środa, 5 lutego 2025

In the Woods... - Diversum (2022)

 

In the Woods... to był u zarania bardzo ciekawy bowiem eksperymentalny na umownie gotycko metalowej scenie band. Był obiecujący, po części jeśli brać pod uwagę odwagę w penetrowaniu ambitnych przestrzeni nawet zespół spełniony, niestety notował jak to formacja bezkompromisowo undergroundowa, a wręcz pośród konkurencji dziwaczna niskie notowania komercyjne, zatem zapewne poniekąd też przez to zniknął ze sceny, a jego jakiś czas temu powrót do życia, za pośrednictwem nowej płyty przyniósł raczej rozczarowanie, więc byłem przekonany iż długo nie przetrwa. Okazało się jednak że zapał muzyków jest spory i trwają bodajże do dzisiaj, a na pewno zdążyli do czasu Diversum wydać jeszcze jeden krążek, którego zawartości nie zdołałem z braku zainteresowania do tej pory poznać. Raczej Diversum do kontaktu z poprzednikiem nie zachęca, bowiem męczy w przeważającym stopniu przeciętną, a chwilami toporną hybrydą czegoś na kształt metalu progresywnego bez kompletnie żadnej finezji, za to z pomysłami jakie myślę nawet kiedy mroczne gotycko-doomowe granie było w łasce by ich do drugiej ligi nie przepchnęły. Być może Diversum posiada kilka w miarę ciekawych momentów (jest w takim zamykającym płytę Your Dark oraz w środkowej i finałowej części Master of None coś - a może szukam tego czegoś na siłę coś) i jest dla swojego dobra bardziej gitarowe niźli klawiszowe, lecz to wciąż raczej popłuczyny niźli w pełni wartościowe kompozycje, kiedy ich styl i jakość porówna się ze zdecydowanie bardziej dojrzałymi, okrzepłymi czy najzwyczajniej chwytliwymi materiałami Green Carnation - Andres Kobro bezpośrednim łącznikiem, ale też głosy/maniery wokalistów bliskie. Kiedy słucham takich przykładowo A Wonderful Crisis (zasadniczo wszystkich indeksów), a najbardziej w orbicie stylistycznej wymienionych Humanity i We Sinful Converge, to czuję podobne wibracje, ale czegoś soczystego i ekscytującego w nich brakuje. Problem w tym że to na ogół bez iskry, płaski brzmieniowo, przeciętny songwritersko produkt, jaki nie ma mocy by przełamać moją do obecnego oblicza Norwegów rezerwę. Cholera wie jednak czy zapętlony teraz właśnie Humanity lekko mnie na nie jednak nie otworzy, gdy się jego ponętnie transowe oblicze zaczyna coraz mocniej wkręcać. :) 

P.S. W międzyczasie dogrzebałem się informacji, że In the Woods... się nie poddaje i na kwiecień tego roku kolejny album anonsuje. 

wtorek, 4 lutego 2025

The Brutalist - Brady Corbet (2024)

 

Jestem właśnie świadkiem jak Brady Corbet przy trzecim swoim długometrażowym fabularnym podejściu na najszersze wody wypływa, mimo że póki co (być może jedynie zanim ten wiszący w powietrzu, na wyciągnięcie ręki i otwierający teoretycznie wrota do pogodzenia sukcesu artystycznego z komercyjnym Oscar w łapy nie wpadł) tłumów na projekcji The Brutalist na której gościłem nie zanotował. Zdaję sobie sprawę że jego poprzednie obrazy są zaledwie dla garstki kinowej widowni znane, bowiem nie zawierają w sobie jakichkolwiek przyciągających uwagę szerszej publiki cech magnetycznych, a tylko prawdziwych koneserów, fanów sztuki bezkompromisowej i szorstkiej w obyciu mogły zdołać do siebie przekonać, bądź przynajmniej umieścić Corbeta pośród twórców filmowych niezwykle w segmencie wizjonerstwa obiecujących. Teraz jednak wchodzi on na kolejny poziom i mam wrażenie że jedynie taka błahostka jak kolosalne rozmiary jego dzieła są w stanie odstraszyć szersze grono potencjalnych podbijaczy pozycji w box offisie, bowiem bardzo możliwy Oscar kieruje światła, ale prawie cztery godziny seansu bezspornie rozbijają najmocniejsze żarówy, powodując że ono gaśnie, tudzież mocno przygasa. Sam Corbet też jednak nie do końca sobie w tym względzie pomaga, gdyż oficjalnie stwierdza że kręci dla SIEBIE, a przy okazji wybranych, dla najbardziej wymagających i ma gdzieś komercyjny sukces, gdy chodzi o realizację najbardziej pryncypialnych wizji. Jest sukinkot trzeba przyznać tak samo pod publiczkę arogancki jak wierny wyłącznie sobie - odważny i ja mu szczerze kibicuję, szczególnie obecnie kiedy The Brutalist zagnieździł się w mojej głowie i szybko jej nie opuści, niezależnie od tego że więcej w nim jednako hipnotyzowania formą od manifestowania treści. Jakkolwiek napakowanie do tej poniekąd dość sztampowej historii, dość podobno luźno opartej na biograficznych autentycznych wydarzeniach kwestii merytorycznych miażdży większość spośród otaczających to wielkie kino produkcji lepszych i gorszych, to skupienie się na wizualnej formie skrada nieco koncentracji na jaką treść zasługuje. Jeśli ktokolwiek jest już zaprzyjaźniony z manierą obrazową Corbeta absolutnie nie będzie niczym zaskoczony, a tylko potwierdzi że (uwaga, idę na całość :)) to taki zimny do bólu realizm, artystyczny anty snobizm, mroczny perfekcjonizm w świecie wyblakłego leciwego fotograficznego nastroju. Ta faktura obrazu w powiązaniu z fenomenalnym dźwiękiem i muzyką jest zupełnie inna od na co dzień w kinie stosowanej, więc ogromnie współcześnie oryginalna i oryginalna hipnotyzująco - przynajmniej ja się z miejsca takiemu jej oddziaływaniu poddaje, a jeśli w jej oblicze wprowadza Corbet geometryczny monumentalizm, betonową megalomanię, spajając wszystkie własne estetyczne argumenty w tak zapierające dech ujęcia (katastrofa kolejowa, każdy przerywnik z pędzącymi torami i drogami - te mniejsze i też te gigantyzmem upajające) oraz sceny wypieszczone, zawierające w sobie ponadto psychologii praktycznej, pulsujących uczuć i emocji pokłady najgłębsze, czy stwarzając atmosferę jaka przenika do kości także dzięki doprowadzeniu aktorskich kreacji do poziomu arcy mistrzowskiego, to ja wręcz czuję się tym co widzę opętany. Stąd bez uważam konieczności rozpisywania się w szczegółach o właściwościach technicznych, a tym bardziej możliwych interpretacjach, nie ponad odczucia głębokie we mnie do życia za pośrednictwem przeprowadzonej autorsko wewnątrz siebie analizy esencji treści, czy wszystkich szerokich kontekstów przywołanych (czynią to profesjonalnie zawodowi krytycy i myśliciele w wielu miejscach internetowej otchłani) ORZEKAM, iż dla mnie Brady Corbet to już artysta bardzo bliski statusowi Paula Thomasa Andersona i wraz z Pablo Larraínem jako duet do wymienionego mistrza dołącza, tam gdzie już od dawna wygodne gniazdko Yórgos Lánthimos sobie uwił. Stylowi i bezkompromisowi, inspirujący każdy na swój sposób wizją artyści - oby nadal. 

P.S. Z racji jednak poczucia obowiązku dodam, że obejrzałem film między innymi o cierpieniu, uzależnieniu, obsesji i natchnieniu. Film o amerykańskiej ziemi obiecanej gnijącej od środka - zderzeniu wizji wielkiego kapitału z wizją sztuki dla której fundamentem potężna trauma. 

poniedziałek, 3 lutego 2025

The Hellacopters - Overdriver (2025)

 

Jestem zaskoczony że tak szybko po powrocie The Hellacopters wyskakują z kolejnym dużym studyjnym materiałem, a wręcz w szoku pozostaje po jego odsłuchach, bowiem w najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się że dwójka po przerwie będzie płytą tak doskonałą. Kupuję ją w całości bez jakichkolwiek uwag, zauważając że jest idealnie jak na energetyczna stylistykę czasowo skonstruowana - ani nie czuje się niedosytu, ani przesytu. Wszystko w punkt wbite tak w kwestii dopasowania do moich formalnych wymogów (po prostu jak się kończy, to instynktownie się ją włącza od nowa), jak i muzycznie pękająca wręcz w szwach od doskonałej kompozytorskiej roboty, gdzie prym wiedzie styl do jakiego ekipa Nicke oczywiście przyzwyczaiła, lecz tym razem dosmaczony większą różnorodnością aranżerską, stąd Na Overdriver słychać czystego rock'n'rolla tak bliskiego najbardziej archetypicznym wzorcom sprzed ponad pół wieku, ale z jeszcze większą swobodą korzystającego z innych niż wyłącznie dość prostych rytmicznych rozwiązań, albowiem z domieszką może nie typowo bluesowego, tylko a'la współczesnego retro rockowego pulsu. Bardzo blisko (jak mi na myśl przychodzi teraz na przykład porównanie) milczącego od lat, być może rozwiązanego Gentleman's Pistols. Kto kojarzy to z miejsca zajarzy do czego piję i gdzie leży ten sugerowany szkopuł, że Overdriver dla mnie jest krążkiem najbardziej atrakcyjnym w dorobku The Hellacopters być może od momentu gdy się nim zainteresowałem. Na czoło wysuwa się Soldiers On z podbijanym brzdąknięciami pianina skocznym drive'm i kapitalnymi gitarami, rzeźbiącymi całkiem jak na bezpośredniego rock'n'rolla niebanalne motywy, jednako nie jest jedyny w stawce który pomimo klasycznej formuły daje się poznać również od strony lekkiego zaskoczenia - uwierzcie że ja tu słyszę mnóstwo drobiazgów które powodują, iż Overdriver się spośród innych albumów grupy jednak wyróżnia. Jest poza tym przede wszystkim naładowany kapitalnymi melodiami, znakomitymi liniami wokalnymi, czy nawet świetnymi klawiszami i przede wszystkim solówkami atrakcyjnymi jak cholera dla mojego ucha oraz jego brzmienie to mistrzostwo świata w naśladowaniu najlepszych wzorców - niby pastelowe, jak gdzieś doczytałem trafne spostrzeżenie KREMOWE, a zarazem odpowiednio garażowe, choć o szorstkości typowej nie ma co mówić, bowiem jest ono przede wszystkim bardzo przyjemne. To nie jest przecież odpychający nieosłuchanych, punkowy poniekąd garaż, tylko bardzo korzenne beatlesowskie, tudzież mniej znane ale nie gorsze z tego okresu granie, gdzie piosenki mają wspomniany rock'n'rollowy drive, ale także popową aparycję i mnie się taki układ o takiej manierze ogromnie podoba. Uznaję zatem że SZOK - The Hellacopters osiągnął tutaj szczyt. Pytanie czy okaże się iż szczyt szczytów. 

niedziela, 2 lutego 2025

Om det oändliga / O nieskończoności (2019) - Roy Andersson

 

O nieskończoności szczerze? Szczerze to ja nie wiem - znaczy się co nieco domyślam, wiem (o ho ho ho ho!), że o codzienności (melancholijnie o rzeczach ważkich, wstrząsających, poruszających i odpowiednio wprost przeciwnie) oraz powtarzalności (gdyż te odegrane sceny pojawią się wielokrotnie w życiach bardzo wielu), więc wykombinowałem na ile potrafiłem że o zapętleniu, o tej (he he) tytułowej nieskończoności. Zlepek scenek (quasi skeczy, surrealistyczno-ironicznych) ze sobą pod względem trudnej do wniknięcia/przeniknięcia, bowiem bardzo indywidualnej filozoficznej rozkminy powiązanych i wizualnie ładnie ubranych, podrasowanych chyba niewielką obróbką cyfrową obrazów. Nie mam jednak pewności co dokładnie człowiek z wieloletnim, a zaskakująco niewielkim dorobkiem, znany jako twórca podobno równie nieoczywistych produkcji, a najbardziej ostatnio jednej znanej (Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu) chce mi konkretnie dać do zrozumienia. Ja też akurat do tej pory na Anderssona prace nie natrafiłem, brak mi w materii doświadczenia, choć ich tytuły po części obiły mi się o uszy. Zaczynam więc od "O nieskończoności" i zapewne biorąc pod uwagę iż w swojej surrealistycznej formie jest to kino frapujące, to istnieje możliwość zagwarantowania, że jeśli na poprzednie realizacje filmowe wpadnę, to skorzystam z danej mi nieco męczliwej możliwości. Ta opatrzona wieloma znakami zapytania, względnie krótka na szczęście, bo tylko 75-minutowa forma pobudza mimo wszystko wyobraźnię i podrzuca kilka fundamentalnych pytań związanych z ludzką egzystencją. Nie daje żadnych wprost odpowiedzi, a tylko narzucając pewne myślowe tropy nakierowuje na nie. Doceniając jej formalny sznyt i pomysł porwany jednak nie jestem. Zostaje we mnie, bo nie jestem obojętny na kaprysy i koleje losu przynoszące wyzwania i często wraz z nimi cierpienie duszy, ale żebym był oczarowany i wszystko zgodnie z intencjami autora zrozumiał, to mocno powątpiewam. Trawestując kluczową kwestię narratorki powiem że widziałem nieoczywisty film o tak oczywistych sytuacjach w nieoczywistej oprawie. I ten wizualnie urokliwy film jednak emocji intensywnych jednako nie wywołał. Może tak być? Może?

Drukuj