Odkrywczym stwierdzeniem nie będzie zauważenie, iż każda ciekawa nuta, bądź wszystko ponad granie nie wywołujące jakichkolwiek emocji (obojętne od startu do mety, ot to!) powinna trafić na odpowiedni czas u słuchającego, aby wybrzmieć właściwie - wyciskając z niego podczas odsłuchu jakieś soki z adrenaliny lub koktajl z endorfin i odciskając się tym samym w pamięci. Piszę tenże wstęp nie przypadkiem absolutnie w kontekście Mellon Collie And The Infinite Sadness, bowiem licząc tygodnie na palcach jednej dłoni wstecz, jeszcze gdy przelatywał przez głowę nie wywoływał jakichś istotnych odczuć wartych odnotowania, więc zarzuciłem wówczas pomysł aby się archiwizacyjnie nad nim pochylić. Ponadto powinienem z szacunku (pomyślałem!) dać mu chociaż nieco okrzepnąć, choć o przeprosinach na zasadzie dlaczego ja nigdy większego zainteresowania albumom klasycznym dyń rozpaćkanych uwagi nie poświęciłem? - na razie wciąż na sto procent nie ma mowy. Nie ma też jednako mowy bym nie napisał teraz, iż odczuwam przyjemność sporą gdy słuchawki wypełnia zawartość trzeciego długograja ekipy skrzeczącego Billy'ego, którego być może wokalna maniera przez lata odstraszała mnie od rozpoznań głębszych. Dzisiaj jednak czuję, iż jego specyficznie modulowane szepto-skrzeki na 3/4 gwizdka z przepony wyrzucane, zaczęły posiadać wartość emocjonalną coraz wyraźniejszą, zatem nie przeszkadza mi jego głos w całościowej charakterystyki indeksów z Mellon Collie And The Infinite Sadness analizowania. Wynika z analizy, że najbardziej to kręcą mnie te numery bardziej szarpane, gdzie uderzenie siarczyste mnie zaskakuje, bowiem single jakie chcąc czy nie chcąc od lat znałem nosiły znamiona raczej mniej dosadnych - z mainstreamem układnych. A tu jeb - Jellybelly, Zero, Bullet With Butterfly Wings (dlaczego z Corossion of Conformity mi się kojarzy?), An Ode To No One (kopniak niczego sobie, niczego), surowo szorstki, mimo że niespieszny Love czy Porcelina of the Vast Oceans rozbijają mi hartowaną nastawieniem szybę przez którą do tej pory rozumiałem twórczość dyniek. A tutaj przecież jeszcze drugi dysk o jeju i jak to tak! Jak? Do zasyśnięcia dodatkowy tuzin plus dwa i przetrawienia oraz zaraz po finale wniosek, że ja nie jestem trafionym osobnikiem do wychwalania albumów podwójnych i mam tą tendencję, iż jeśli twórcy sami się nie ograniczyli wybierając do sześćdziesięciu minut max tego co najlepsze, to ja wykażę się odwagą arogancji i sam ich trochę poprzycinam. Taki zabieg także w przypadku trójki Smashing Pumpkins przyniesie mi materiał jaki w formule zminimalizowanej nabiera siły oddziaływania paradoksalnie zmaksymalizowanej. Uzyskuję tym samym esencję fajnego gitarowego łojenia z kilkoma kawałkami jakie urozmaicają jednowymiarowość do jakiej album kompresuję - bez tych wszystkich lekko nużących form przyjaznych wszystkim którzy w alternatywie mało alternatywnej gustują.
P.S. Prawda moja jest tak wprost pisząc taka, że z drugiego dysku to może ze trzy, cztery, w porywach pięć pomysłów utworowych mnie pochwyciło. Być może wina po prostu przesycenia, przegrzania, tudzież nastawienia - przecież daje powyżej do zrozumienia, iż w kwestii krążków kolumbryn jestem z zasady na nie!