czwartek, 13 lutego 2025

Światłoczuła (2024) - Tadeusz Śliwa

 

Sam temat to już niezła z banałów potencjalnie mina i mielizna. On książę w Mercedesie klasy G z karierą eksplodującą, ona żyjąca na zupełnie innym biegunie finansowym, a w dodatku dotknięta fizyczną niepełnosprawnością. Jemu niby Bogini Fortuna sprzyja, on talentem imponuje, jej natomiast los na starcie rzucił pod nogi gigantyczną kłodę i wszyscy jej współczują. On okazuje się dość z pozoru miękki, ona iluzorycznie zahartowana, bo jego tragedia rodzinna przytłoczyła, a ją “kalectwo” zmobilizowało. W tle historii jeszcze środowiska zepsute, te trudne patologiczne i dla równowagi też wyniosłe, więc mielizna za mielizną, mina za miną, a jednak poskładanie tychże bardzo się Tadeuszowi udało (Tadeusz odpowiedzialny za trafione przeniesienie w warszawskie realia pewnej kultowej już włoskiej produkcji), bowiem doskonale, z klasą tą opowieść ubrał, sznyt nowoczesny nadając. Stworzył obraz bardzo charakterologicznie młody, współczesny, a świetny o zupełnie obcym mi pokoleniu, jednocześnie bliski bowiem pulsuje w nim ważna uniwersalność i prawda - mimo że zbiór wątków raczej jak dałem do zrozumienia schematycznie mógłby się zdawać pod potrzebę wzruszeń i poruszeń, lekkich wstrząsów dobrany. Może też Tadeusz mnie zahipnotyzował, iż mój wzrok skupił, pokazując film artystyczny, pięknie wykorzystujący potencjał światła - zgodnie z fachem bohatera bardzo fotograficzny. Nie jest łatwo nakręcić film romantyczny, który nie wywołuje odruchu jak po skosztowaniu przesłodzonej herbaty i jest jednocześnie pouczający, bez taniej dydaktyki, a jeśli jeszcze wizualnie i muzycznie jeszcze pieści, to jest wręcz kompletny. Miał też Tadeusz w moim przypadku pewne ułatwienia (zdradzę jedno), gdyż przykładowo sam powrót z kina gdy miasto już w zasadzie śpi jest sprzyjającym refleksjom doświadczeniem, a kiedy film jest z rodzaju tych wchodzących pod skórę artyzmem, z piękną dotykającą odsłoniętą duszę historią, to ja poszukując w nim wzruszeń jestem bezbronny. To jest w kinie poruszeń cudowne, że zasiadając po seansie w towarzystwie wyłącznie przytłumionego źródła światła na domowej mega wygodnej dzięki licznym podusiom kanapie, on wciąż w człowieku gra, w nim rezonuje. Wspomnę jeszcze tylko o nieco kiczowatym klipie do dobrej piosenki do tego bardzo udanego filmu i w zasadzie postawię kropkę, dziękując za uwagę. ;)

P.S. Pamiętam jeszcze z naszego podwórka polskiego Piosenki o miłości i po raz kolejny wytrwale wciąż polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj