piątek, 17 lutego 2017

Queens of the Stone Age - Songs for the Deaf (2002)




Moja miłość do królowych epoki kamienia bardzo spóźniona, zaledwie od kilku lat systematycznie dojrzewająca. Poczynając od nagłej fascynacji, zauroczenia intensywnego …Like Clockwork, przeobrażając się następnie w stabilne uczucie i obejmując „niemal” całą już dyskografię. Wyjątki jednakże, w tej wzruszającej historii są, i to aż dwa. Debiut, do którego zabieram się od jakiegoś czasu, lecz podświadomość robi wszystko by to spotkanie odwlec jeszcze. I podejrzewam, iż coś w tym sabotażu być musi, a podświadomości to myślę ufać należy, niczym kumplom obytym w muzycznym temacie, gdy dyskografię nieznanej zespołu polecają odkrywać w ściśle przykazanej, według tajemniczej metody kolejności. Drugi to nadal niezgłębiona Era Vulgaris, kilka razy bez sukcesu przez zmysł słuchu przepuszczona i wytężonej analizie intelektualnej poddana. Zwyczajnie nie dotyka mnie ten krążek, jego magia obca, lub obiektywnie on jej pozbawiony. Szczegółami w tej kwestii podzielę się w odpowiedniej chwili, kiedy broń złożę i temat sobie ostatecznie odpuszczę, albo przełom, którego akurat nie wieszcze nastąpi. Teraz to o trzecim albumie w dyskografii Queens ma być i będzie. Moje spojrzenie na Songs for the Deaf z racji odkrywania dyskografii od nienaturalnej strony, rzecz jasna odmienne od tego, jakie posiadają fani od początku towarzyszący ewolucji stylu grupy. Szczególnie, że jak już nadmieniłem kilka linijek wyżej dotychczasowa znajomość materiałów sygnowanych tą uznaną marką, nadal względnie wybiórcza. Stąd daruję sobie porównania z pozostałymi płytami, nie będę różnic i zbieżności wymieniał, a skupię się tylko na doświadczeniach oraz odczuciach wprost z nastu pieśni dla głuchych płynących i niekonwencjonalnie opiszę subiektywne doznania z tej ekscytującej przygody wyniesione. Nie było łatwo wgryźć się tak z biegu w te niby chwytliwe kompozycje, ale to cecha immanentna ogólnie wszystkich dotychczas poznanych długograjów amerykańskiej formacji. Bowiem Królowe mają w zwyczaju melodyjność oblekać nie tylko szorstkim brzmieniem i jazgotliwie świdrującymi gitarami nerwy podrażniać, ale i w obrębie numerów łamać rockowe schematy, ewentualnie korzystając z bogatej rock’n’rollowej spuścizny i własnego obfitego doświadczenia tłoczyć do struktury masę motywów pobocznych - nie mylić z marginalnymi. To cecha dla wielu zaporowa, bo aby docenić aranżacyjne mistrzostwo i wyjątkową muzyczną wyobraźnię, inaczej by z tego plonu wysokiej klasy mąka była, należy przemielić to oporne, twarde ziarno, pełne skumulowanej wartości odżywczej, co najmniej kilkunastokrotnie. Wtedy uzyskana baza staje się w miarę jednolita, przez co podczas konsumpcji nie ma obaw, że coś pomiędzy trójki, a czwórki wlezie i będzie uwierać, właściwą kosztowanie zaburzając. Zatem cierpliwością trzeba się wykazać, a nagrodą produkt jakościowo z półki najwyższej i cholerna satysfakcja, że osobisty upór tak szerokie doznania estetyczne i smakowe zapewnił. Ja przynajmniej stosując powyżej opisaną procedurę do niezwykle esencjonalnego bukietu smaków dotarłem i teraz w przypływie megalomani mogę nazywać siebie koneserem wyrafinowanych rockowych dźwięków. Bo tak to już jest z materią wymagającą, że jak już ją należycie zgłębimy to ona nas na wyższy poziom mentalny wystrzeliwuje i jakoś wtedy czujemy się lepsi, bo z szerszymi horyzontami. :)

P.S. Jeśli spodziewaliście się większej ilości konkretów, a nie spodziewaliście się quasi pamiętniczka, to znaczy, że pierwszy raz coś mojego czytacie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj