czwartek, 27 lutego 2025
My Dying Bride - Turn Loose the Swans (1993)
poniedziałek, 24 lutego 2025
Killswitch Engage - This Consequence (2025)
Zgłaszam zaskoczenie, że jestem na bieżąco z wydaniem przez ekipę Dutkiewicza nowej płyty, bo czasu na głupotki co kot napłakał, gdyż bardzo dużo mega fajnego w emocjonalnych sprawach się dzieje i samo Killswitch Engage nie jest mi też tak bliskie, ważne dla mnie że z oczekiwaniem maniaka wyglądałem za kolejnym albumem. Zauważyłem w międzyczasie, że kilka lat milczą i teraz widzę, iż od wydania bardzo udanego i rzecz jasna standardowego w stylistyce Atonement minęło ponad 5 latek, więc jest to znacząca pauza, a jak ona jest wydatna to i oczekiwania dość licznego fanboya w towarzystwie niepokoju wzrastają. Niestety pierwszy i drugi, a po części jeszcze trzeci odsłuch nie nakręcił mnie tak abym napisał, iż This Consequence jest tak zajebisty jak poprzednik, bo chyba kosztem chwytliwych refrenów postawiono tutaj na więcej szarpaniny z intensywnym drivem, jazgotem wioseł i tych wszystkich rytmicznych szczegółów wyeksponowania, jakie najbardziej widoczne gdyby przyjrzeć się wizualnemu opracowaniu bębnów aranżacji - przejść i ogólnie całkiem gęstego naparzania przyobserwowania. W tym kontekście nowy album wydaje się bardziej ciekawy, choć brzmienie mam wrażenie nie posiada tej mocy jaka siedziała w poprzedniczce. Jednako gdyby nawet pokusić się o przekonanie, że rola perkusji została wysunięta, to jednako brak powodów by nie uznać, iż to po prostu kolejny album tego właśnie bandu i jakby wiosła też nie wycinały ornamentycznych wywijasów, to konstrukcja kompozycji tak jest przygotowana, że zmierza do refrenu w którym następuje naturalna kumulacja wraz z rozprężeniem. Dużo melodyjnych harmonii, pędzącego nabijania rytmu, mielenia wioseł i bębnów, drajwów ogólnie gitarowych sporo, natomiast mniej wolnych lub średnich temp, tłumionych riffów wspieranych monstrualnymi zejściami w dół oraz jednak więcej oszczędności, w sensie wlewania do tego kociołka epickiej quasi romantyczności. Choć wiadomo - Killswitch Engage jest z takich praktyk najbardziej znany, to też gdzieżby mogłoby ich zabraknąć. Jessy jak melodyjnie zaciągnie (Adam też), to i chłopcom serduszko tak puk puk - bez względu ile by dziar na ich naprężonych ciałach nie naliczyć. :)
sobota, 22 lutego 2025
Squid - Cowards (2025)
Co ja mam w maksymalnie subiektywnym przypadku z tym Squidem, to ja nie bardzo nadążam czy z łatwością charakterystykę tego procesu rozpoznaję, bowiem przyszli, swoją oryginalnością spłoszyli, bym uparcie chcąc odnaleźć w nich przyjazną, kompatybilną nazwę, na wysokości dwójki myślał że się przekonał, a obecnie gdy trójka już w odsłuchu, ponowienie się wystraszył. Próbuję zebrać poszlaki, dowody, wnioski wyszczególnić w procesie zmierzającym ku zrozumieniu i tak sobie bez pewności jednak finalnie gdybam, że albo Squid to nie moja bajeczka stylistyczna, a jedynie sugestia mocniej tematem zachłyśniętych i doświadczonych że zjawisko to nie do zignorowania, bądź wciąż jeszcze potrzeba czasu na właściwe, ostateczne w relacji ku zbliżeniu przesilenie. Jak to zwykli powiadać ostrożni w stawianiu stanowczych tez - poczekamy zobaczymy. Obecnie zasysam Cowards po raz może trzeci (wiem to niewiele, jak na tak dziwaczne struktur) i nie mam nazbyt wciąż w kwestii związku przeczucio-odczuć. Jest rzecz jasna Cowards totalnie "squidowym" i podczas korzystanie nie mówię do siebie nazbyt często - ej M. to jest inne niż to inne już wcześniej inne było. Problem zapewne też w tym, iż żeby detale dostrzec trzeba wystarczająco analitycznie, a wystarczająco analitycznie to bezdyskusyjnie wówczas gdy praktyka i wiedza wysoka. Stąd kawałki raczej mi się zlewają, szczegóły najistotniejsze toną lub rozmywają się w szczegółach zasadniczych i ja nie wiem - nie wiem czy jest inaczej, czy zbieżnie? Podejrzewam, iż ewolucja stylu zachodzi, a świadczą jednak o tym różne niż w przypadku szczególnie O Monolith podstawowe oceny, w sensie że jak poprzedniczka mi się wkręciła, tak obecna płytka ma z tym znacząco większy problem. Nie napiszę jednak iż ten nieco bardziej stonowany album nie posiada w sobie fragmentów, całych kompozycji które z radością smakuję (numer tytułowy najbardziej) oraz jeszcze może to i tamto, w zależności od podejścia (Showtime! intryguje), a Cro-Magnon Man urasta do najbardziej ekscytującego. Jednak obawiam się że Squid pofrunie w inne w przyszłości rejony i ze szczątkowej w jakimś sensie piosenkowości nie zostanie wiele - co zamykająca, barwna 8-minutowa niemal improwizacja sugeruje.
piątek, 21 lutego 2025
Tiamat - Pray (2003)
Odnoszę wrażenie, że być może zaledwie miesiąc temu nazbyt szorstko obszedłem się z Judas Christ, zwłaszcza gdy odbieram Pray i wymieniony jako krążki strukturalnie zbieżne, a może wrażenie to osadza się na jednym, niewystarczająco optymistycznym czynniku, którym kapitalny otwieracz w postaci Cain. Podobne numery przecież Judas Christ zawierał i nie były to żadne nad wyraz kreatywne kawałki, a raczej dość proste, obleczone niczym szczególnym, ale jednak genialnie wpadające w uch kompozycje. Cain posiada nakręcany flow, niezawiły czar bezpretensjonalności, a zarazem kilka smaczków oraz świetne ostre solo, zamknięte wybrzmiewaniem owego wiosła. To co dalej płynie także niczym niesztampowym w ogólności nie zaskakuje i jest nie ukrywam, powielaniem pomysłów artystycznych z poprzedniego albumu i trudno uciec przed przekonaniem, że słucham jakby dwóch części tego samego rozdziału w karierze Tiamat, co jest wyjątkowe, bowiem raczej takiego bliźniaczego odczuwania wydawnictw do pojawienia się opisywanego tandemu nie odczuwałem. Miarowe granie, z tempem raz marszowym, dwa bujanym niezbyt intensywnie oraz nabijanym w klasycznym rockowym stylu, gdzie oczywiste podobieństwa do tuzów gotyckiego ejtisowego rocka. Jeśli miałbym się doszukiwać różnic w bezdyskusyjnym podobieństwie, to gitary rzężą w co niektórych fragmentach bardziej surowo, w Divided może rozanielić kobieca wokaliza i w drugiej fazie progresywnie naznaczany syntezatorowy pejzaż - podobnie w numerze kolejnym (Carry Your Cross and I'll Carry Mine). Niestety zdaje się dalej płyta siadać, bądź próby urozmaicania niewystarczające, powtarzalność charakterystycznych motywów i niezbyt wyszukana rytmika na mnie działa usypiająco, co przekłada się na poziom koncentracji, uciekanie myślami na tereny niedokończonych obowiązków domowych lub łypanie okiem na jakieś inne zajęcia do których mógłbym zwiać. Bez względu na fakt, że ten klimat może całkiem sprawnie zahipnotyzować o zmroku - a ja lubię.
sobota, 15 lutego 2025
Cuckoo (2024) - Tilman Singer
Takie ryjące berecik (mózgo-trzepiące - thanks A za słowo) horrorowactwo (to sobie akurat sam wymyśliłem), na które patrzysz i którego nie rozumiesz - coś się dzieje, dziwactwa niewidy ale złóż to tak bracie żeby z tego zmontować logiczne wyjaśnienie, to ja nie potrafiłem, a dokładnie nawet nie bardzo mnie by się wysilać (ty leniwy skurczybyku!) zainspirowano czy zmuszono. Po prawdzie tylko prawie do końca ale po połowie wiedziałem już nieco więcej - dzięki Panie szokujący reżyserze! Ktoś się naprężył taką a nie inną intrygę szyjąc, a ja tu narzekam i wręcz podważam pełnosprawność scenariusza w sensie manipulowania niejasnościami, dając do zrozumienia chyba że to nie moja gatunkowa bajka. Spodziewałem się czegoś innego, bardziej może klasycznie slasherowego, może pulpowego klimatu niż kombinowania pod stromą, zachwaszczoną górkę, więc to zrozumiale że nie czuje się usatysfakcjonowany, co nie wyklucza iż amatorzy takiej stylistyki nie będą radzi z tego dokładnie co mnie mierziło. Tak już przecież jest, że jedni z lady garmażeryjnej biorą pospolitego śledzia, a inni inne bardziej wyrafinowane przystawko-przekąski schłodzone. Jeden kiwnie na bufetową żeby polała pięćdziesiątkę, a inni uniżonego kelnera zobowiążą do fachowego otwarcia dobrego rocznika głęboko w piwnicy przetrzymywanego wina. Nie wykluczam nawet pomieszania w tych kulinarno-trunkowych namiętnościach - każdy ma swój cyrk i swoje do tego cyrku tworzenia zabawki. Narzędzia i metoda kogoś odpowiedzialnego za Cuckoo nie robi na mnie wrażenia. Dobrze że to nie ma na losy świata najmniejszego wpływu. Melduję że nawet jak mi ktoś cierpliwie wytłumaczy, to i tak jak krowie na granicy bez sensu i pozostanę nie złośliwie, a mało inteligentnie obojętnym.
P.S. Tona waty plus tona forsowanego poczucia humoru równa się recka Cuckoo u M.
piątek, 14 lutego 2025
Braveheart / Waleczne serce (1995) - Mel Gibson
Sięgam pamięcią w bardzo odległą przeszłość i wyraźnie widzę sytuację z pierwszymi plakatami Walecznego serca w zaprzyjaźnionej (przyjaźniłem się mocno) wypożyczalni video, kiedy jeszcze premiera tego mega hitu Polsatu była mocno odległa. Wtedy już młodym serduchem czułem, że ten tytuł to będzie wielkie wydarzenie, ale że ono zbuduje właściwie karierę reżyserską Gibsonowi na równi z jego aktorską, to niekoniecznie. Wietrzyłem mocnego rywala klasyków w gatunku oraz mojego faworyta, bo jak tu jako jeszcze poniekąd wciąż smarkacz nie lubić epickich historii “rycerskich”, jednako moja świadomość rozwoju aktorskich czy reżyserskich hollywoodzkich karier, a najbardziej w sensie wyczulenia na nawijanie makaronu na uszka była mało wciąż wystarczająca, by pośród stu kilogramów filmowego dobra, dostrzec około pół, w porywach kilograma lekkiej żenady. Włączam sobie teraz od początku do końca tą historię (bez rozpraszających reklam) i mam kilka uwag, takich związanych z czepialstwem że Gibson szarżuje i robi miny niczym sierżant Riggs, jadąc aż nazbyt wprost na tej swojej mimice, zupełnie dajmy na to inaczej jak przedostatnia współczesna odsłona na Mad Maxa legendarnej postaci. Trącąc ponadto ckliwości nadmiarem, wymuszając emocje tonami nabrzmiałych smyczkowych orkiestracji w romantycznych scenach, które przecież nawet w wersji sauté byłyby optymalnie wzruszające. Wiem oczywiście iż to kino które powstało kiedy w całym Hollywood trzeba było wszystko wciąż jeszcze z przesadą i nikt nie dopuszczał do myśli, iżby można mniej dosłownie, a zaskakująco paradoksalnie sugestywniej - dla podwyższenia klasy chociażby gustowniej. Stąd scenariusz w dramaturgię zdobny ale takąż co wpływ wywierać miała na maksymalnie poszerzony zakres widza - podobając się w zasadzie wszystkimi bez wyjątku. Tak też się stało i nie kojarzę by ktoś wówczas marudził, tylko jednym głosem wszyscy zachwycając pod niebiosa Gibsona wynosili (i jak dzisiaj widać wynieśli), co rzecz jasna w sukces finansowy się wybornie przekuło. Powstał więc obraz widowiskowo modelowy, jednako aby być uczciwym i nie wyłącznie szukać dziury w całym, to jak już akcja się właściwie zawiązuje i zemsta Williama przejmuje dowodzenie, to Gibson z zaciętą miną i determinacją brutalną bank rozbija i nawet dzisiaj znacznie bardziej krytyczny będąc daje się wciągnąć w trzymaniu za niego kciuki, kibicując z szalikiem w barwy Szkocji w dokopaniu podłym oblechom Angolom, a na finał mam w oczach takie grochy jak każdy wrażliwy który pamięta serialową scenę nadziewania na hak postawnego Janosika. Schemat, szablon niemalże, ale takie były historyczne i kulturowe uwarunkowania że idealistycznych bohaterów się eliminowało, a o wydarzeniach w kronikach pisali zwycięscy, natomiast dla równowagi poematy sławiące wyklętych musiały ich bohaterstwu i poświeceniu prawdę wyidealizowaną oddawać. Ludzie lubią przecież zamaszyste historii dosmaczanie. :)
P.S. Dla niewtajemniczonych, bardzo z klasycznym kinem nie za pan brat, to o czym powyżej, to o powstaniu klanów w Szkocji przeciwko tyrani i bezprawiu angielskiej korony. Romantycznie po pierwsze (on się zakochał w niej, ale los ręką zawistną ich rozdzielił, a w nim potem druga ona się zakochała, ale on, kto go tam w sumie wie), mściwie po drugie (on wytnie wszelkie zło które odebrało mu największe w życiu dobro) i po trzecie epicko krwawo (sceny bitew, walk wciąż potężne).
czwartek, 13 lutego 2025
Światłoczuła (2024) - Tadeusz Śliwa
Sam temat to już niezła z banałów potencjalnie mina i mielizna. On książę w Mercedesie klasy G z karierą eksplodującą, ona żyjąca na zupełnie innym biegunie finansowym, a w dodatku dotknięta fizyczną niepełnosprawnością. Jemu niby Bogini Fortuna sprzyja, on talentem imponuje, jej natomiast los na starcie rzucił pod nogi gigantyczną kłodę i wszyscy jej współczują. On okazuje się dość z pozoru miękki, ona iluzorycznie zahartowana, bo jego tragedia rodzinna przytłoczyła, a ją “kalectwo” zmobilizowało. W tle historii jeszcze środowiska zepsute, te trudne patologiczne i dla równowagi też wyniosłe, więc mielizna za mielizną, mina za miną, a jednak poskładanie tychże bardzo się Tadeuszowi udało (Tadeusz odpowiedzialny za trafione przeniesienie w warszawskie realia pewnej kultowej już włoskiej produkcji), bowiem doskonale, z klasą tą opowieść ubrał, sznyt nowoczesny nadając. Stworzył obraz bardzo charakterologicznie młody, współczesny, a świetny o zupełnie obcym mi pokoleniu, jednocześnie bliski bowiem pulsuje w nim ważna uniwersalność i prawda - mimo że zbiór wątków raczej jak dałem do zrozumienia schematycznie mógłby się zdawać pod potrzebę wzruszeń i poruszeń, lekkich wstrząsów dobrany. Może też Tadeusz mnie zahipnotyzował, iż mój wzrok skupił, pokazując film artystyczny, pięknie wykorzystujący potencjał światła - zgodnie z fachem bohatera bardzo fotograficzny. Nie jest łatwo nakręcić film romantyczny, który nie wywołuje odruchu jak po skosztowaniu przesłodzonej herbaty i jest jednocześnie pouczający, bez taniej dydaktyki, a jeśli jeszcze wizualnie i muzycznie jeszcze pieści, to jest wręcz kompletny. Miał też Tadeusz w moim przypadku pewne ułatwienia (zdradzę jedno), gdyż przykładowo sam powrót z kina gdy miasto już w zasadzie śpi jest sprzyjającym refleksjom doświadczeniem, a kiedy film jest z rodzaju tych wchodzących pod skórę artyzmem, z piękną dotykającą odsłoniętą duszę historią, to ja poszukując w nim wzruszeń jestem bezbronny. To jest w kinie poruszeń cudowne, że zasiadając po seansie w towarzystwie wyłącznie przytłumionego źródła światła na domowej mega wygodnej dzięki licznym podusiom kanapie, on wciąż w człowieku gra, w nim rezonuje. Wspomnę jeszcze tylko o nieco kiczowatym klipie do dobrej piosenki do tego bardzo udanego filmu i w zasadzie postawię kropkę, dziękując za uwagę. ;)
P.S. Pamiętam jeszcze z naszego podwórka polskiego Piosenki o miłości i po raz kolejny wytrwale wciąż polecam.
środa, 12 lutego 2025
Chaplin / Charlie (1992) - Richard Attenborough
Raczej standardowy, bardzo porządny biopic technicznie, a poza względem treści a jakże także, bo każda historia sławy niby inna, upstrzona odmiennymi detalami, choć też często jej istotne momenty zaskakująco zbieżne. Bieda hartująca, artystyczny talent za cenę nadwrażliwości i determinacja nadzwyczajna by gdzieś w okolicy Olimpu lub na nim zacząć spadać i skończyć na dnie bądź się jeszcze po otrząśnięciu może odbić - jak Feniks odrodzić. Chaplin/Charlie to cześć z tego schematu na pewno - to bieda i talent, to determinacja ale na szczęście bez pikowania w dół typowego, bo Charlie to jednak tak klasa artystyczna jak i człowiek o wysokiej jakości przyzwoitości. Wizualnie podkreślę bez fuszerki i bez zaskoczeń. Narracyjnie w sposób poprawnie uporządkowany. Dramaturgicznie tak by wzruszyć i poruszyć, chociaż w sposób być może nader schematyczny. Prawda o człowieku jaką sam podobno spisał, więc wyłącznie przez niego ocenzurowana - bez wiary (mimo że przyzwoitości w Charliem więcej niż słabości) bezgranicznej co do idealistycznej spowiedzi w sensie rozdrapywania strupów obiektywnego, dogryzania się do kości, grzebania w bebechach. Chronologiczne narracyjne skoki i powroty, zmontowane bez zarzutów, jednak to co najbardziej smakowite, to te scenki improwizowane i kręcone. One najczystszej wody majstersztykami i jest w nich ten najważniejszy slapstickowy czar, a w kolorze to już doświadczenie nowe i na nowy sposób urocze. Zasługa Robercika - aktorskie mistrzostwo świata, szczególnie kiedy wziąć pod uwagę, że to rola tak charakterystyczna, iż jej przeforsowanie nie trudne do wyobrażenia. Nie znoszę w poważnych biografiach przerysowywania, więc doceniam tym bardziej.
P.S. Niewiarygodne, że w lutym 2025 oglądałem po raz pierwszy!
wtorek, 11 lutego 2025
The Order / Ciche braterstwo (2024) - Justin Kurzel
Justin
Kurzel z wigorem udowadnia, że konkretny z niego reżyserski łotr, nie
po raz pierwszy serwując seans który mocny puls i opad szczeny
gwarantuje. Bierze na warsztat merytoryczny sfrustrowaną mentalną ubogość, technicznie historię opartą na autentycznych
wydarzeniach i wyciska z niej brudne soki, korzystając z brutalnych
metod filmowej sugestywności, a przy tym wciąż trzyma się jednak
bliżej mainstreamu niż bardziej obojętnego dla szerszej
publiczności artyzmu - pozostając przy tym względnie ekspozycyjnie
oryginalny. Nie zrozumcie mnie źle koneserzy, kocham artyzm płynący
z duszy, nie będący wynikiem wyrachowania, ale kocham tez potężne
kino bezkompromisowe, osadzone w twardych realiach i niepotrzebnie
nie przesadzone pod kątem ornamentyki intelektualno-ambicjonalnej.
Szanuje poza tym Juda Law szczególnie z wąsem (zasługuje typ!),
więc że trafił Kurzel w moje gusta, to jak powiedzieć że autor
tych słów ogląda i słucha bez limitów, bo chyba mu się
dwudziestoczterogodzinna egzystencja w rzeczywistości prawdziwego
życia nie do końca uśmiecha. W oku kamery nadzorowanej przez
Kurzela sfrustrowane zbłąkane, chciwe na domiar wieśniactwo pod
przywództwem cynicznych ideologicznych szaleńców. Werbowanie,
indoktrynacja, szmal, szkolenie i wreszcie finalne działanie -
zabójstwa, krwawa rewolucja. Konkretna rozgrywka pomiędzy
federalnymi i dwiema konkurencyjnymi grupami białych fanatyków
osadzona w realiach Idaho pierwszej połowy lat osiemdziesiątych.
Świetne krewkie, skompresowane kino co potrafi wrzenie wywołać,
zmiażdżyć i poruszyć, z brawurowym zastrzykiem jeb-anej
adrenaliny i pieprzonego przyduszającego ciężaru rzuconego na
klatę. W finale wręcz obłędnie kino spektakularne, jednocześnie
z perspektywy czasu i współczesnych globalnych wydarzeń je
analizując, niepokojąco przytłaczające.
P.S. Przyzwoity człowiek czy przydatny głupek - jeden i drugi z zewnątrz podobny, ma dwie nogi i dwoje rąk, ale ten drugi może nimi znacznie poważniej skrzywdzić. To chyba nie jest drobiazg!
poniedziałek, 10 lutego 2025
Rammstein - Liebe Ist Für Alle Da (2009)
Najbardziej mi obcy spośród obcych albumów Niemieckiej supergwiazdy - bez właściwie konkurencji w obranej stylistyce. Gdy się na rynku pojawił miałem raczej mocno na Rammstein wywalone, bo siedziałem w zupełnie czymś gatunkowo odmiennym, a sentyment dla takiego jak wówczas uważałem (obecnie nie jest właściwie inaczej) jedynie kwadratowego grania zanikł nieomal całkowicie. Nie dziwi zatem iż co w obozie Rammstein kompletnie mnie nie obchodziło, a też nawet nie pamiętam abym zarejestrował głośniejsze dłuższe echo wydania Liebe Ist Für Alle Da - więc przeszło i jak się okazało na jakiś czas zamknęło to wydawnictwo studyjną działalność złotonośnej kwoki. W sumie to ja nie wiem też czy ta cisza wydawnicza to wyłącznie brak nowych krążków czy też porzucenie aktywności koncertowej i prawdę mówiąc nie bardzo chce mi się odszukiwać informacji - wstęp jak wstęp być musi i już praktycznie jest, zatem przechodzę do meritum. Rammstein coś tam coś zawsze grzebał w swojej praktykowanej formule, ale były to bardziej detaliczne zmiany, które nazwałbym zmienianym nieco makijażem, skupionym nie na ewolucji czysto muzycznej, a uatrakcyjnianiem na bieżąco formuły wizualnej / wchodzeniem na kolejne poziomy widowiskowości dla celów rzecz jasna merkantylnych. Księgowi zadowoleni, zespół bez oskarżeń o ocierającą się o maksymalnie nużącą stagnację - jest się z czego cieszyć, głupa nie trzeba rżnąć w wywiadach, jedziemy dalej. Okazało się jednak, iż wszystko niby w porządku (Pussy kontrowersyjne nakręciło pożądana spiralę), ale potem coś zbytnio ostygło i kolejny krążek po dekadzie dopiero uszczęśliwił maniaków. Przerwa była chyba konieczna, bo do najlepszych krążków w gatunku Liebe Ist Für Alle Da nie należy, będąc najzwyczajniej totalnie dźwiękowo oczywisty, kiedy nie brać na poważne pod uwagę że jest jeszcze wyraźniej zaserwowana spora pompa klawiszowa, epickie nadęcie, pomieszane świadomie z pastiszową wyrazistością. Taki w teorii mezalians to u Rammstein w sumie ostentacyjna norma, a jakieś dodatkowe balladowe plumkania to kolejny gwóźdź do trumny w postaci utknięcia w kopiuj/wklej formule, jaka dla (ku żadnemu zaskoczeniu) jest paradoksalnie i naturalnie motorem napędowym takiej gigantycznej Rammstein popularności. Twarde riffy i elektronika z rodzaju tej najmniej finezyjnej równa się techno metal ze stadionowymi aspiracjami. Innymi słowy raz w miarę ciekawie, innym razem kompletnie nieciekawie, a wartość w sensie słuchalności nigdy na niższym poziomie niż ten powyżej znacząco oceny dostatecznej. Żaden k***a cud! :)
niedziela, 9 lutego 2025
Alcest - Kodama (2016)
Kręta moja krótka dotychczasowa droga wraz z Alcest przemierzana, gdzie napotykam raz mnóstwo muzycznych elementów pochłanianych bezkrytycznie i tych jakie w większej dawce niekoniecznie na dłużej są w stanie mnie w swoim towarzystwie utrzymać. To też z pełnym zaangażowaniem na pierwszy ogień korzystałem z zawartości Spiritual Instinct (2019), czując że do zwiewnego, "mgiełkowego" zawodzenia wokalisty, kontrastowego blackowym skrzekiem będę w stanie z czasem przywyknąć, jak i w pełni doceniać hipnotyzujące, nie tak całkiem oczywiste jakby złośliwe głosy anty do klimatycznego metalu nastawione sugerowały kompozycje. Tak na wysokości roku 2019-ego zakładałem, gdy wspomniany album rozdziewiczałem, a trochę już inaczej począłem myśleć, kiedy przed kilkoma miesiącami dotąd ostatni studyjny krążek Francuzów miał premierę. Co mnie się bardzo podobało, a co mnie przynudzając na przecież jeszcze piękniejszym (ach te melodie) Les Chants De L'Aurore obiektywnie odstręczało mając prawo uznać że wyrażam się jasno, do własnej refleksji w temacie odsyłając - zauważyć. Kodama wszakże teraz na tapecie i kręcąc się wokół Alcest dyskografii, obwąchując wciąż nie do końca śmiało stwierdzam, iż taki Alcest mnie najbardziej wciąga, bowiem rytmika jego na tyle zmienna, mimo iż w transowym stylu podana, że jej charakter zmierzający za każdym razem do punktów kulminacyjnych i zwrotnych posiada cechy uzależniające - a na pewno cudownie odprężające. Trudno nie ulec także zawsze urzekającej stronie melodyjnej, jaka jednak na Kodama i wciąż jeszcze na albumie sprzed pięciu laty silnie akcentowana zdaje się solidniejszymi ofensywami mocniejszego uderzenia. Siła jednako tkwi w Kodamie największa, a najbardziej magnetyczna pokusa Alcest albumów w kojącym nerwy oddziaływaniu i fascynujących odniesieniach do natury i kultury Japońskiej. Z tego co doczytałem Kodama oznacza leśne duchy zamieszkujące i chroniące stare drzewa, co posiada akurat wpływ na moją wyobraźnię i aktywuje ją w tym mało męskim, bo niezwykle wrażliwym segmencie romantycznej emocjonalności. Teraz gdy znam już trzy Alcest studyjne wydawnictwa i zatapiam się też z dużą przyjemnością od czasu do czasu w jednym z na żywo w sieci zamieszczonych występów, powrócę na sto procent do ostatniego krążka i zapytam sam siebie otwarcie o co mi chodzi, że on wchodzi i wychodzi - że może mnie usypiać, a to odbieram jako pewnego rodzaju jego wadę.
sobota, 8 lutego 2025
Maria / Maria Callas (2024) - Pablo Larraín
Larraín tym razem niemal pod pełnym krytyki dyscyplinującym obstrzałem, z tematem złotej klatki i jak co bardziej zorientowani sugerują - z tegoż tematu ostatecznym domknięciem. Czy jednak ta krytyka zasłużona i odradzanie seansu wskazane, to ja się mocno przed taką nakazową retoryką wzbraniam, bowiem obiektywnie być może, a subiektywnie w całej rozciągłej pewności argumentacyjnej, to absolutnie jakiegoś koszmarku Pablo tutaj nie popełnił, tylko zrobił to co robił dotychczas z uznaniem po swojemu - w stylu znaczy przewidywalnym i tak niby bliźniaczo do obrazów o Jackie Kennedy jak Księżnej Dianie podobnym, a zarazem inaczej, gdyż znacznie kameralniej. Ograniczył zakres wydarzeń do ostatniego tygodnia życia La Diviny i skompresował wszystkie jej życiowe namiętności w owych dni sądnych siedmiu, czyniąc to mam odwagę napisać bardzo uważnie i przede wszystkim znakomicie wizualnie. Nie uniknął jak zwykł nie unikać tempa porażająco przygnębiającego, ni owijania w bawełnę oraz smagania sadystycznego brakiem optymizmu, gdzieś o oddaniu i trudnej wdzięczności dla równowagi (diwa i służba) jednak wspominając, stąd nie zdziwiłbym się reakcji kobiet widzów (widzek?) w przeważającym stopniu, które pamiętam chociażby z premiery Jackie, jak szeptały do siebie, że nie oglądały dotąd tak brzydkiego filmu - czego innego jak domniemywałem się spodziewając. Mimo że o Marii Callas jest z mniejszym przytupem, rozgłosem, to w zdecydowanie bardziej przyjemnych okolicznościach natury i architektury (przede wszystkim gdy płyniemy przez ten krótki czas bez retrospekcji), pozostając w paryskim złoto-rdzawym wrześniu - przepięknym, wręcz upajającym. Gdy natomiast cofamy się w czasie bywa mrocznie i bywa najbardziej podniośle, a skrajnie nawet dla bohaterki szczęśliwie, ale to taka gra dychotomiami poniekąd, pozorami podkreślając splendor życia na szczycie, uwielbienia rodzącego samouwielbienie czy koszmarną prawdę, aby oddać tak specyfikę życia z operą i dla opery, jak zakreślić traumatyczny wpływ dorastania w czasach wojennej okupacji - przetrwania opłaconego wysoką ceną. Niemniej jednak gdy byłem uczestnikiem seansu, to mnie on usypiał, ale i właśnie na melancholijny sposób fascynował równie mocno symfonią wyrafinowanego stylu i smaku, jak i nie poddając się sugestiom krytycznym, że jakoby słabej roli Jolie. Wręcz przeciwnie ja mniemam, że otrzymałem w zakresie przekonania o autentyzmie więcej niżli się spodziewałem, biorąc pod uwagę iż uroda postaci i odtwórczyni z lekko innych poziomów wizualnych i gdy przejść ponad tym, to chcę dać do zrozumienia, że Angelina trafiła idealnie z manieryzmami, fizycznością w sensie niemal arystokrackiej teoretycznej klasy, jak i wręcz chorobliwej niedowagi, które na dramaturgii tak wydarzeń jak i wewnętrznej psychologii piętno w sensie pretensjonalnego artyzmu i psychicznego obłędu odcisnęły. To naturalnie tak zasługa elastycznej aktorki, jak i z pietyzmem jej prowadzenia przez „dyrygenta”. Larraín mnie nie zawiódł, ale mógłby już rzeczywiście postawić kropkę w złotej klatki temacie - pozwalając się też innym znakomitym reżyserom wykazać.
piątek, 7 lutego 2025
Grand Magus - The Hunt (2012)
Nad Grand Magus ostatnimi czasy raczej bardziej z automatyzmu się "pastwię", niźli wystawiam mu jakąkolwiek osobistą dobrą rekomendację. Dzieje się tak z prostego powodu jaki nie raz już wyłuszczałem, a w skrócie sprowadza się on do przekonania, że miast złapać w żagle bardziej brytyjsko brzmiący hard rockowy wiatr, on z uporem brnie w stronę niestety zalatującego tandetą teutońskiego heavy metalu, tudzież wręcz nos wykrzywia czymś co jako kompletnie nieznający głębiej tematu, ale znający styl i się od tegoż trzymający z daleka - Manowaru charakterem. Zatem stąd podszyty rozczarowaniem ton przeważa i kiedy teraz przychodzi mi spojrzeć nieco wstecz do czasów, gdy dwie naprawdę wciąż obiecujące, rozwijające wymaganą opcję stylistyczną płyty wydali (Iron Will, Hammer of the North), a po nich wyszła The Hunt właśnie, to ja jestem rozdarty pomiędzy przekonaniem że on wciąż jeszcze charakterem z tymi ciekawszymi powiązany, a z drugiej że to było myślę to decydujące miejsce, w którym dali poniekąd momentami do zrozumienia, że azymut zostanie już tuż tuż inaczej obrany. Na niekorzyść The Hunt świadczy też brzmienie, które nie jest tak tłuste jak szczególnie na Iron Will, przez co hymny przestają być aż tak mocarne jakby być mogły (Valhalla Rising czy wałek tytułowy), a te numery bliżej stylu kojarzonego z legendarnym Dio nie lśnią jakby miały na to teoretycznie papiery. Chyba że bez argumentu próbuję się w nich dopatrzyć potencjału, a czynię to chcąc życzeniowo The Hunt pomieścić w zbiorze albumów fajnych, gdy w rzeczywistości jest łabędzim śpiewem zespołu który swego czasu przywracał mi wiarę w folkiem zainfekowany hard'n'heavy rock. Nie mam obecnie przyznaję pewności co do właściwości którejś z tych opcji.
czwartek, 6 lutego 2025
Carcass - Surgical Steel (2013)
Wywołano zamieszania co nie miara, do pionu z drżącymi łapskami postawiono starą i młodszą carcassową wiarę. Na to przecież wówczas wyglądało, że trzon ekipy się zmobilizował i po tym jak lata wcześniej, w założeniu tuż przed wyjściem ponad gatunkową scenę, na szerokie mainstreamowe wody zakładając że wypłynie, Carcass sczezł niespełniony w tym wymiarze. Pozostawił po sobie wtedy zarówno dla jednych niesmak, a dla innych kultowy dorobek, bowiem droga jaką ekipa przebyła do najmniej ewoluujących stylistycznie absolutnie przecież nie należała. Dlatego oczekiwania wobec nowej płyty były zapewne biegunowo różne i jedni liczyli na twarz chociaż odrobinę gnijącą, a inni w sterylnych warunkach potraktowaną "chirurgiczna stalą", która nota bene wbita w tytuł płyty raczej z miejsca odbierała tym pierwszym szalikowcom pradziejów nadzieję. Surgical Steel ogólnie okazała się spełnieniem mokrych snów fanów z czasów Heartwork (mimo iż swobodnego death rolla można się też dosłuchać), czyli kiedy o Carcass było najgłośniej w wymiarze artystycznym, a dla mnie tenże krążek stanowił rodzaj brytyjskiej odpowiedzi na ikoniczne Schuldinera poczynania. Stąd do albumu powrotnego przykładałem bardzo konkretną, pewnie przesadną miarę, w sensie olbrzymich oczekiwań, więc może i nieco przesadziłem gdy teraz poddaje go odsłuchowi i okazuje się, że przez mijający czas zmieniło się jego moje postrzeganie. Dałem do zrozumienia niegdyś (gdy przed czterema laty Torn Arteries się ukazywał), iż album "jarzynowy" bardziej przypadł mi do gustu, a teraz mam zupełnie inne odczucia (jak to nie można być siebie pewnym :)), bowiem "stal" kopie bardziej, jest bardziej bezpośrednia i doskonale wiąże w jedno spójne i ekscytujące to co w Carcass thrashowe z tym co death metalowe, a idealną masą spajającą porywająca, żywiołowa dynamika wraz z rzecz jasna bardzo carcassowymi, a jednocześnie balansującymi na krawędzi wspomnianych stylistyk riffach, bogato inkrustowanych technicznymi detalami jak i dopełnianych kapitalnymi solówkami. Przyznaję niniejszym, że "stal" zyskała z czasem, nawet będąc przecież już po wydaniu wysoko oceniana, bowiem chyba spojrzałem w końcu na nią jak na nie coś co ma mną wstrząsnąć i wywołać entuzjazm smarkaty, lecz jako doskonałą robotę doświadczonych (z nie jednego pieca pieczywo...) i świadomych cholernie muzyków, którzy zarazem w jednym plastikowym pudełku (mowa o tym w czym cd spoczywa) złożyli brzmieniowo wymuskane własne obecne (2013) fascynacje z czymś co nazwałbym nie roszczeniami fanów, a szacunkiem do własnego dziedzictwa z czasów kiedy już czuli że nie grają ucząc się grania, ale już grają to co edukacja/praktyka im grać pozwoliła. Liczę że się rozumiemy, co mam na myśli.
P.S. Nie przyznam się że na stosunek do dwóch powrotnych Carcassów ich wizualne, okładkowe oblicza nie miały. Przyznam natomiast iż teraz jestem już ponad ten detal. ;)
środa, 5 lutego 2025
In the Woods... - Diversum (2022)
In the Woods... to był u zarania bardzo ciekawy bowiem eksperymentalny na umownie gotycko metalowej scenie band. Był obiecujący, po części jeśli brać pod uwagę odwagę w penetrowaniu ambitnych przestrzeni nawet zespół spełniony, niestety notował jak to formacja bezkompromisowo undergroundowa, a wręcz pośród konkurencji dziwaczna niskie notowania komercyjne, zatem zapewne poniekąd też przez to zniknął ze sceny, a jego jakiś czas temu powrót do życia, za pośrednictwem nowej płyty przyniósł raczej rozczarowanie, więc byłem przekonany iż długo nie przetrwa. Okazało się jednak że zapał muzyków jest spory i trwają bodajże do dzisiaj, a na pewno zdążyli do czasu Diversum wydać jeszcze jeden krążek, którego zawartości nie zdołałem z braku zainteresowania do tej pory poznać. Raczej Diversum do kontaktu z poprzednikiem nie zachęca, bowiem męczy w przeważającym stopniu przeciętną, a chwilami toporną hybrydą czegoś na kształt metalu progresywnego bez kompletnie żadnej finezji, za to z pomysłami jakie myślę nawet kiedy mroczne gotycko-doomowe granie było w łasce by ich do drugiej ligi nie przepchnęły. Być może Diversum posiada kilka w miarę ciekawych momentów (jest w takim zamykającym płytę Your Dark oraz w środkowej i finałowej części Master of None coś - a może szukam tego czegoś na siłę coś) i jest dla swojego dobra bardziej gitarowe niźli klawiszowe, lecz to wciąż raczej popłuczyny niźli w pełni wartościowe kompozycje, kiedy ich styl i jakość porówna się ze zdecydowanie bardziej dojrzałymi, okrzepłymi czy najzwyczajniej chwytliwymi materiałami Green Carnation - Andres Kobro bezpośrednim łącznikiem, ale też głosy/maniery wokalistów bliskie. Kiedy słucham takich przykładowo A Wonderful Crisis (zasadniczo wszystkich indeksów), a najbardziej w orbicie stylistycznej wymienionych Humanity i We Sinful Converge, to czuję podobne wibracje, ale czegoś soczystego i ekscytującego w nich brakuje. Problem w tym że to na ogół bez iskry, płaski brzmieniowo, przeciętny songwritersko produkt, jaki nie ma mocy by przełamać moją do obecnego oblicza Norwegów rezerwę. Cholera wie jednak czy zapętlony teraz właśnie Humanity lekko mnie na nie jednak nie otworzy, gdy się jego ponętnie transowe oblicze zaczyna coraz mocniej wkręcać. :)
P.S. W międzyczasie dogrzebałem się informacji, że In the Woods... się nie poddaje i na kwiecień tego roku kolejny album anonsuje.
wtorek, 4 lutego 2025
The Brutalist - Brady Corbet (2024)
Jestem właśnie świadkiem jak Brady Corbet przy trzecim swoim długometrażowym fabularnym podejściu na najszersze wody wypływa, mimo że póki co (być może jedynie zanim ten wiszący w powietrzu, na wyciągnięcie ręki i otwierający teoretycznie wrota do pogodzenia sukcesu artystycznego z komercyjnym Oscar w łapy nie wpadł) tłumów na projekcji The Brutalist na której gościłem nie zanotował. Zdaję sobie sprawę że jego poprzednie obrazy są zaledwie dla garstki kinowej widowni znane, bowiem nie zawierają w sobie jakichkolwiek przyciągających uwagę szerszej publiki cech magnetycznych, a tylko prawdziwych koneserów, fanów sztuki bezkompromisowej i szorstkiej w obyciu mogły zdołać do siebie przekonać, bądź przynajmniej umieścić Corbeta pośród twórców filmowych niezwykle w segmencie wizjonerstwa obiecujących. Teraz jednak wchodzi on na kolejny poziom i mam wrażenie że jedynie taka błahostka jak kolosalne rozmiary jego dzieła są w stanie odstraszyć szersze grono potencjalnych podbijaczy pozycji w box offisie, bowiem bardzo możliwy Oscar kieruje światła, ale prawie cztery godziny seansu bezspornie rozbijają najmocniejsze żarówy, powodując że ono gaśnie, tudzież mocno przygasa. Sam Corbet też jednak nie do końca sobie w tym względzie pomaga, gdyż oficjalnie stwierdza że kręci dla SIEBIE, a przy okazji wybranych, dla najbardziej wymagających i ma gdzieś komercyjny sukces, gdy chodzi o realizację najbardziej pryncypialnych wizji. Jest sukinkot trzeba przyznać tak samo pod publiczkę arogancki jak wierny wyłącznie sobie - odważny i ja mu szczerze kibicuję, szczególnie obecnie kiedy The Brutalist zagnieździł się w mojej głowie i szybko jej nie opuści, niezależnie od tego że więcej w nim jednako hipnotyzowania formą od manifestowania treści. Jakkolwiek napakowanie do tej poniekąd dość sztampowej historii, dość podobno luźno opartej na biograficznych autentycznych wydarzeniach kwestii merytorycznych miażdży większość spośród otaczających to wielkie kino produkcji lepszych i gorszych, to skupienie się na wizualnej formie skrada nieco koncentracji na jaką treść zasługuje. Jeśli ktokolwiek jest już zaprzyjaźniony z manierą obrazową Corbeta absolutnie nie będzie niczym zaskoczony, a tylko potwierdzi że (uwaga, idę na całość :)) to taki zimny do bólu realizm, artystyczny anty snobizm, mroczny perfekcjonizm w świecie wyblakłego leciwego fotograficznego nastroju. Ta faktura obrazu w powiązaniu z fenomenalnym dźwiękiem i muzyką jest zupełnie inna od na co dzień w kinie stosowanej, więc ogromnie współcześnie oryginalna i oryginalna hipnotyzująco - przynajmniej ja się z miejsca takiemu jej oddziaływaniu poddaje, a jeśli w jej oblicze wprowadza Corbet geometryczny monumentalizm, betonową megalomanię, spajając wszystkie własne estetyczne argumenty w tak zapierające dech ujęcia (katastrofa kolejowa, każdy przerywnik z pędzącymi torami i drogami - te mniejsze i też te gigantyzmem upajające) oraz sceny wypieszczone, zawierające w sobie ponadto psychologii praktycznej, pulsujących uczuć i emocji pokłady najgłębsze, czy stwarzając atmosferę jaka przenika do kości także dzięki doprowadzeniu aktorskich kreacji do poziomu arcy mistrzowskiego, to ja wręcz czuję się tym co widzę opętany. Stąd bez uważam konieczności rozpisywania się w szczegółach o właściwościach technicznych, a tym bardziej możliwych interpretacjach, nie ponad odczucia głębokie we mnie do życia za pośrednictwem przeprowadzonej autorsko wewnątrz siebie analizy esencji treści, czy wszystkich szerokich kontekstów przywołanych (czynią to profesjonalnie zawodowi krytycy i myśliciele w wielu miejscach internetowej otchłani) ORZEKAM, iż dla mnie Brady Corbet to już artysta bardzo bliski statusowi Paula Thomasa Andersona i wraz z Pablo Larraínem jako duet do wymienionego mistrza dołącza, tam gdzie już od dawna wygodne gniazdko Yórgos Lánthimos sobie uwił. Stylowi i bezkompromisowi, inspirujący każdy na swój sposób wizją artyści - oby nadal.
P.S. Z racji jednak poczucia obowiązku dodam, że obejrzałem film między innymi o cierpieniu, uzależnieniu, obsesji i natchnieniu. Film o amerykańskiej ziemi obiecanej gnijącej od środka - zderzeniu wizji wielkiego kapitału z wizją sztuki dla której fundamentem potężna trauma.
poniedziałek, 3 lutego 2025
The Hellacopters - Overdriver (2025)
Jestem zaskoczony że tak szybko po powrocie The Hellacopters wyskakują z kolejnym dużym studyjnym materiałem, a wręcz w szoku pozostaje po jego odsłuchach, bowiem w najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się że dwójka po przerwie będzie płytą tak doskonałą. Kupuję ją w całości bez jakichkolwiek uwag, zauważając że jest idealnie jak na energetyczna stylistykę czasowo skonstruowana - ani nie czuje się niedosytu, ani przesytu. Wszystko w punkt wbite tak w kwestii dopasowania do moich formalnych wymogów (po prostu jak się kończy, to instynktownie się ją włącza od nowa), jak i muzycznie pękająca wręcz w szwach od doskonałej kompozytorskiej roboty, gdzie prym wiedzie styl do jakiego ekipa Nicke oczywiście przyzwyczaiła, lecz tym razem dosmaczony większą różnorodnością aranżerską, stąd Na Overdriver słychać czystego rock'n'rolla tak bliskiego najbardziej archetypicznym wzorcom sprzed ponad pół wieku, ale z jeszcze większą swobodą korzystającego z innych niż wyłącznie dość prostych rytmicznych rozwiązań, albowiem z domieszką może nie typowo bluesowego, tylko a'la współczesnego retro rockowego pulsu. Bardzo blisko (jak mi na myśl przychodzi teraz na przykład porównanie) milczącego od lat, być może rozwiązanego Gentleman's Pistols. Kto kojarzy to z miejsca zajarzy do czego piję i gdzie leży ten sugerowany szkopuł, że Overdriver dla mnie jest krążkiem najbardziej atrakcyjnym w dorobku The Hellacopters być może od momentu gdy się nim zainteresowałem. Na czoło wysuwa się Soldiers On z podbijanym brzdąknięciami pianina skocznym drive'm i kapitalnymi gitarami, rzeźbiącymi całkiem jak na bezpośredniego rock'n'rolla niebanalne motywy, jednako nie jest jedyny w stawce który pomimo klasycznej formuły daje się poznać również od strony lekkiego zaskoczenia - uwierzcie że ja tu słyszę mnóstwo drobiazgów które powodują, iż Overdriver się spośród innych albumów grupy jednak wyróżnia. Jest poza tym przede wszystkim naładowany kapitalnymi melodiami, znakomitymi liniami wokalnymi, czy nawet świetnymi klawiszami i przede wszystkim solówkami atrakcyjnymi jak cholera dla mojego ucha oraz jego brzmienie to mistrzostwo świata w naśladowaniu najlepszych wzorców - niby pastelowe, jak gdzieś doczytałem trafne spostrzeżenie KREMOWE, a zarazem odpowiednio garażowe, choć o szorstkości typowej nie ma co mówić, bowiem jest ono przede wszystkim bardzo przyjemne. To nie jest przecież odpychający nieosłuchanych, punkowy poniekąd garaż, tylko bardzo korzenne beatlesowskie, tudzież mniej znane ale nie gorsze z tego okresu granie, gdzie piosenki mają wspomniany rock'n'rollowy drive, ale także popową aparycję i mnie się taki układ o takiej manierze ogromnie podoba. Uznaję zatem że SZOK - The Hellacopters osiągnął tutaj szczyt. Pytanie czy okaże się iż szczyt szczytów.
niedziela, 2 lutego 2025
Om det oändliga / O nieskończoności (2019) - Roy Andersson
O nieskończoności szczerze? Szczerze to ja nie wiem - znaczy się co nieco domyślam, wiem (o ho ho ho ho!), że o codzienności (melancholijnie o rzeczach ważkich, wstrząsających, poruszających i odpowiednio wprost przeciwnie) oraz powtarzalności (gdyż te odegrane sceny pojawią się wielokrotnie w życiach bardzo wielu), więc wykombinowałem na ile potrafiłem że o zapętleniu, o tej (he he) tytułowej nieskończoności. Zlepek scenek (quasi skeczy, surrealistyczno-ironicznych) ze sobą pod względem trudnej do wniknięcia/przeniknięcia, bowiem bardzo indywidualnej filozoficznej rozkminy powiązanych i wizualnie ładnie ubranych, podrasowanych chyba niewielką obróbką cyfrową obrazów. Nie mam jednak pewności co dokładnie człowiek z wieloletnim, a zaskakująco niewielkim dorobkiem, znany jako twórca podobno równie nieoczywistych produkcji, a najbardziej ostatnio jednej znanej (Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu) chce mi konkretnie dać do zrozumienia. Ja też akurat do tej pory na Anderssona prace nie natrafiłem, brak mi w materii doświadczenia, choć ich tytuły po części obiły mi się o uszy. Zaczynam więc od "O nieskończoności" i zapewne biorąc pod uwagę iż w swojej surrealistycznej formie jest to kino frapujące, to istnieje możliwość zagwarantowania, że jeśli na poprzednie realizacje filmowe wpadnę, to skorzystam z danej mi nieco męczliwej możliwości. Ta opatrzona wieloma znakami zapytania, względnie krótka na szczęście, bo tylko 75-minutowa forma pobudza mimo wszystko wyobraźnię i podrzuca kilka fundamentalnych pytań związanych z ludzką egzystencją. Nie daje żadnych wprost odpowiedzi, a tylko narzucając pewne myślowe tropy nakierowuje na nie. Doceniając jej formalny sznyt i pomysł porwany jednak nie jestem. Zostaje we mnie, bo nie jestem obojętny na kaprysy i koleje losu przynoszące wyzwania i często wraz z nimi cierpienie duszy, ale żebym był oczarowany i wszystko zgodnie z intencjami autora zrozumiał, to mocno powątpiewam. Trawestując kluczową kwestię narratorki powiem że widziałem nieoczywisty film o tak oczywistych sytuacjach w nieoczywistej oprawie. I ten wizualnie urokliwy film jednak emocji intensywnych jednako nie wywołał. Może tak być? Może?