Larraín tym razem niemal pod pełnym krytyki dyscyplinującym obstrzałem, z tematem złotej klatki i jak co bardziej zorientowani sugerują - z tegoż tematu ostatecznym domknięciem. Czy jednak ta krytyka zasłużona i odradzanie seansu wskazane, to ja się mocno przed taką nakazową retoryką wzbraniam, bowiem obiektywnie być może, a subiektywnie w całej rozciągłej pewności argumentacyjnej, to absolutnie jakiegoś koszmarku Pablo tutaj nie popełnił, tylko zrobił to co robił dotychczas z uznaniem po swojemu - w stylu znaczy przewidywalnym i tak niby bliźniaczo do obrazów o Jackie Kennedy jak Księżnej Dianie podobnym, a zarazem inaczej, gdyż znacznie kameralniej. Ograniczył zakres wydarzeń do ostatniego tygodnia życia La Diviny i skompresował wszystkie jej życiowe namiętności w owych dni sądnych siedmiu, czyniąc to mam odwagę napisać bardzo uważnie i przede wszystkim znakomicie wizualnie. Nie uniknął jak zwykł nie unikać tempa porażająco przygnębiającego, ni owijania w bawełnę oraz smagania sadystycznego brakiem optymizmu, gdzieś o oddaniu i trudnej wdzięczności dla równowagi (diwa i służba) jednak wspominając, stąd nie zdziwiłbym się reakcji kobiet widzów (widzek?) w przeważającym stopniu, które pamiętam chociażby z premiery Jackie, jak szeptały do siebie, że nie oglądały dotąd tak brzydkiego filmu - czego innego jak domniemywałem się spodziewając. Mimo że o Marii Callas jest z mniejszym przytupem, rozgłosem, to w zdecydowanie bardziej przyjemnych okolicznościach natury i architektury (przede wszystkim gdy płyniemy przez ten krótki czas bez retrospekcji), pozostając w paryskim złoto-rdzawym wrześniu - przepięknym, wręcz upajającym. Gdy natomiast cofamy się w czasie bywa mrocznie i bywa najbardziej podniośle, a skrajnie nawet dla bohaterki szczęśliwie, ale to taka gra dychotomiami poniekąd, pozorami podkreślając splendor życia na szczycie, uwielbienia rodzącego samouwielbienie czy koszmarną prawdę, aby oddać tak specyfikę życia z operą i dla opery, jak zakreślić traumatyczny wpływ dorastania w czasach wojennej okupacji - przetrwania opłaconego wysoką ceną. Niemniej jednak gdy byłem uczestnikiem seansu, to mnie on usypiał, ale i właśnie na melancholijny sposób fascynował równie mocno symfonią wyrafinowanego stylu i smaku, jak i nie poddając się sugestiom krytycznym, że jakoby słabej roli Jolie. Wręcz przeciwnie ja mniemam, że otrzymałem w zakresie przekonania o autentyzmie więcej niżli się spodziewałem, biorąc pod uwagę iż uroda postaci i odtwórczyni z lekko innych poziomów wizualnych i gdy przejść ponad tym, to chcę dać do zrozumienia, że Angelina trafiła idealnie z manieryzmami, fizycznością w sensie niemal arystokrackiej teoretycznej klasy, jak i wręcz chorobliwej niedowagi, które na dramaturgii tak wydarzeń jak i wewnętrznej psychologii piętno w sensie pretensjonalnego artyzmu i psychicznego obłędu odcisnęły. To naturalnie tak zasługa elastycznej aktorki, jak i z pietyzmem jej prowadzenia przez „dyrygenta”. Larraín mnie nie zawiódł, ale mógłby już rzeczywiście postawić kropkę w złotej klatki temacie - pozwalając się też innym znakomitym reżyserom wykazać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz