piątek, 18 września 2015

Ziarno prawdy (2014) - Borys Lankosz




Teraz Polska, znaczy teraz polskie! Rodzime kino ostatnio rasowe kryminały proponuje, bo był zaledwie chwilę temu porządny Jeziorak, kapitalny Fotograf i obecnie (wiem spóźniony jestem, bo rzadko do kina maszeruje) Ziarno Prawdy Borysa Lankosza, na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego. Jak to bywa z adaptacjami książek ich bogactwo nie ma szans na przetrwanie w starciu z filmowym formatem, zatem pominę oklepane dywagacje porównujące literaturę i kino. Skupiam się teraz wyłącznie na tym co z ekranu do mnie przychodzi, choć nie wykluczam, że apetyt obrazem zaostrzony zagoni mnie i do lektury. Już od startu czuć, że srogo będzie, bo czołówka malarstwem inspirowana, a za pomocą grafiki komputerowej wykreowana broczy krwią i obłędem smaga, intensywnie mroczną aurę kreując. Sugestywny patent, choć nie bardzo trafnie skorelowany z tonacją obrazu jaka sam film zdominowała - to tak na marginesie, gdyż ten incydent wpływ na odbiór całości miał znikomy. Mroku tutaj pod dostatkiem, on systematycznie gęstniejący niczym mgła poranna co w otwartej przestrzeni wilgoć na polach osadza. On ciekawie i zręcznie podsycany muzyką niemal żywcem wyjętą z kinematografii lat sześćdziesiątych, gdzie brzmienie klarnetu wiodącą rolę odgrywało - ciekawość rozniecając i nasycając dramaturgię charakterem. Czuć istotny w gatunku wpływ niepokoju, lecz prócz eksponowania tej roli Lankosz skupia się przede wszystkim na Miłoszewskiego diagnozie rzeczywistości jaka pochodną latami w społecznościach budowanej psychozy strachu. "Zło bierze się z gadania", powielania plotek, zabobonów kultywowaniu i braku rzeczywistej wiedzy. Histeria opanowuje tych co w panikę stadną wpadają tocząc zapiekle tą kupę gówna, która nawozem dla rozkwitu kolejnych źródeł fobii. Lanie żółci to nasza narodowa dyscyplina - jak nie narzekasz, potem nie nienawidzisz, nie plujesz jadem z odpowiednią intensywnością, to nie jesteś "prawdziwym Polakiem" i twoja pozycja w rankingu towarzyskim (realnym czy wirtualnym) niska. "Wskrzesić demony aby się pośród nich ukrywać", to intencja wszelkiej maści manipulatorów na prostackim rozumieniu ambicji i wolności przez ludzi żerujących. Okładamy się później bezrefleksyjnie napędzani antagonizmami w pętli obracając i pętlę na szyi jednocześnie zaciskając. "To Polska - musieli ją za coś nienawidzić" mówi prokurator rozwikłujący mroczną szaradę i w tym jednym zdaniu mentalność większości spośród nas opisuje. Bo Ziarno prawdy to kapitalny kryminał, umieszczony w rodzimej rzeczywistości małomiasteczkowego środowiska, gdzie przeszłość okupiona krwią i cierpieniem, historia skomplikowana, a legendy z nią związane liczne i co najgorsze ogromnie groźne, stąd wszelkie konotacje ryzykownie kontrowersyjne. Leją się zatem często pomyje na twórców kiedy kwestia antysemityzmu narodu bez skazy zostaje poruszona i nie ważne, że rola ofiary i kata niejasna, a narodowość ukazana nie implikująca zwykłej przyzwoitości. Racjonalna samokrytyka zostaje zdeptana przez hasłową pustkę na sztandarach biało-czerwonych z dumą w radykalnej opozycji do wstydu prezentowaną. Dotyka mnie i rani głęboko ta tendencja choć bezpośrednio nie odczuwam jej skutków, bo zdaje sobie odpowiedzialnie sprawę, że historia wielokrotnie pokazała jaki finał takiego amoku. Wiem, rozpisałem się w kontekście przesłania marginalnie traktując sam wątek kryminalny, zatem spieszę na koniec donieść, że spojrzenie zabójcę zdradziło, a potem już kostki domino przewracały się zgodnie z podejrzeniami. Wiedząc kto, pytanie oczywiście zostało zaktualizowane do kwestii dlaczego? I tutaj wstrząsająca historia z cienia wychodzi, pełna historycznej zawiłości. Jeżeli już myślicie, że wszystko jasne to zaskoczeni (tak jak ja) zostaniecie. Ludzka zawiść i zazdrość w egoistycznej odsłonie fizyczną postać przybierają, a tuż pod nosem w mgle duch przeszłości z wolna sunie. Takie to do wymagającej interpretacji zakończenie.

P.S. Chociaż to co teraz jeszcze dopiszę w podstawowym tekście powinno się odnaleźć to musi być tu na marginesie, bo za cholerę nie potrafię wpleść tego tak by dramaturgii wpisu nie spieprzyć. :) Mianowicie: Więckiewicz w tej aroganckiej pozie błyskotliwego bystrzachy wyborny, Trela jak zwykle to czyni przekonujący, Magda Walach jest i poza poprawne rzemiosło nie wychodzi, Zieliński epizodycznie ale z klasą oraz Ola Hamkało bez błysku. Jednak na tronie zasiada Krzysztof Pieczyński, który końcową sceną w cieniu pozostawia całą mozolnie dopieszczaną robotę Więckiewicza. To co w kilku minutach Pieczyński pokazał to nie zwykłe aktorstwo - to sztuka przez drukowane, tłuste S!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj