sobota, 4 stycznia 2025

A Complete Unknown / Kompletnie nieznany (2024) - James Mangold



Bombowych filmów raczej James Mangold nie kręci, ale kręci tak że bezdyskusyjnie trudno, nie ma możliwości się czepić warsztatu i emocji nigdy w jego produkcjach nie brakuje - jakby one nie zawsze eksplodowały, to w tradycyjnym kinowym ujęciu przez ekran się przelewają. Kompletnie nieznany naturalnie może się kojarzyć poniekąd z nagradzanym Spacerem po linie, ale fakt że oparty jest na muzycznym fundamencie i aktorskim śpiewie stylizowanym na wokal bohaterów (Monica Barbaro i Boyd Holbrook brzmią bardzo bardzo dobrze, a Timothée Chalamet dodatkowo nieźle sobie z gitarą radzi), tak samo jak miłości, młodości, uczuciowych rozterkach - wyborach na które każdy wyeksponowany facet, z niemałym artystycznym i osobowościowym magnetyzmem może sobie pozwolić oraz sławą, popularnością potrafiącą niebywale w głowie namieszać, dodając poczucia wyjątkowości i równorzędnie presją udręczać, to jednak o Dylanie jest inaczej niż o Cashu. Mangold ze współautorem scenariusza Jay’em Cocksem skupiają się na znacznie krótszym czaso-okresie i portretują tylko pierwszą połowę lat sześćdziesiątych, kiedy to głównie za udziałem Dylana scena folkowa przeszła metamorfozę czy podział, a sam mistrz stylistycznych przemian w ciągu tych zaledwie kilku lat zmienił swój profil artystyczny z wiernego tradycyjnej amerykańskiej „poezji śpiewanej” z akompaniamentem wyłącznie gitary akustycznej, w rockową formę zespołową z udziałem wioseł elektrycznych i istotnych brzmień klawiszowych (ikoniczny Like a Rolling Stone). Zatem zaczynamy tą okrojoną historię od przybycia Dylana do Nowego Jorku w poszukiwaniu kontaktu ze swoim idolem Wood’ym Guthriem, a kończymy na kontrowersyjnym występie na folkowym festiwalu w Newport, w roku 1965. Tym samym dostajemy jasny przekaz, że Dylan nie zaspokajał potrzeb publiczności, a kształtował jej gusta oraz odważę się zasugerować, iż można by pomyśleć że Mangold (bardzo bardzo słusznie :)) stawia wyżej znacznie szerszą jak historia dała dowód muzyczną głębię rocka, niż raczej ograniczony potencjał ascetycznego folkowego grania - klamra pomiędzy sceną z początku, kiedy Bob poznaje Pete’a Seegera i w samochodowym radiu wyszukuje dawkę rock’n’rollowej nuty, a wspomnianym występem finałowym w Newport. Niemniej jednak wrażliwość na detal związany z lokacjami (tutaj pięknie wystylizowany stary N.Y.) oraz tak ogólną tradycyjną formułę biograficzną z wyeksponowaniem psychologicznego wnętrza bohatera, tudzież najsilniej kapitalnie dopracowane gesty, mimikę, grymasy postaci odwzorowane wybornie przez obsadę, można wpadać w zasadne przekonanie, iż Mangold po nieomal dwudziestu latach zaproponował względną powtórkę z rozrywki, co do której ja nie mam pretensji. Pretensje mogą mieć rzecz jasna co bardziej radykalnie wymagający koneserzy kina, którzy są już kompletnie znudzeni szablonowością, bądź miłośnicy w kinie dynamiki, bowiem tempo narracji było iście folkowe. Jak na przykład ochota obejrzeć bardziej odjechany film o "folku", to polecam odkąd mnie zniewoliło trafiło Inside Llewyn Davis Coenów.

P.S. Dodam iż do domu powracałem nucąc przebojowe Like a Rolling Stone i podczas spisywania refleksji nucić nie poprzestawałem - taka jest siła oddziaływania genialnej popularnej nuty. 

piątek, 3 stycznia 2025

Pain Hustlers / Recepta na przekręt (2023) - David Yates

 

Amerykańska fentanylowa afera, tworząca fentanylowych zombie. Branża farmaceutyczna w wydaniu korpo szczurzym, czyli kupowanie lekarzy, przekabacanie tzw. metodami naturalnymi - sponsorowane sesje wyjazdowe i spijanie śmietanki dzięki sprzedaży dla zysku i zysku ze sprzedaży dla w teorii najwyższego dobra pacjenta, bo leki pomagają, komfort życia ratują i bez zewnętrznej ingerencji chemii użytkowej dobroczynności, to w praktyce w ekstremalnych sytuacjach jesteśmy skazani na udrękę cierpienia. W roli głównej kobieta-matka odbijająca się od finansowego dna dzięki zbiegowi okoliczności, zrządzeniu losu, by znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i wykorzystać szansę poruszając pierwszą kostkę domina. Wkraczająca w świat grubych, tłustych ryby, przechodząc przez poziom armii zdesperowanych akwizytorów-handlowców kupujących na pierwszej linii natarcia lojalność lekarzy, do poziomu gigantycznego sukcesu i szerokiej świadomości odpowiedzialności za konsekwencje, gdy pojawia się moralniak. Z przyczajki taka całkiem zgrabna i z animuszem, werwą produkcja na Netflixie zawisła. Warta uwagi, mimo iż nie w stu procentach warta zachwytów, bowiem niby Emily Blunt jest petarda, Chris Evans kawał wiarygodnego chciwego sukinsyna i Andy Garcia grający Ala Pacino grającego cynicznego szefa firmy farmaceutycznej też bardzo ok oraz dynamika scenariusza jak i ogólnie poziom realizacyjny porządny, ale zawodowi krytycy studzą entuzjazm, uznając chóralnie za coś w rodzaju bieda Wilka z Wall Street, więc zachęcając uczulam i ostrzegając uodparniam.

czwartek, 2 stycznia 2025

Juror #2 / Przysięgły nr 2 (2024) - Clint Eastwood

 

Eastwood żegna się z aktywnością zawodową tak samo długo jak przykładowo Almodóvar rozstaje się z planem i kamerą, tylko że przewaga Hiszpana tkwi w wieku mniej zaawansowanym i w związku z tym starczym uwiądem mniej intensywnie na formie się odbijającym. Piszę poniekąd złośliwie, jako że nie wskażę siebie jako entuzjasty robienia filmów po osiemdziesiątce, a muzyki nagrywania już po nawet przed siedemdziesiątka - chociaż znam wyjątki, to pozostanę doktrynalnie przekonaniu wierny. Bez względu mimo na powyższe, ani Eastwood ani Almodóvar przedłużając swoje kariery nie sporządzili takiego (nie wierzę iż programowego) gniota jak ostatnio Polański, a dowody Panów C i P ostatnie mam już sprawdzone. Wieczny Clint to tym razem reżysersko nie nostalgiczna quasi westernowa ballada (The Mule), tylko kryminał sądowy dla kina z lat dziewięćdziesiątych charakterystyczny, bo tak wygląda wizualnie i nieco gdyby zarzucać przypomina produkcję telewizyjną, a nie wypasiony rasowy produkt hollywoodzki. Eastwood nie skupia się na wyglądzie (bardzo typowy, nic szczególnego) wkładając cały dziewięćdziesięciolatka wysiłek w encyklopedycznie czytelne wyłuszczenie części dość skromnych faktów (w przewodzie sądowym pierwszy lepszy papuga pewnie wytknąłby absurdy i braki merytoryczne) i odwrócenie uwagi od tego co się przydaje w dalszej perspektywie jako zwroty akcji, a najsilniej to zajęty jest wciskaniem tezy, że nie wszystko co na pierwszy rzut oka wygląda przekonująco, tak naprawdę takie jest. Znaczy się Eastwood ma misję, a tą misją uświadomienie oczywistości, a narzędziem w sumie całkiem zgrabny (czytelny) scenariusz, porządnie lecz bez iskry zrealizowany. Jeśli dobrze zrozumiałem wszystko jest skomplikowane, a prawda nie zawsze jest sprawiedliwa i w niektórych sytuacjach może i dobrze - to od Clinta finałowe jak donoszą filmowe przesłanie. Przysięgły miał potencjał na mocny oddźwięk emocjonalny, który został wprowadzony w życie w praktyce tylko połowicznie - stwierdzam z wyrozumiałością lakonicznie.

P.S. Pokrótce idzie o to kto z premedytacją, tudzież w afekcie zabił czy nie zabił pewnej młodej kobiety.

środa, 1 stycznia 2025

Here / Here. Poza czasem (2024) - Robert Zemeckis

 

Zgłaszam pierwszy postulat w nowym roku, pragnę tym samy zarekomendować wiodącym stacjom telewizyjnym świeżego kandydata do świątecznej ramówki, który zapewne bez mojej przecież interesownej ingerencji zagości być może już od przyszłego roku obok żelaznej klasyki zarabiającej krocie dzięki pewniakom w blokach reklamowych. Tym bardziej że tutaj piękne sentymentalne odniesienie do głównej obsady Forresta Gumpa mamy i nie ma mowy, aby ktokolwiek związany emocjonalnie z zasłużenie największym hitem Zemeckisa, nie zauważył w postaciach Margaret i Richarda, Jenny i Forresta. Swoje przecież sztuczna inteligencja zrobiła i trudno nie przywoływać w pamięci tych samych ciepłych, serdecznych twarzy, dzięki technologii odmładzającej, która w wydaniu z roku 2024 jest znacząco bardziej przekonująca, niż jeszcze lat kilka, gdy ingerowała w wiek De Niro, Pacino i Pesci’ego. Myślę tu o efekcie nie odbierającym rysom twarzy mimicznej wartości, a za tym możliwości odczytywania istotnych emocji na nich się rysujących - co Zemeckis skwapliwie i obficie wykorzystuje, stosując zbliżenia. Jestem pod wrażeniem, ale zastanawiając się przed projekcją czy podoła on wyzwaniu związanemu ze statycznym charakterem kręcenia (kamera w jednym miejscu, przez cały zasadniczo film), uda się twórcom opowiedzieć ją zajmująco. Nie było się jak myślę teraz czym martwić, bowiem historia z gruntu technicznie statyczna, została opowiedziana dzięki sprytnemu montażowi i doskonałej teatralnej charakterystyce aktorskich kreacji zaskakująco dynamicznie. Wright i Hanks grają doskonale, ale nawet jeśli są centralnymi postaciami, to chyba jednak poziomem przeskakuje ich parka wcielająca się w małżeństwo pląsającej powabnej tancereczki i lekko utytego konstruktora relaksujących foteli. :) Re-we-la-cja, tak jak pozostała obsada - że wyróżnię jeszcze Kelly Reilly i Paula Bethany, dodających swoje warsztatowe dobro, do uroczo i wieloaspektowo, bez przeintelektualizowania ukazywanych podstawowych życiowych wartości. W Here jest oczywiście mnóstwo sentymentalizmu, ale cieszę się, iż nie doprowadzonego do poziomu od którego mnie by się ulało (nie wykluczam, że sporemu gronu widza mogło) oraz nie sprowadzonej do postaci łopatologicznej, przyspawanej do grzecznej formuły banalności - to też maksymalnie subiektywne odczucie. Każdy kto wybierze się do kina po coś więcej niż tylko serdeczną projekcję, wlewającą do serca otuchę - przede wszystkim poprzez utożsamianie się widza z postaciami z ekranu, ten się (daję pewność) zawiedzie. Tak jak twierdzę stanowczo, że trzeba by być kompletnie zgorzkniałym, pustym czy martwym w środku, aby nie pozwolić się przytulić/otulić tej kojącej historii. Taniemu sentymentalizmowi często mówię nie, odganiając prewencyjnie, ale w tym przypadku ze świątecznym sentymentalizmem odwzajemniłem przytulasa na misia. Jestem wciąż poniekąd zaskoczony, jakim cudem kameralny spektakl z jedną sceną i kilkoma cieszącymi oko dekoracjami, tak łatwo skruszył moją skorupę.

P.S. Piszę o Here dobrze, ale pamiętam też i nie mógłbym nie wspomnieć, że ta treść i obraz nie mają startu artystycznego i merytorycznego do najcudowniejszego filmu o upływie czasu - Ghost Story Davida Lowery’ego mam na myśli.

Drukuj