poniedziałek, 21 września 2015

Grave Pleasures - Dreamcrash (2015)




Bardziej szyld Beastmilk mi pasował, dosadniej i sugestywniej charakter muzyki oddawał, stąd żałuje, iż kwestie organizacyjne czy też biznesowe logo zmienić nakazały. Jednako jak mawiają dziennikarze poczytnego Faktu - nie samym nagłówkiem brukowiec stoi. ;) To taki cierpki żart, może gdybym wiedział co to samokrytyka, nawet suchar. Do śmiertelnie poważnego tonu jednakże powracając, ważniejsza jest treść, a dokładnie jej oddziaływanie na odbiorcę niż nawet najbardziej krzykliwa fasada. Szczęśliwie bardziej interesuje mnie muzyka niźli sensacje na których żerują sępy w padlinie gustujące i ich nieświadome (bo głupie) ofiary. Nawiasem pisząc korzystające pełnymi garściami z wszelakiego dorobku cywilizacji łacińskiej, w naszej hipokryzją przeżartej rzeczywistości w dziewięćdziesięciu kilku procentach żarliwi, choć zdystansowani od praktyki katolicy. Proszę łaskawie o wybaczenie, że tu i teraz taką kwiecistą w formie, a przygnębiającą w treści dygresję kreślę ale podświadomie coś mnie gnębi i w taki sposób się ujawnia. Gówno zawsze będzie śmierdziało, bez względu jakimi ekskluzywnymi perfumami zostanie odór kamuflowany! Stop, ostatecznie kończę podświadomości projekcję, bo nie o moich frustracjach tylko o debiucie Grave Pleasures miałem pisać. Czekałem więc niecierpliwie na przyjście Kvohsta w nowym/starym wcieleniu z pewną obawą czy poziom Climax zostanie utrzymany. Powrócił na szczęście w chwale choć pierwsza sesja z Dreamcrash fragmentami dosyć trudna była, bo to co odróżnia debiut Grave Pleasures od startowego longa Beastmilk to stopień przyswajalności od pierwszego odsłuchu. Kiedy krążek sprzed dwóch lat z biegu porywał, to tegoroczny album musiał dostać co najmniej kilka szans by swoje walory w pełnej krasie zaprezentować. Teraz kiedy od premiery tygodnie już minęły, a licznik odtworzeń drugą lub nawet trzecią dziesiątkę wskazuje widzę i słyszę więcej, czuje intensywniej i powracam z entuzjazmem do tych numerów. Odnajduję tutaj zimną falę, gotycki półmrok, punkową szorstkość i odrobinę surówki wylewającej się z głośników. W jednym tyglu te składniki zmieszane i w finezyjnej formie podane. Z każdym kolejnym kontaktem aktywnie apetyt na jeszcze zaostrzające, czyniąc mnie co zaskoczeniem smakoszem tego rodzaju grania. Pytanie czy jest na rynku ktoś im podobny czy są może na scenie ewenementem i do archiwalnych nagrań ojców inspiratorów wkrótce zacznę sięgać, mimo że do tej pory nie bardzo było mi z nimi po drodze?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj