czwartek, 30 lipca 2020

The Other Lamb / Córka Boga (2019) - Małgorzata Szumowska




Bez wielkiego entuzjazmu został przyjęty anglojęzyczny debiut Małgorzaty Szumowskiej. Przynajmniej te opinie na które przed seansem natrafiłem nie zachęcały superlatywami i nie napawały nadzieją na konfrontację z całościowo wiekiem dziełem. Po nie w pełni udanej Twarzy oczekiwałem zdecydowanego zrehabilitowania się i nawiązania do tego co najlepsze w dotychczasowej filmografii naszej eksportowej reżyserski. Pierwsze co podczas seansu jej najnowszej pracy robi znacząco pozytywne wrażenie, to pełne poetyckiej grozy zdjęcia autorstwa Michała Englerta, precyzyjnie przygotowana kontemplacyjna scenografia, lokacje oraz charakterystyczna narracja przywodząca skojarzenia z pozycjami Studia A24, bądź fenomenalnym kinem Yorgosa Lanthimosa - w którym zapewne od pewnego czasu Szumowska może znajdować inspiracje. Powyższej wysokiej klasie realizacyjnej i ambicjom wysokim kroku dotrzymują świetne kreacje aktorskie, a jest rzeczą bezdyskusyjnie oczywistą, że dobra gra to nie wyłącznie zasługa wysokiej klasy aktora, ale połączenia jego rzemiosła z charyzmą reżyserską, której myślę Szumowskiej nie brakuje. Trudno mi zatem wyłącznie ganić Panią Małgorzatę, że fabuła jest szczątkowa, a nawet prosta, kiedy od strony artystycznej The Other Lamb jest kinem w sensie umiejętności warsztatowych jakościowo przekonującym, a do tego merytoryczna strona podjętej tematyki daleka od zabijającej głębię spłyconej percepcji czy uproszczeń w znaczeniu łopatologii bez wiary w intelektualne przygotowanie widza stosowanej (pije do Twarzy). W tym segmencie historia hipnotyzującej manipulacji o fundamentach tkwiących w mistyce charyzmatów, powiązana z jarzmem patriarchatu i osadzona w okolicznościach mrocznego odosobnienia jest psychologiczną refleksją bogatą w alegoryczne odniesienia. Artystyczno-intelektualna wizja zaproponowana przez Szumowską, to zarówno treść i klimat, a atmosfera wolno snującej się fabuły z intrygującymi wizualno-muzycznymi ingrediencjami w tajemniczości i grozie osadzona potrafi przykuć uwagę. To więc zupełnie inna kategoria gatunkowa i formalna  niźli przytoczona we wstępie tekstu poprzednia jej produkcja. To kino odważne, kino nurtu anty mainstreamowego, ale też zrozumiem że dla licznego grona widza straszliwie nudne, a wręcz być może całkowicie niestrawne. Mnie taka Szumowska cieszy, bo przede wszystkim nie opiera się na oczywistościach, a jeszcze gorzej półprawdach tkwiących w powszechnych skrótowych stereotypach (pije do Twarzy). Nawet jeśli dała się w „Córce Boga” ponieść symbolicznym wizjom, to akurat na upartego doszukiwanie się głębokiego sensu jako ćwiczenie intelektualne (tutaj też w dodatku o cieszącym oko walorze wizualnym), może dostarczyć interesująco rozwijających przyjemnych doświadczeń.

czwartek, 9 lipca 2020

Gojira - From Mars to Sirius (2005)




Nie będzie tutaj teraz detalicznego rozbierania poszczególnych kompozycji na sekcje, a sekcji na fragmenty, w których może nie od groma pomysłów, bowiem numery Gojry (szczególnie z początku kariery) pomimo skomplikowanej charakterystyki, to jednak nie jakieś ultramega techniczne wirtuozerskie popisy, a bardziej kręcone z oryginalnością mechaniczne motywy, tylko z pozoru (tak wypowiadają się zawodowi muzycy, a nie pozbawieni warsztatowego pojęcia amatorscy pismacy!) robiące wrażenie grania w lidze jazzowych wymiataczy. Faktem jest jednako, iż te rwane, szarpane z uporem przez pełną długość krążka konstrukcje, nie są łatwo przyswajalne, ale ich konotacje bardziej po linii death metalowej amerykańskiej szkoły spod znaku Morbid Angel, niźli maszynowej młócy wielbionych przez długowłosą brać Panów ambitnych z Messuggah. Prawdę mówiąc to mogę w tych skojarzeniach mocno błądzić, bo nawet jeśli swego czasu (gdy smarkacz tonął w fascynacji ekstremą), ekipę Trey'a całkiem zaangażowanie rozpracowywałem, to akurat nie mam doświadczenia większego z wymienionymi zaraz po jankeskich Bogach Szwedami. Ale nie o to obecnie mi chodzi, by wciskać w szufladki tych co w szufladkach żadnych się nie mieszczą, ale by dać do zrozumienia, że jak wszystko ponad From Mars to Sirius ogarniam za sprawą od lat praktykowanej konsekwencji odsłuchowej, to akurat nad tematem tego bazgrolenia wciąż z doskoku pracuję i liczę, że dostrzegę w końcu tutaj magię czystą o której nie tylko wybitni muzyczni krytycy z atencją się wypowiadają. Słyszę coraz więcej, coraz mniej tajemnicze stają się dla mnie walcowate klimatyczne przestrzenie i spuszczane systematycznie z łańcucha perkusyjne pogonie. Wciąż jednakowoż więcej do zrozumienia, niż zrozumianego - lecz to tylko kwestia czasu. W co nie będąc z zasady człowiekiem wielkiej wiary, bardzo w sensie muzycznej wrażliwości wierzę. Bo fanem wielkim dzisiejszej Mega Gojiry z mega dumą się nazywam!

środa, 8 lipca 2020

Mrs Lowry & Son / Pani Lowry i syn (2019) - Adrian Noble




Szybki rzut oka na dwie aktorskie postaci i natychmiast ogromne zainteresowanie we mnie zostało wzbudzone. Tym bardziej, że jak po chwili doczytałem miejsce, czas akcji oraz tematykę tej biograficznej opowieści, które stały w parze z moimi kinowym fascynacjami gatunkowymi. Im ja starszy, tym oczywiście bardziej wrażliwy na subtelne, głęboko emocjonalne kameralne opowieści wprost z życia wzięte i nie bez znaczenia, iż traktujące o osobowościach niezwykle wartościowych, choć przez życiowe zakręty postawionych na marginesie (co za cholerna niesprawiedliwość!). Polecam więc ochoczo pracę (stając się jej entuzjastycznym rzecznikiem) Adriana Noble’a i towarzyszącego mu na pierwszej linii kontaktu z widzem wielkiego duetu aktorskiego. Uprzedzam jednak lojalnie, iż to nie jest film dla wszystkich. To mianowicie film dla starannie wyselekcjonowanego widza, który doceni powolne tempo i obyczajową monotonię, a następujące po długich kwadransach obserwacji zwykłych, choć o charakterze toksycznym relacji dramatyczne sekwencje (można w międzyczasie spokojnie dopić herbatkę i zjeść ciasteczko), będzie przeżywał jakby krzywda spotkała najlepszego ze stryjków. Wkręci się emocjonalnie w tą wzruszająco-poruszającą historię, zakończoną mimo wszystko całkiem rekompensującym empatyczną zgryzotę happy endem i właściwie z dojrzałą powściągliwością oceni kameralne sceny pracujące na korzyść głębokiej analizy relacji międzyludzkich. Dzięki takiej bowiem postawie podczas projekcji niska atrakcyjność rozrywkowa nie spowoduje zanudzenia. 

wtorek, 7 lipca 2020

Nixon (1995) - Oliver Stone




Legendarny Oliver Stone sporą ilością gigantycznego metrażu swoją filmografię ubogacił i te kolumbryny autorstwa jego z pasją penetrowały nie tylko amerykańską historię, opierając rdzenie o wątki biograficzne kontrowersyjnych postaci. Nixon oczywiście formą nawiązuje do genialnego JFK, a osoba wokół której wnikliwą analizę politycznej kariery tytułowej postaci osnuwa, nieco charakterem też poniekąd może z inną (wziętą na warsztat o prawie dekadę później) i znacząco intensywniej owładniętą obsesją władzy za wszelką cenę kojarzyć. Być może wprost porównanie Richarda Nixona z Aleksandrem Macedońskim to w tym miejscu moje, kierowane wyłącznie skojarzeniami natury filmowej z odważnym aspektem psychologicznym nadużycie. Ale trudno nie wrzucić obu historycznych postaci do wora z okazałym napisem – dobry materiał filmowy, bo kontrowersyjny. Wracając jednak do samej dość luźno interpretowanej biografii Nixona (sam reżyser się do tego w czołówce niejako przyznaje), to nie można było odmówić jeszcze wówczas hollywoodzkiemu mistrzowi kapitalnej żyłki do opowiadania skomplikowanych historii w fascynującym stylu - zarówno fabularnym jak i wizualnym. Nie dam zatem powiedzieć nic złego na temat tej wielkiej produkcji i życzyłbym sobie by jeszcze kiedyś nestor amerykańskiego kina zaskoczył mnie tak świetną formą. Dzisiaj bowiem biorąc pod uwagę jakość najnowszych jego obrazów, taki Nixon jawi się jako jeden z wielu ikonicznych filmów, które zakotwiczyły na zawsze w porcie dzieł decydujących o wielkości nie tylko kina hollywoodzkiego. Wszystko tutaj u Stone’a działa bez zarzutu - od aktorskiej biegłości, po detale w postaci archiwaliów czy fragmentów/wstawek stylizowanych na kręcone sprzętem z epoki. Zabawa fakturą obrazu odbywa się na całego, obficie tłustymi wizualnymi ornamentami nafaszerowane to dzieło. Ale ona artystycznym tylko dodatkiem do ostrego politykowania i błyskotliwego psychologicznego rozpoznania złożoności osoby Nixona, w wielorakich konfiguracjach personalnych. Bowiem film sfokusowany zasadniczo na wydarzeniach decydujących o współczesnym obliczu Stanów Zjednoczonych (jak szerokie ujęcie licznych perspektyw i doskonały warsztat filmowy zobowiązuje), w tle szkicuje genezę i istotę – czyli obowiązkowo wszystko co wyczerpuje jej temat, a sprowadza się do procesu socjalizacyjnego i kształtowania osobowości. Stąd nawet, jeśli zaangażowane polityczne wycieczki Stone’a mogą budzić ideologicznych adwersarzy uwagi, to w sensie warsztatowych umiejętności udowadnia, że tłuste lata twórczości miał naprawdę zasłużenie.

P.S. Rzecz oczywista, fabuła to nie dokument, więc trudno ją rozliczać z ewentualnych historycznych nieścisłości, czy częstego jednak powstrzymywania naukowej monograficznej analizy, na rzecz kinowej rozrywki - czynionej w dużej mierze w naturalnej pogoni za uatrakcyjnieniem faktury, kosztem właśnie dokumentacyjnej rzetelności. Oświadczenie w posłowiu, jak i tekst właściwy rozgrzesza więc mistrza. Jeżeli w ogóle takiego odpuszczenia grzechów z ust niegodnego czyścić mu obuwie historycznego półgłówka potrzebuje. :)

poniedziałek, 6 lipca 2020

The Mustang / Mustang (2018) - Laure de Clermont-Tonnerre




Matthias Schoenaerts w kolejnej roli jest doskonały, ale to żadne zaskoczenie, bo akurat aparycja tego Belga w szczególności do ról zakapiorów o miękkim sercu go predestynuje. Mustang w roli mustanga też bardzo pierwsza klasa, a postawienie bohatera zwierzęcego na tej samej płaszczyźnie co aktora jest tu zupełnie na miejscu, gdyż poza powściągliwym zbudowaniem tła z fragmentów przeszłego życia postaci granej przez  Schoenaertsa, to w powyższym tandemie i chemii pomiędzy jego żywymi elementami tkwi główny walor tej produkcji. Film to jak się spodziewałem z tych z rodzaju kameralnych i surowych, gdzie pieniądze wpompowane myślę liche (nota bene producent z wielkim nazwiskiem i wielką aktorską historią), a efekt bez żadnej dodatkowej pompy momentami wręcz znakomity. Tyle że docenienie wartości takiego kina, to domena widza o ascetycznej wrażliwości estetycznej, z jednoczesnym rzeczowym sposobem spojrzenia na brutalną rzeczywistość i dla równowagi w tym pożądanym układzie cech potrzebą doznawania spełnienia w emocjonalnym kontakcie z prostotą ale o znacznym temperamencie. Wtedy to kino o małej ilości słowa i wysokim natężeniu  pulsu podpowierzchniowego będzie wzruszało aż do ronienia ukradkiem łez włącznie. Jestem pomimo świadomości tych rygorystycznych cech przekonany, że znajdzie się całkiem spore grono widzów, którzy docenią to inspirowane autentycznymi wydarzeniami, zaskakująco szorstkie kobiece spojrzenie na historię o dzikim koniu i dzikim człowieku w niewoli.

niedziela, 5 lipca 2020

Phoebe Bridgers - Stranger in the Alps (2017)




Nim zajmę się zapewne w przeciągu miesiąca, dwóch szczegółową analizą tegorocznego (dokładnie sprzed dwóch tygodni) albumu Phoebe Bridgers, wpierw naturalnie osadzę na stronach bloga osobistą opinię w temacie jej debiutu, który to jak zazwyczaj się dzieje kiedy dźwięki niekoniecznie oczywiste dla mojego gustu poznaję, odkryłem fartownym zbiegiem okoliczności. Internetowy profil tej utalentowanej młodej kobiety donosi określając gatunkową przynależność jej twórczości jako american indie rock, a tak się składa, że popowej niszy w taki sposób definiowanej jakoś szczególnie nie śledzę, więc tylko i wyłącznie od przypadku zależy, czy zaangażowana promocja wytwórni dotrze do mnie, czy też wartościowa sztuka przejdzie mi koło nosa. Nie wiem też czy jest Phoebe w miarę już w szerszym kontekście popularna, czy może jej osoba właśnie wkraczając z drugim longplay'em nadal w ogólnie rozumianym mainstreamowym przemyśle muzycznym jest niemal całkowicie anonimowa. Nie oglądam na co dzień oferty muzycznych stacji telewizyjnych, ani nawet z dobrodziejstwa fal radiowych w samochodzie nie korzystam, stąd mogę wyłącznie domniemać, nieco podpierając się tylko internetową wiedzą, że dziewczyna pewną rozpoznawalność już zyskała kręcąc sporo obrazków, ale ona zdaje się wyłącznie do względnej popularności w dość niszowych środowiskach alternatywnych ograniczona. A chciałoby się, by zamiast jednosezonowych gwiazdek opierających własną działalność na rozrywce dalekiej od sztuki, takie młode osobowości jak Phoebe Bridgers gościć miały okazję w nie tylko odtwarzaczach młodego pokolenia, ale także na półkach z kompaktami osób wiekowo znacznie dojrzalszych. W moim i jak jestem pewien także szanowanych krytyków muzycznych przekonaniu, dzięki Stranger in the Alps zasłużyła Kalifornijka na uznanie, bowiem zawartość nagranego przed prawie trzema laty debiutu znakomicie wpisuje się w autorski nurt muzyki szalenie emocjonalnej, w której przede wszystkim liczy się przekaz płynący prosto z serca, a w tekstach poddawane autopsji zostają osobiste autorki obserwacje i doświadczenia. Poza tym w sukurs ciekawym intymnym przemyśleniom idą znakomite aranżacje wykorzystanego prostego instrumentarium opartego na brzmieniach zazwyczaj akustycznych. Gdybym miał większe doświadczenie w znajomość nurtu w którym odnajduje się Phoebe, to oczywiście podrzuciłbym w tym miejscu kilka nazwisk artystów z którymi może być porównywana. Jednakowoż jak powyżej donosiłem nie mam koniecznego rozeznania, by w konkretnymi osobami podeprzeć ramy gatunkowe w jakich funkcjonuje i jedyne co może mi przychodzić w tej chwili do głowy, to skojarzenie płynące do korzeni poetyckiego folku, rozdającego całkiem wyraźnie karty w okolicach lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tyle że piosenki Phoebe posiadając podobny klimat znacznie mocniej idą w stronę wykorzystania potęgi współczesnego brzmienia, uwypuklającego liczne detale stanowiące istotny także walor jej twórczości. Przez co twórczość Amerykanki wspaniale uzupełnia mój osobisty katalog świetnych młodych solowych wokalistek w postaci Kovacs, Lorde, Bishop Briggs, Lany Del Rey, Susanne Sundfør, Chelsea Wolfe, czy mega obecnie znanej Billie Eillish o kolejny pierwiastek emocjonalnej muzycznej oryginalności.

sobota, 4 lipca 2020

Monument (2018) - Jagoda Szelc




To jest w zasadzie bardziej rozbudowana studencka etiuda, przygotowana przez Jagodę Szelc wraz grupą utalentowanej młodzieży. Autorka niezwykle intrygującej Wieży. Jasny dzień jest odpowiedzialna za to wyjątkowe jak się okazało w trakcie i po seansie zjawisko. Zjawisko będące jak myślę zarówno testem zawodowym dla słuchaczy/absolwentów łódzkiej filmówki, jak i pewnego rodzaju błyskotliwą przestrogą i drogowskazem dla ich rozpoczynającej się na serio przygody z filmem. Zjawiskiem niezwykle stymulującym wyobraźnię widza i inspirującym go do wysiłku intelektualnego poprzez formę i treść nawiązujące do mrocznej twórczości wybitnych przedstawicieli kina europejskiego. Ale to mnie nie zaskakuje, gdy reżyserka po pierwsze od startu kariery stara się iść pod prąd oraz ma w sobie to coś, ten wrodzony dryg do filmowej roboty. Wszystko wówczas nie tylko warsztatowo cyka jak w zegarku, każdy tryb równo bez zawahania pracuje, nawet jeśli niedoświadczeni współpracownicy jeszcze trochę surowi. Młodzi pomimo oczywistych braków wykonują pod przywództwem niewiele starszej inspiratorki całego przedsięwzięcia świetną robotę, a dialogi kapitalnie w scenariuszu rozpisane wpisują się w konwencje niezwykle naturalnie. Niestety (i tu jedna obfita łyżka dziegciu), ja właściwie nic z tego co dzieje się na ekranie nie zrozumiałem, albo zwyczajnie zrozumieć nie zdołałem, bo potwornie mnie ten seans mentalnie wyeksploatował, a istota jego sprowadzona do tajemnicy bez pasującego do tajnego zamka klucza, odebrała w trakcie pełną przyjemność kontaktu z bezspornie ambitną sztuką. Akurat "mam peszka", że ja nie zawsze w lot pojmuję tak niewyraźne fenomeny sztuki współczesnej i trzeba mi nawet nie więcej światła, ale chociażby iskry, która rozjaśni/wyjaśni przez moment piętrzące się znaki zapytania. Serio, w takim tonie cały tekst zamierzałem napisać, zanim zamykająca projekcję scena wszystko zasadniczo wyjaśniła. Reżyserka bowiem uznała, że trzeba własnymi siłami przebrnąć przez tą gęstwinę, a nagrodą za dobrnięcie do finału będzie… Już nic więcej nie podpowiem – radźcie sobie sami z tym pełnym paradoksów wyzwaniem.

P.S. Zanim nadszedł czas pandemii, zaledwie przez kilka dni Monument śmigał w kinach studyjnych i myślę że cymbałem byłem, iż nie poświęciłem mu wtedy czasu. Tym bardziej kutwą grosza poskąpiwszy utalentowanej młodzieży, nie dokładając się do puszki z napisem „wspieram talenty”.

piątek, 3 lipca 2020

In the Woods... - Omnio (1997)




To już reguła, że na bieżąco łapę się na tym, iż pewien album którego odsłuch mnie jako świadomego słuchacza kształtował, liczy sobie często grubo ponad dwie dekady. Nie jestem wtedy, mimo powtarzalności zjawiska w stanie wciąż zrozumieć, gdzie te minione lata zgubione, bowiem Mariusz w duszy to przede wszystkim nadal ten sam muzyczny entuzjasta, tyle że jak metryka i kalendarz bezlitośnie uświadamia sporo cholera jasna starszy. ;) Nawiązanie na stronach bloga do Omnio In the Woods... wiąże się jak już donosiłem z obecną aktywnością tego projektu, ale akurat też z sentymentu właśnie. Nie pamiętam (nie w ogóle, tylko precyzyjnie), jaką drogą na półce w pokoju Mariusza pośród dziesiątek (pewnie setek innych) kaseta z Omnio wylądowała. Zakładam (trochę się przekomarzam :)), że miało to związek z pewnym magazynem muzycznym, do którego jak wtedy był zwyczaj (w czasach przedyoutube'owych dołączano składankę cd), a ja z wypiekami na pokrytej trądzikowymi wypryskami mordzie czaiłem, co to tam mi redaktorzy podsunęli. Były to numery dość niszowe, a zespoły w ten sposób promocję swojej roboty czyniły, docierając do potencjalnego fana. Tą drogą (jak już z pewnością ustaliłem!) zatem na ślad działalności In the Woods... trafiłem, a zdobycie taśmy z wówczas niezwykle inspirującą muzyką było początkiem niestety mimo że ekscytującej, to dość krótkiej przyjaźni. Omnio porwało mnie bez reszty, zniewoliło niemal dźwiękami o niespotykanej aurze, o charakterze progresywnej podróży przez atmosferyczne przestrzenie, gdzie nawet użyte dla urozmaicenia kobiece wokale posiadały niecodzienny sznyt, trzymając się względnie z daleka od nazbyt wysokich rejestrów. Ponadto główne wokalne linie autorstwa (Jan-Ovl.S.-TranceTH - kopiuj wklej bez odmiany), posiadały w sobie siłę oddziaływania oddanego rytuałowi nawiedzonego kapłana, a sam głos brzmieniem i tembrem wywoływał zwyczajnie uwielbiane przeze mnie ciary. Awangardowa na tamte czasy formuła muzyczna, która z wyobraźnią i dojrzałością korzystała z doświadczeń ówczesnej sceny klimatycznego black metalu i gotyckiego rocka o progresywnych inklinacjach, jak słyszę (a uszy mnie nie mylą!), także dzisiaj co uznaję za sukces gigantyczny nie zestarzała się jak mnóstwo albumów z tamtej epoki, które w tym samym morzu inspiracji pływały. Uznana wówczas w otwartym na eksperymenty metalowym światku za dzieło wiekopomne, ta epicka konstrukcja zbudowana z ogromnego talentu i świetnego warsztatu, na pewno pozostawiła we mnie znaczący ślad, lecz w kontekście kariery jej autorów stała się niestety może nie niespełnioną nadzieją, ale gwiazdą która efektownie rozbłysła i ku mojej rozpaczy zniknęła z nieboskłonu. Obecne próby jej wskrzeszenia jak donosiłem uznaję za niegodne zestawiania z Omnio, czy ostatnim jej kultowym tchnieniem w postaci Strange in Stereo. 

czwartek, 2 lipca 2020

Entombed - Same Difference (1998)




W karierze długowiecznych zespołów z zasady pojawiały się okresy chwilowego zwątpienia w uprawiany od dłuższego czasu styl. Pojawiała się wtedy równolegle silna potrzeba urozmaicenia oferty, często właśnie prowadząca wprost do niestrawnego eksperymentowania, bądź jak w przypadku Entombed i same Diffrence całkiem ostrego odbicia w rejony, które przynajmniej w teorii mogą otworzyć przestrzeń do szerszej rozpoznawalności. Tak wówczas pod koniec 1998 roku z reguły interpretowana była zawartość piątego długograja legendarnych Szwedów. Wtedy rzadko jednak pośród recenzji pojawiały się wzmianki, że krążek o takim właśnie stylistycznym outficie nie wypadł jednak ekipie dzikich death metalowców jak w znanym przysłowiu (ten tego sroce spod ogona), a był jak myślę, po latach naturalną konsekwencją czynionych od Wolverine Blues kroków. Ożenienie bowiem rzutkiego szwedzkiego death'u z surowym rock'n'rollem, to przecież była fundamentalna powyższego cecha charakterystyczna, a nagrany wkrótce potem To Ride Shoot Straight and Speak the Truth, został jeno nieco dodatkowo podkręcony energetycznym punkiem. Stąd kształt finalny Same Difference sugestywnie opatrzony wymownym tytułem, okazał się tylko poniekąd nową jakością - za cholerę jednak nowym, tym bardziej opatrzonym sporym sukcesem komercyjnym otwarciem. :) Wraz z powrotem do odsłuchów niniejszego, sięgnąłem jak można się domyślić jednocześnie po archiwalne materiały prasowe i doczytałem to co powyżej, jak i też (z czym trudno mi się nie zgodzić), że pomimo puszczania oczka do stacji muzycznych czy radiowych, to wciąż granie w którym mnóstwo agresji, bezczelności i bezkompromisowości, a różnica pomiędzy ikonicznym debiutem, a twórczością z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych polega na tym, że ci goście wzięli się na piątce pod wydziarane intensywnie ramię z kapitalnym amerykańskim groove'm. Nie mocują się, nie szarpią, a idąc chyba całkiem słusznie (a co!) za głosem zespołowego serducha wbijają w europejską szkołę brudnych gitar i szorstkiego wokalu jankeski luz. Nie wiem czy jestem obecnie w gronie mniejszości, czy moje zawarte w krótkim tekście przekonania są odosobnione, ale okazja do ich spisania stała się też szansą na nowe rozpoznanie Same Difference i zaraz natychmiast po, jej nieco bardziej chaotycznej, ale równie ekscytującej poprzedniczki. O czym może wkrótce. :)

środa, 1 lipca 2020

Green Carnation - Journey to the End of the Night (2000)




Motyw z tegorocznym odświeżeniem My Dark Reflections Of Life And Death przy okazji wydania nowego materiału, stał się sprężyną do chwilowego powrotu do debiutu Green Carnation. W roku dwutysięcznym weszli ci goście z całkiem już rozpoznawalnymi nazwiskami na mocno wtedy niszową scenę, która swoje najlepsze lata wydawała się mieć za sobą. Granie bowiem rozbudowanego klimatycznego metalu stawało się brodzeniem w coraz słabiej dotlenionej sadzawce, w której ostało się w miarę dobrej formie kilka jedynie grubych ryb dominujących od mniej więcej początku lat dziewięćdziesiątych. Mimo iż Green Carnation nawiązywało wprost do odchodzącego wówczas trendu, to też nietrudno było dostrzec, że ambicje artystyczne formacji sięgają również szanowanego w szerokim rockowym świecie progresywnego zacięcia. Tyle że, jak korzenie tkwią w mniejszej lub większej, ale jednak ekstremie i w dodatku próbuje się w więcej niż w śladowych ilościach korzystać przy tym ze słowiczych niewieścich treli, to niełatwo się przecież przebić do serc i gustów wysublimowanej publiczności neoprogresywnej. Stąd dalsze posunięcia grupy świadczyły o pewnej porażce domniemanej przeze mnie idei, a upraszczanie propozycji muzycznej (skądinąd w ich przypadku interesującego), jaka następowała konsekwentnie na A Blessing in Disguise i The Quiet Offspring doprowadziła grupę do głębokiego niedźwiedziego snu - aż do obecnego roku. Co tam dzisiaj grają pisałem niedawno, co tam grali u zarania spieszę donieść teraz. Niestety nawet jeśli Norwegowie zaledwie dwie dekady wcześniej debiutancki materiał nagrali, to jego zawartość przede wszystkim dziś brzmi archaiczne i utwierdza mnie w przekonaniu, że co najmniej kilka lat na większą porcję trendowego tortu się spóźnili. Może i co poniektóre kompozycje z Journey to the End of the Night posiadają walor niezłej słuchalności (tutaj właśnie wyżej wspomniany My Dark Reflections Of Life And Death zasługuje na wyróżnienie), lecz zastosowane środki w studiu nagraniowym dość wysoce odbierają mu tą moc i wyrazistość, jaka w nowej wersji potrafi przykuć moją uwagę - do uzależnienia niemal włącznie. :) Podsumowując, nie mówię że jestem bez oporów na tak, nie mówię też że jestem bezdyskusyjnie na nie. Mówię po prostu, że w odpowiednich okolicznościach miejsca i czasu mógłbym zawartość Journey to the End of the Night pochwalić. Szkoda tylko, że podróże w czasie nadal są poza zasięgiem możliwości człowieka.

Drukuj