Dużo dobrego o najnowszej (trzeciej) produkcji Kennetha Lonergana się nasłuchałem. Dodatkowo ogromnym admiratorem talentu zarówno Michelle Williams
jak i Casey'a Afflecka jestem, zatem nie mogłem być głuchy na ten głos zachwyconej
krytyki i zignorować kolejne popisy warsztatowe tych wybitnych aktorów. Nie
zakładałem więc przed seansem nawet w najczarniejszych myślach porażki i
spędzenia wolnego czasu na męczarniach, wręcz odwrotnie spodziewałem się obrazu
wybitnego, który na lata pozostanie w mojej pamięci by przebić się do żelaznej
klasyki ambitnego kina. Dokonał tego! Jestem już teraz przekonany, że
pozostanie ze mną na długo, a gdy pamięć o nim będzie blakła z miejsca do niego
powrócę. Dlaczego? Powodów obfitość, a ten najistotniejszy to gatunek filmowy i
idealne wyważenie proporcji, jakie jego istotą. Komediodramat jest jednym z najbardziej
wymagających wyzwań w sztuce filmowej - trafienie w złoty środek, gdzie emocjonalne zaangażowanie,
biczowanie widza smutkiem nie będzie gryzło się ze scenami wywołującymi
autentyczny uśmiech. Łzy poruszenia na zmianę ze łzami śmiechu tutaj koegzystują
w idealnej symbiozie, a harmonia pomiędzy nimi tak realistycznie oddaje całą prawdę
o ludzkim życiu, w którym te dualizmy przenikają się na każdym kroku, pozwalając je poznać, docenić ich siłę i znaczenie. Bohaterowie są do bólu zwyczajni i jednocześnie
wyjątkowi, bo dzięki kapitalnym kreacjom stają się widzowi bliscy poprzez
właśnie tą ich prozaiczność i bezceremonialność gestów. To film detali,
wszystko ma w nim decydujące znaczenie, najdrobniejsza pauza, kontrapunkt czy kameralna
konstrukcja odrobinę tylko uatrakcyjniona interwałami odbija się bezpośrednio na kinowej
publiczności, co czuć było we wszelkich jej westchnieniach, pojawiających się
na twarzach oznakach głębokiego przeżywania emocjonalnej intensywności. Każda
scena to ocean przeżyć i wartościowy materiał do zagospodarowania dla
doskonalenia siebie i zrozumienia, co jest w tym naszym życiu naprawdę ważne.
Tu na ekranie w głównym wątku wykuwa się trudna, barwna i przede wszystkim trwała relacja dwóch
rozbitków. Doświadczonego błędami i potworną tragedią stryja i startującego w
dorosłość przygotowanego teoretycznie, ale zagubionego w praktycznym wymiarze
sytuacji bratanka. W tle zaś liczne skomplikowane relacje z innymi bliskimi
osobami, dramaty totalne i te drobniejsze, wszelkie zawiłości, zakręty życiowe
i losowe zdarzenia – nie bez wpływu na charaktery i osobowości każdej z postaci. Odkupienie win,
rozgrzeszenie nie wchodzi w grę, gdy czasu nie da się cofnąć, zmienić biegu
wydarzeń, odpokutować nieodpowiedzialności, odbudować tego, co pomimo starań na
zawsze w gruzach już pozostanie. Można jedynie zmienić przyszłość, startując od
dnia teraźniejszego, sprawić by egzystencja nieważna stała się na nowo istotna.
Bo nie żyjemy wyłącznie dla siebie, istotą istnienia jest bycie dla innych i
wpływ naszej obecności na kształt życia osób bliskich naszemu sercu. Czasem z zaskoczenia, w dramatycznych okolicznościach przychodzi na to szansa! O tym jest ten mały w formie, a wielki w znaczeniu
film, w którym może nie ma permanentnego światła, ale są jego pojedyncze bardzo jasne promienie.
P.S.
Jest w tym obrazie wysokie natężenie scen emocjonalnie angażujących, jednak w
tym bogactwie materii do autentycznego głębokiego przeżywania, jest ta jedna,
jedyna wybijająca się ponad wszystko co do tej pory zobaczyłem. To przypadkowe
spotkanie na ulicy, kiedy Lee i Randi… Zresztą jak widzieliście to wiecie o
czym mowa. Jeśli jeszcze nie dane wam było zobaczyć, to czym prędzej to zróbcie,
bo ja nie potrafię o tym napisać, ot tak bez drżących rąk i oznak wzruszenia na twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz