wtorek, 28 lutego 2023

Another Happy Day / Kolejny szczęśliwy dzień (2011) - Sam Levinson



Niewiele reżyserskich epizodów ma Sam Levinson na koncie - całkiem popularny serial i trzy fabuły długometrażowe, a poza tym wyspecjalizował się w pisaniu scenariuszy bodajże. Do tej pory poznałem ostatnio głośnego i za ten rozgłos zasługującego Malcoma i Marie, a teraz trafia mi się okazja obejrzeć jego debiut, który jak doczytuje zrobił swoje przed laty na festiwalu w Sundance (najlepszy scenariusz w 2011 roku). To nieco nietypowa sytuacja, bowiem niby wówczas bez doświadczenia reżyser zbiera na planie konkretną obsadę opartą na mocnych nazwiskach (Ellen Burstyn, Ellen Barkin, Demi Moore) i ogarnia w scenariuszu mały rodzinny cyrk na kółkach, bo pośród jej członków nie brakuje emocjonalnie niestabilnych jednostek, a okoliczność spotkania nie ułatwia utrzymania względnej równowagi. Rzecz jest stosunkowo ciężka i w sumie nie ma z czego żartować, ale bez tego momentami mocno karykaturalnego spojrzenia byłaby zdecydowanie zbyt ciężkostrawna i z kategorii tragi-komedii wpadłaby w szufladę z cholernie przygnębiającym dramatem. W gruncie rzeczy to zaiste jest ciężkim dramatem, bo problemy nie są sztucznie nadymane, tylko rzeczywiście czynią życie bohaterów permanentnym koszmarem. Stosunki pomiędzy nimi są maksymalnie napięte i prawie każdy to w sumie taki wulkan wrzący. Narastające niekompatybilności komunikacyjne, interpretacyjne, na zasadzie ktoś mówi jedno, a otoczenie rozumie co innego, więc frustracja osiąga wartości graniczne. Totalne niezrozumienie stanów, uczuć z dobijającym deficytem empatii. Różne spojrzenia, subiektywne odczucia brak płaszczyzny porozumienia i więzi zaburzone, a wręcz ich brak. Natomiast kino jeszcze może nie błyskotliwe, ale bardzo rzetelne i momentami ze sporym autorskim potencjałem.

poniedziałek, 27 lutego 2023

Godsmack - Lighting Up the Sky (2023)

 

Szczerze mi się mordka uśmiecha, kiedy słyszę że Sully Erna z kumplami nagrywa dzisiaj i wczoraj też nagrywał takie chwytliwe albumy, a jakość tych bieżących uważam że nawet wyższa od dorobku sprzed laty. Tak jak fajnym przeżyciem jest wciąż powracanie do poprzedniego When Legends Rise, tak myślę że powroty po czasie będą równie przyjemne w przypadku Lighting Up the Sky, gdyż to albumy o podobnym potencjale tak wysokiej przebojowości, jak dużo mniejszej, ale na tyle dużej, że na dłuższy czas zaciekawiającej konstrukcji aranżacyjnej. Dzięki temu mega typowe rockowe granie będzie atrakcyjne dla mnie tak jutro na śniadanie, jak prawdopodobnie za kilka miesięcy wieczorkiem, po spożyciu kolacji. Skubańcy mogą liczyć na moją sympatię aż po grób, bo cieszą się tym swoim bezpretensjonalnym rockiem i zarażają tą radością także mnie zgorzknialca, bądź to wybijają mi ze łba myśl, że nie ma już dla mnie nadziei i muszę się pogodzić z okrutnie dołującym przekonaniem, że jak w gitarowej nucie maksymalnie przystępnie, to już nie dla mnie takie granie. A tu bach, wjeżdża może nie mega, ale wystarczająco optymistyczny Sully, z przyspawanym zamerykanizowanego italiańca wdziękiem i robi rozpierduchę na krążkach jak i jeszcze większą myślę na koncertach. Dlatego już dzisiaj poproszę Mikołaja o prezent i awansem na co najwyżej najbliższą jesień zażyczę sobie gigu Godsmack w moim zdecydowanie bardziej smutnej od kraju pochodzenia Sully'ego ojczyźnie. Co do zawartości "światła" dodam z obowiązku, że w porównaniu z krążkiem sprzed pięciu lat więcej pianina i akustycznego brzdąkania i równie w tym brzdąkaniu dużo patosu i słodyczy, które jednak nie odrzucają i jeśli ktoś chciałby zestawiać ballady Godsmack z pierdoluchowatym smęceniem największych gwiazd nurtu (tak Nickelback nimi), to go w papę lać i niech się wstydzi. Choćby wszyscy teraz chóralnie się sprzeciwili, albo wybuchnęli szyderczym śmiechem, to ja trwał w swoim coraz bardziej ślepym uwielbieniu będę, bo po prostu współcześnie bardziej niż pod koniec najtisów Godsmack szanuję. Zdając sobie jednocześnie sprawę, iż (uwaga mądry cytat leci) "o jakości muzyki nie świadczy zdolność do żonglowania riffami, ale umiejętność zabrania słuchacza w podróż", a akurat ci Amerykanie mimo że opierają swoją muzykę na klejących się do ucha riffów eksploatowaniu i nie tworzą albumów tak zasysających do wnętrza, że aż o zewnętrznym świecie się zapomina, to uważam iż względnie dobrze pogodzili fajne z w miarę ciekawym, dodatkowo przy okazji podczas odsłuchu tak po męsku mnie jako fana uwrażliwiając. :)

piątek, 24 lutego 2023

Un beau matin / Piękny poranek (2022) - Mia Hansen-Løve

 

To już niejako przesądzone, że w międzyczasie stałem się miłośnikiem kina francuskiego i że z przyjemnością oglądam coraz to więcej tytułów francuskojęzycznych, sięgając też często automatycznie po obrazy wręcz egzotyczne, o takowych językowych proweniencjach. Nie zawsze trafiam na rzeczy wybitne, a większość to mocne średniaki, ale owa specyfika kina europejskiego z tych rejonów, nawet jeśli obejrzany film okazuje się tylko poprawny powoduje, że nie żal poświęconego czasu. Szczególnie kiedy akcja rozgrywa się w malowniczych okolicznościach starej architektury i traktuje o zwykłym życiu zaplątanego w codzienność człowieka. Z tej perspektywy Piękny poranek nie musiał mnie porwać by oczarować, bo wystarczyło iż spełnił dwa, trzy z moich podstawowych wymagań i dzięki temu dał mi prawo do radości z kontemplowania walorów współczesnego francuskiego filmu. Mówię w tym kontekście o poetyckim spojrzeniu na przemijanie, na relacje miłości z partnerem i miłości międzypokoleniowej. Spuściznę przeszłości w odniesieniu do teraźniejszości i mimo ciężaru obowiązków, czy niekoniecznie na zawołanie rozkładanego czerwonego dywanu optymistycznemu spojrzeniem na jutro, z naturalnego, bieżącego dzisiaj. Dokładnie życia jakie los oferował i wybory dokonane stworzyły, przez pryzmat odpowiedzialności, konsekwencji, także usprawiedliwionych egoistycznych pobudek pragnienia szczęścia. Ot niby banał, niby flaki z olejem, a się podobało.

środa, 22 lutego 2023

Empire of Light / Imperium światła (2022) - Sam Mendes

 

Jeśli posiada się doskonałe artystyczne oko i dysponuje inteligentną koncepcją, a do tego od lat owocnie współpracuje z takim mistrzem obiektywu jakim niewątpliwie Roger Deakins, to kręci się zawsze majstersztyki dla kino-koneserów, w których dla dopełnienia ideału praktycznych walorów, dorzuca z naturalną łatwością także znakomite prowadzenie wybitnych aktorów. Sam Mendes nigdy w zasadzie nie zawodzi i jeśli udany ale jednak myślę dla jego kariery (tak pieniądze i sentyment przesądziły) niekoniecznie potrzebny romans z agentem 007 wyhamował produkcje sygnowanych jego nazwiskiem wybitnych dramatów, to teraz po eksperymencie formalnym z wojennym 1917, wraca do tego co jednak potrafi najlepiej i co nie sprzeda się w multipleksach imponująco, ale pozostanie w widzu wrażliwym w postaci pięknego wspomnienia i refleksji. Imperium światła brakuje może tak silnego, bo bezpośredniego pierwiastka egzystencjalnego i tym bardziej kontrowersji jakie spowodowały, że American Beauty i Revolutionary Road wyrosły na jedne z najmocniejszych produkcji ostatniego dwudziestopięciolecia, lecz posiada czar gigantyczny i jestem gotów uznać go za godnego porównań do największych dokonań uznanego w środowisku Brytyjczyka. Swoją rolę bowiem doskonale odgrywa tło wykreowane dla romansu bohaterów, a dokładnie nostalgiczne ujęcie miłości do filmu i nawiązanie sentymentalne do najlepszych czasów kin rozkwitu. To w jaki sposób Mendes potrafi tu uchwycić przestrzeń i czar jaki z tej uroczo wzruszającej ekspozycji pochodzi, to dodatkowa atrakcja towarzysząca głównej relacji pomiędzy bohaterami. Rzadko też  ktoś tak pięknie opowiada o samotności i potrzebie miłości - o wreszcie chwilowym spełnieniu i tak poruszająco o tragedii traumatycznego dzieciństwa, wpływającego bezpośrednio na zaburzenia psychiczne. Dzięki talentowi Mendesa rozpoznajemy głęboko nieszczęśliwe, samotne, bo budowane na nieudanych relacjach życie cichej i smutnej kobiety. Permanentne doświadczenia frustracji i epizody depresji przełamane światłem niestety nikłej miłosnej nadziei. Nic tak przecież skutecznie nie wyciąga z zaburzeń psychicznych będących następstwem długotrwałej samotności niż zainteresowanie i odwzajemnione uczucie. Wystarczy być w stanie BYĆ, bo życie to stan umysłu, a stan umysłu to wprost wyznacznik komfortu BYCIA. Proste! ;)

P.S. Kapitalna Olivia Coleman w tym jak się okazało (tylko przez chwilę miałem wątpliwości że może być inaczej) błyskotliwym, choć na pozór lekko przesłodzonym melodramacie z wątkiem wirusa rasizmu, jak domniemam napisanym z wręcz erudycyjnym rozpoznaniem materii tematycznej i ja to szanuję i sobie życzę więcej, jeszcze więcej i wciąż więcej takiego do bólu klasycznego i do bólu wzruszającego kina.

wtorek, 21 lutego 2023

Aftersun (2022) - Charlotte Wells

 

Niczym niezmącone piękno życia! Tak kolega koneser kina zechciał trafnie w czterech słowach określić to przeżycie i nawet mimo że zdarza mi się z jego odczuciami i przekonaniami z innego, także maksymalnie subiektywnego punktu widzenia dyskutować, to tym razem przez myśl mi nie przejdzie aby nawet dla zasady przekornie się nie zgodzić. Bez dramatycznych emocji w klasycznym kinowym wydaniu to doświadczenie, bez także emocji skrupulatnie przygotowanych podług drobiazgowego, wymuskanego scenariusza, bo one nie narastają i nie wybuchają według pedantycznych założeń jak zwykło się oczekiwać od obrazu opisującego przeżycia bohaterów w newralgicznych momentach ich życia, a tylko płyną jakoś bez świadomości ich głębokiego oddziaływania, która notabene dojrzewa i przychodzi dopiero z czasem, gdy sens poskłada się w przesłanie, a zawieszony widz gapi się w ekran i wyrwany z letargu zostaje, gdy już napisy końcowe z niego spadną. Przez cały seans towarzyszy widz zwykłym rozmowom, gestom, trosce nienachalnie naturalnej, ani defensywnej ani ofensywnej postawie narracyjnej, tylko rejestracji tzw. „być tu i teraz”, a emocje jadą na jakimś jałowym biegu, jakby oczywiście nie zauważać pomiędzy wierszami, że pod powierzchnią odbywa się heroiczna walka o chociażby chwilowe uciszenie własnych depresyjnych demonów. W stu procentach osobisty obraz Charlotte Wells wymaga więc zaangażowania, koncentracji, świadomości i dojrzałości emocjonalnej, aby wychwycić tą szczególną, tutaj zawoalowaną intymność na jakiej reżyserka opiera siłę przekazu - bez tego częstego w gatunku nadymania się dla efekciarstwa filmowego. Pozornie tylko delikatna, a w rzeczywistości dotkliwa to archiwizacja osobistego dramatu - przez pryzmat czasu próba zrozumienia okresu który zdecydował o przyszłej relacji, wówczas wciąż beztroskiego i szczerego dziecka i pogrążonego w wewnętrznym mroku dorosłego. Technicznie natomiast, scenariusz to retrospekcja permanentna w założeniu i tylko te kilka zaledwie ujęć krótkich zdradza z jakiej czasowej perspektywy patrzymy na minimalistycznie, a mimo to fascynująco nieoczywiste i wyrażające „niczym niezmącone piękno życia” kadry.

niedziela, 19 lutego 2023

Les cinq diables / Pięć diabłów (2022) - Léa Mysius

 

To nie będzie rasistowska uwaga, kiedy napiszę że bohaterami obrazu młodej reżyserki członkowie nietypowej rodziny, czyli między innymi atrakcyjna młoda kobieta, jej „hebanowy” mąż i córka z imponującym afro, bo akurat myślę że obsesyjna poprawność polityczna to żadna dobra, tym bardziej uniwersalnie się sprawdzająca filozofia, a i dla samej historii ten współczesny mezalians rasowy bez większego znaczenia, prócz faktu że taka egzotyka wizualna z większą łatwością przemyca do klimatu rodzaj mrocznego niepokoju, a jego rola w konstruowaniu napięcia w scenariuszu kluczowa dla osiągnięcia zakładanego przez reżyserkę efektu fermentu, pobudzenia zmysłów i nasilenia obaw. Obraz to bowiem dość szczególny, a traktujący w atmosferze bardziej kina skandynawskiego niż francuskiego o zjawisku nadwrażliwego powonienia i powiązanych z nim wizjach, których doznaje i dzięki którym odkrywa historię najbliższego otoczenia rozczochrana córka powyższej ozdobnej pary. Osobliwa to zaiste hybryda raz zjawisk paranormalnych, dwa wynikającego z lęku przed niezrozumiałym i inności okrucieństwa dzieciaków oraz szeregu rożnych zmiennych społeczno-kulturowych, czy zależności interakcyjnych, powiązanych z wydarzeniami z przeszłości. W tym artystycznym tyglu widać jednak względnie wyraźną metodę i klei się to w spójną historię i jest ta kluczowa mroczna tajemniczość niezwykle frapująca, a sposób jej opowiadania z tłem muzycznym i malowniczymi lokacjami może zahipnotyzować. Dlatego byłem w tym tłumaczeniu czym jest miłość i jak silne wynikają z niej namiętności na całego i wciąż detalicznie próbuję poskładać te obrazy i motywy w całość, mimo iż dużo wcześniej okazało się, iż wszystko się zazębia i zadaje celnie pytania o istotę przypadku i roli trudnych do przewidzenia splotów wydarzeń. To chyba dobrze świadczy o właściwościach filmu, kiedy film z widzem po zakończeniu zostaje.

sobota, 18 lutego 2023

She Said / Jednym głosem (2022) - Maria Schrader

 

Jeszcze przed seansem byłem przekonany, że na mnie tylko kiedyś podobne produkcje o dziennikarskich śledztwach wrażenie robiły, a dziś już najzwyczajniej można poczuć ich przesyt, szczególnie gdy od względem formy one bardzo schematyczne, a przez to bezlitośnie przewidywalne. Oczywiście na podstawowym poziomie ekscytacji bronią się takowe samymi historiami opartymi na głośnych aferach, więc nawet jeśli zrobione są technicznie tylko poprawnie, to mimo wszystko warto być może wciąż z nimi się zapoznawać, nie traktując jednak jako dokumentu, jakby bardzo nie były rodzajem kronikarskiej relacji. Takie właśnie wstępne nastawienie do She Said mi towarzyszyło i niejako film Marii Schrader niewiele do gatunku wnosząc, to całkiem sporo w tym konkretnym przypadku subiektywnego przekonania zmienił, bowiem jak powtórnie podkreślę, nic to w gatunku wyjątkowego, ale temat na tyle mocny i realizacja bardzo kompetentna, że wrażenie pozostawione duże. Śledztwo niby pokazane klasycznie i narracja z pozoru płynie równym nurtem, powoli odsłaniając kulisy działań dziennikarskich i potwornie podłą, choć dla wtajemniczonych już mało szokującą prawdę o mentalności korporacyjnych bossów, na przykładzie jednego z nich. Sensacji i akcji w tym metodycznym opowiadaniu niewiele, ale z biegiem czasu w ujęciu thrillerowym jej jest nieco więcej, a całość robi wrażenie jakiegoś rodzaju nieśmiałości i zapewne dzięki temu temat kobiecego cierpienia nabiera wymiaru autentyzmu i potrafi też intensywnie poruszyć, nie tylko wciągnąć w śledczą tajemnicę i zainteresować śledczą kuchnią. Chwilami też porządnie wieje konkretną grozą i dreszcze się czuje, a ja teraz na koniec PRZYZNAJĘ, iż jako męski widz człowiek tak mocno z determinacją bohaterek się utożsamia, że końcowy triumf elementarnej sprawiedliwości (jeśli tylko poczuje złość i wstyd) jest jego osobistym empatycznym zwycięstwem, dlatego jeszcze przed seansem byłem przekonany, „że na mnie tylko kiedyś podobne produkcje o dziennikarskich śledztwach robiły większe wrażenie, a dziś już można poczuć ich przesyt”, a po seansie jestem zdania, że kręcąc film o dziennikarstwie tak dobrze i szczerze i z takim szacunkiem do pojęcia etyki, to można przysłużyć się dobru samego filmowego gatunku i puszczając w świat historię, także naturalnie dobru ofiar.

P.S. Krótko natomiast! Sprawa sk******** Harvey'a Weinsteina na tapecie, czyli przyzwolenie na molestowanie jako bonus zajmowania wysokiej pozycji społecznej oraz posiadania tak pieniędzy, wpływów oraz władzy vs. mega babki, które rozprawiły się z chronionym systemowo drapieżnikiem i być może na jakiś czas rozmontowywały jego źródło. Mimo wszystko zaś! Nie mam wątpliwości, że to jednak chwilowe. W miejsce jednej odciętej głowy, z czasem pewnie wyrosną inne.

piątek, 17 lutego 2023

Green Lung - Black Harvest (2021)

 

Wczoraj nawinąłem na uszka (dorzucając do archiwizacji) kilka słów dotyczących nowej płytki Norwegów z Sahg, a dzisiaj przy okazji drugiego longa Londyńczyków z Green Lung wyjaśnię dlaczego Sahg pomimo nagrania bardzo dobrego materiału dość szybko opuścili mój odtwarzacz, bo ich miejsce właśnie zajęli i jakoś nie chcą mu miejsca ustąpić właśnie autorzy Black Harvest. Tak się składa że obydwa krążki z jednej mniej więcej półeczki gatunkowej, tylko jak Black Demon dotknięty tą mroczno-sakralną aurą bliską Candlemass, tak Black Harvest przesiąknięty klimatem podobnym jaki Black Sabbath po rozstaniu z Ozzy'm do własnej twórczości wtłoczyli. Mówię tu niby także o powiązaniu doom metalu z heavy metalem, ale przy znacznym wpływie pierwiastka hard rockowego, w czym Green Lung zdaje się jeszcze bardziej wychylać w kierunku (daleko nie poszukam) takich Uriah Heep czy rzecz jasna Deep Purple. Stąd nuta staje się bogatsza brzmieniowo i dużo trudniej jej wpaść w typowy melodyjny schematyzm heavy-doomowy, choć absolutnie chwytliwości jej nie brakuje. Poza tym Black Harvest to także większa energia witalna oraz szersze spojrzenie na estetykę, bo nie usłyszeć folkowych ingrediencji wprost z zamków i lasów Albionu i dla równowagi stonerowego amerykańskiego piachu w ich muzyce, to być po prostu głuchym na oczywistości. Jednako nawet jeśli brzmienie przywodzi skojarzenia stonerowe, to tylko jakieś jego nikłe echo, bowiem dźwięk tak na konsolecie podkręcony, że tak jak wspomniałem powyżej najbliżej mu do legendarnych albumów Black Sabbath - dodam tych z nieodżałowanym Ronaldem Jamesem Padovoną. To zapewne także te podniosłe mnisie chóry, czy inne klimatyczne inklinacje takie wrażenie podświadomie sugerują, ale i charakter gitarowych pasaży nie trudno powiązać nawet z wpół solową karierą wielkiego Dio. Innymi słowy brzmi to wszystko tak znajomo, ale jednak po swojemu i nie pokuszę się tym samym o stwierdzenie że Green Lung ślepo legendy naśladuje, gdyż tak sprytnie z inspiracjami kombinuje we własnym tyglu je mieszając, iż należy im się szacunek nie za podrabianie, ale za podrabianie z tzw. bożą iskrą. Urodzili się by tak grać i tylko pewnie z punktu widzenia popularności i płynących z niej możliwych wysokich apanaży, szkoda że o cztery dekady spóźnieni, ale z drugiej strony interesu gatunku, dobrze są tacy muzycy współcześni, którzy tak oddając hołd ikonom, nie pozwalają ich twórczości stać się wyłącznie przeszłością. 

czwartek, 16 lutego 2023

Sahg - Born Demon (2022)

 

Wydaje się iż nowy i z zaskoczenia pojawiający się krążek Sahg, to taka konstrukcja gatunkowa, której jeden czy dwa odsłuchy mówią już niemal wszystko o nim samym i nie ma konieczności poświęcać czasu na wgryzanie się do jego wnętrza, tylko słuchać jakby to było granie od lat maniakowi znane, bo wszystko w nim raczej na wierzchu. Nie napiszę, że poprzedni album wymagał takowych długotrwałych zabiegów, ale na początku istnienia Sahg, to nie był tak najzwyczajniej ofensywnie heavy-doomowy twór, jaki własną tożsamość buduje przede wszystkich na typowych dla estetyki wyrazistych melodiach, solówkach mocno przewidywalnych i wreszcie riffach odpowiednio jednak mięsistych, aby całość przesiąknięta być mogła demonicznym mrokiem i ciężarem. Chcę przez to powiedzieć, iż Sahg przeszedł drogę od sfuzzowanego occult rocka, przez mniej occult, a bardziej rocka całkiem progresywnego (a na pewno kombinowanego na Delusions of Grandeur), do akurat mnie nazbyt nie interesującej hybrydy heavy metalowej, najbardziej popularnej oczywiście w latach osiemdziesiątych. Hybrydy trzeba przyznać zgrabnej aranżacyjnie, bo numery z Born Demon bardzo przyjemnie się wciąga i w tych mniej galopujących fragmentach blisko Norwegom do kilku, szczególnie tym zaśpiewanym z podniosłą heavy manierą płytom legendarnego Candlemass. Born Demon spostrzegam także jako zdecydowana zwyżkę formy po niezbyt udanym poprzedniku, a jak słychać te sześć lat dzielące owe materiały został przez ekipę Sahg oprócz przetasowań w składzie, do konstruktywnych przemyśleń wykorzystany, a nowe numery doszlifowane. Niemniej jednak jakbym nie oddawał sprawiedliwości jej zawartości nie wróżę jej zbyt częstych, a na pewno następujących po sobie w licznych ilościach odtworzeń, bowiem jak dałem już powyżej do zrozumienia to nie pora u mnie na fascynację heavy-doom metalem. Ale fani po trosze walców i galopadek mogą być usatysfakcjonowani, a nawet zachwyceni, gdyż obiektywnie rzecz biorąc Sahg w tej kategorii nagrał bardzo dobre numery. 

środa, 15 lutego 2023

Wszystko na sprzedaż (1968) - Andrzej Wajda

 

Na początku (i w sumie w trakcie także) nie bardzo rozumiałem o co chodzi, bo na przykład wstęp wybitnie chaotyczny (a i im dalej także ten nieznośny bałagan myśli panuje) - nagle na otwarcie z konwencji lekko niepoważnej natychmiast przeskakujemy do dramatu i niemal tragedii, a okazuje się że to dwie sceny kręcone do filmu w filmie. Taki myk - mnie nie porwał niestety. Aktorzy są tu typowo jak u Wajdy w zbyt egzaltowanym, a przede wszystkim sprawiającym wrażenie improwizacji stylu kręceni, więc dialogi charakteryzują się niby jakimś autentyzmem (nazwę to nieporadnie) człowieka danego miejsca, czasu i zawodu, ale też męczą czymś w rodzaju (hmmm... szukam określenia) karykaturalnej wręcz błazenady, i to jeszcze bardziej niż zazwyczaj bywało, kiedy reżyser pozwalał sobie tej dyskusyjnej metody nadużywać. Nie jestem wielbicielem takiej charakterystyki, także manieryzmów podobnych, bo mam wrażenie że one zawsze powodują rodzaj niepotrzebnej, bo psującej artystyczny wymiar "performansowej" niechlujności i nonszalancji, a ja nie rozumiem jaka w tym tkwi filozofia - w skrócie nie wiem po co one szczególnie w nadmiarze? Dramatyzm staje się wówczas paradoksalnie sztuczny i nawet wielcy aktorzy (a ich przecież tutaj Wajda zatrudnił wielu) wypadają wręcz groteskowo. Ogólnie pomysł na scenariusz akurat jak po grudzie odsłania sens i logikę, więc gdybym się nie podparł ratunkowo wiedzą ze źródła, to napisałbym tylko że ta chaotyczna akcja kręcona przez filmowców kręcących innych filmowców jest najzwyczajniej słaba, a film bodajże o miłości i histerycznej potrzebie o nią zabiegania to straszliwa watopodobna ściema. Natomiast mądrzejsi dają do zrozumienia, że on o pasjach, namiętnościach i słabościach środowiska filmowego, a pretekstem do szerokiego spojrzenia na przywary tej grupy zawodowej/artystycznej jest tragiczna śmierć aktora i pozostawienie przez niego po sobie echa własnej aktorskiej legendy, a sama inspiracja pochodzi wprost z relacji Wajdy z tragicznie zmarłym Cybulskim i tym samym mamy do czynienia z totalnym przesytem osobistych uczuć i znanych tylko zaangażowanym kontekstów. Tak czy inaczej (czy jest tu intrygująca koncepcja, a przede wszystkim istotna dla niej sprężyna) Wszystko na sprzedaż to nie mój typ, bo praktycznie konstrukcja bez napięcia, sceny napędzane temperamentem ale mimo to bez w sumie emocji i wszystko takie (pozornie albo niepozornie - już sam nie wiem) niespójne, że aż irytujące. Ambitne zapewne, bowiem Wajda z tej ambicji słynący, ale chyba nieudane jednak - chociaż zawodowi krytycy coś w nim jak właśnie doczytuję widzą.

P.S. Jak obejrzałem to skojarzyłem sobie dopiero po czasie ze słynną Wajdy anegdotą o aktorach, że "przyjdą i wszystko spieprzą" - wtedy zrozumiałem poniekąd dlaczego (być może) on ich tak tutaj karykaturalnie potraktował. 

wtorek, 14 lutego 2023

Kobieta na dachu (2022) - Anna Jadowska

 

Nie mam przekonania o znamionach jednoznacznej pewności, że chciałbym się przychylić do ogólnej oceny profesjonalnej krytyki, iż Anna Jadowska nakręciła dzieło wyrastające w ostatnich latach ponad inne, ale to przeświadczenie iż Dorota Pomykała stworzyła niezwykle odważnie i zarazem opierając ją na subtelnościach wielką kreację aktorską, podzielam bez uwag. Niewątpliwie dzięki roli Pomykały film aktorsko wypada znakomicie, ale jest też sam jako konstrukt obrazem nakręconym z zamysłem wartym głębszej analizy. Zrobionym z dużą wrażliwością artystyczną, popartym myślę głębokim przygotowaniem merytorycznym, więc nie ma powodów aby czepiać się dziur logicznych i naciąganych teorii (jak to bywało u konkurencji), bowiem ich tu po prostu nie ma. Obraz to myślę bardzo bliski autentyzmowi, ale jego charakter gorliwie specyfiką miejsca (chyba Polska B) przesiąknięty, więc może jednak budzić odczucie nadwrażliwego spojrzenia przedstawiciela wielkomiejskich środowisk artystycznych na okoliczności miejsca i życia jakiego z autopsji może nie rozpoznawać czy nie rozumieć. Ponadto człowiek i jego problemy natury psychicznej, to temat bardzo subiektywny i nie łatwo przecież przenieść cudze, wewnętrzne uczucia na ekran, bez względu jak bardzo empatycznie podchodzi się do tematu. Historia to oswojonej przez bezradność frustracji prowadzącej do depresji i kierowana tak troską jak i automatyzmami pozbawiona wzajemności służebność wobec bliskich, ale też historia bardzo zwyczajnej tajemnicy stojącej za czynem bohaterki, która to jest odsłaniana bardzo powoli, a prawda wychodzi na jaw zaskakując widza, który nie spodziewał się że motywy za czynami stojące są zarazem dużo bardziej skomplikowane i prozaiczne. Historia opowiadana cicho, ale opowiadana bardzo silnymi emocjami, bo świat bohaterki jest cichy, a jej niemy krzyk nawet dla najbliższych ignorowany lub przez przyzwyczajenie niesłyszalny. Ukazuje także zapewne prawdę niejednej podobnej sytuacji życiowej, kiedy człowiek ze względu na wiek trafia (nawet tego nie dostrzegając) na margines, stając się dla otoczenia przezroczystym. Anna Jadowska zrobiła film ważny, bezdyskusyjnie udany - film bardzo sugestywny i wizualnie nietypowy, bo z użyciem filtra rozjaśniającego, a barwy w nim uzyskane świadomie wyblakłe, jak życie o jakim reżyserka i scenarzystka posiłkując się formą intrygującą opowiada - splatając wstęp i zakończenie w jeden domysł poparty poszlakami, ale bez jednak stuprocentowej pewności tragicznego finału.

poniedziałek, 13 lutego 2023

Polowanie na muchy (1969) - Andrzej Wajda

 

Satyryczny film Andrzeja Wajdy, to coś niecodziennego. Zabawny i lekki, bo daleko on od nadętego dramatu, więc dlategóż dość rożny od tego co zazwyczaj Wajda widzowi proponował. Bardzo uniwersalny, bowiem z przesłaniem równie aktualnym i dzisiaj - o rodzinie i kryzysie męskości wieku średniego. O kobietach równocześnie - tych szczególnie, które potrafią swoim czarem fizycznymi ale i intelektualnym obyciem wraz z nieskrępowaną pogodą ducha w życiu mężczyzn intensywnie namieszać. Film z doskonałą obsadą bardzo charakterystycznych twarzy i jeszcze bardziej ich głosów, które jeszcze mojemu pokoleniu z miejsca się kojarzą. Braunek, Malanowicz, dwie Skarżanki i Olbrychski, a dokładnie powiązany z nimi znakomity aktorski warsztat robi robotę, ponadto całkiem naturalne dialogi i chyba ówcześnie dość odważna koncepcja oraz nowoczesna forma, śmiało czerpiąca inspiracje z europejskiego kina obyczajowego. Same napisy początkowe i muzyczna ilustracja pięknie w klimat wciągają i odsuwają obawę o obcowaniu z filmem przesadnie artystycznie megalomańskim czy przeintelektualizowanym, zarzucając takiż ambitny koncept na rzecz formy wartościowej merytorycznie, lecz przystępnie i zgrabnie skonstruowanej oraz trafnie korespondującej tak z tematem jak i z ówczesnością. Czuć klimat kina francuskiego, ale nikt tu niczego na siłę pod obcą mentalność nie podciąga, nikt niczego nie udaje i jest dzięki temu wciąż bardzo nasze polskie, pomimo iż pokazujące zachowania i konteksty poniekąd nowocześnie zachodnioeuropejskie. Może i Polowanie nie zdobyło wielkiego poklasku i od premiery panowało przekonanie, iż Wajda niekoniecznie fantastycznie odnajduje się w konwencji kina prześmiewczo analitycznego, szukając elementów satyrycznych w zbyt grubo ciosanej karykaturze i nie potrafiąc wychwytywać i przekazywać zawsze najciekawszych niuansów wyczytywanych pomiędzy wierszami. Mimo (także przez samego reżysera) podnoszonych uwag krytycznych, wyszło bardzo przyzwoicie, a ta próba wyrwania się Wajdy z szufladki kina zaangażowanego politycznie i historycznie nie jest kompletną porażką.

niedziela, 12 lutego 2023

Tribulation - The Formulas of Death (2013)

 

Tribulation na The Formulas of Death, to nie jest oczywiście ten sam Tribulation, który tak płynnie łączy wątki na trzech kolejnych albumach. Tutaj mimo to też doświadczamy kontaktu z harmonijnymi rozwiązaniami, lecz w znacznie mniejszym stopniu opartymi na heavy metalowej koncepcji korzystania z melodii, a wciąż tkwiącymi jednak w estetyce death metalowej, chociaż sposób w jaki to już wtedy robili czynił ich na owej scenie wyróżniającymi się zdecydowanie. Dwójka jest wciąż jeszcze bardziej po stronie death metalowej, ale z wyraźnym już wówczas kierunkiem na ewolucję - może jeszcze nie tak wprost ku heavy "patatajom", ale z wykorzystaniem klasycznego warsztatu aranżacyjnego, uwypuklającego przede wszystkim klimat kojarzący się ze stylistyką symfoniczną. Nie brak jednak tutaj też fragmentów z furiackim zacięciem, jednako najważniejsza zdaje się celebracja tej kojarzonej z symfoniami podniosłej natury rzeczy, co powoduje iż nawet Tribulation rozpędzony i jadowity nie traci waloru egzaltacyjno-kontemplacyjnego. Materiał wypływa z rdzenia metalowego, ale sposób okiełzania pomysłów jest już wzorowany na estetyce dalekiej od typowo death metalowej i prawdę mówiąc niewiele się różni od tego co na kolejnych albumach zaproponowali, a przemiany sprowadzają się myślę wyłącznie do zmian ewolucyjnych, związanych z odważniejszym wprowadzaniem płynnych harmonii i chwytliwych melodii. W gruncie rzeczy słuchając The Children of the Night, Down Below i Where the Gloom Becomes Sound nie da się uznać, że to inny zespół niż na The Formulas of Death i tym samym jednocześnie nie przytaknąć, kiedy słyszy się opinie, że wówczas Tribulation był jeszcze ekstremalny, a później to już zapomniał z jakiej sceny się wywodzi. Ale to akurat nie jest absolutnie droga którą tylko Tribulation podążał, bo każdy przynajmniej elementarnie obeznany metaluch wie, że takich przypadków w latach dziewięćdziesiątych w Skandynawii było multum. To co ich natomiast wyróżnia, to pozostanie wiernym klasycznym metalowym korzeniom, bo trudno nie kojarzyć tego dzisiejszego Tribulation z legendarnymi Mercyful Fate, a takiego kierunku to akurat wśród ikon sprzed lat nie dostrzegam. 

czwartek, 9 lutego 2023

X (2022) - Ti West

 

Pokrótce X, to ambitna artystycznie i merytorycznie także, o bzykanku klasycznie slasherowa przypowieść. Przypowieść z przesłaniem, że kiedyś jest jędrny i młody to nie odbieraj sobie okazji do dmuchanka, dlatego że jacyś fanatycy religijni będą Ci wciskać poczucie winy i pieprzyć (uwaga kontekst/gra słów :)) o grzechu. Przyjemność czerpać z młodości smarkaczu musisz, bo ta jędrność nim się obejrzysz sflaczeje i szalej ile wlezie kiedyś jeszcze w stanie, bo życie po prostu prozaicznie krótkie. Tylko uważaj z kim tańczysz i może jednak zachowaj trochę więcej niż minimum elementarnej ostrożności, bo wiesz zło to jednak może czekać za rogiem i naiwnych strącić (gdy da mu się szansę) już za życia do prawdziwego piekła rozpusty. Zabawnie, prawda że scenariuszowo dość zabawnie? Tylko że pod przesłoną z mrugania oczkiem jest w tej kinofilskiej zabawie sporo powagi i jest też właśnie to wytłuszczone ostrzeżenie, że każda filozofia życiowa musi zakładać dwie opcje i koniecznie awaryjny plan B, oraz że jak sobie łeb bezkompromisowymi ideami nabijesz, to kuku możesz sobie prędziutko naiwny frajerze zrobić i co najwyżej u czubków wylądować, gdy odbijesz się kilkukrotnie od ściany. Frustracja to bowiem podstępna suka, ona zatruwa umysł i prowadzi do mega słabych finałów. Dość fizycznie (w sensie eksploatowania cielesności) i makabrycznie (w sensie gatunkowym) hajpowany ostatnio Ti West o młodości i starości nawija, a że posiada człowiek (udowadniając to wraz z operatorem) oko do doskonałego kadru i potrafi z poszczególnej sceny jak i z całego filmu zrobić gatunkowy klejnocik (scena z krokodylem) oraz dodatkowo Chelsea Wolf (o jak fajowo) z Tylerem Batesem w tandemie prezentują dryg do budowania odpowiedniego tła muzycznego, więc seans to całkiem powabny, ale przełomu w sensie dzieła epokowego nie ma co się spodziewać, bo to nie ta estetyka i chyba nie aż tak wysokie rzecz jasna ambicje.

P.S. Tak, obejrzałem najpierw Pearl, teraz dopiero X i być może powinienem zrobić to na odwrót.

środa, 8 lutego 2023

Queens of the Stone Age - Era Vulgaris (2007)

 

Może to jeszcze nie taka liczba że nie zliczę, ale dość sporo już prób podejmowałem, aby do Era Vulgaris się przekonać i jest mi wciąż bardzo daleko do jej zawartości zaakceptowania i coraz bliżej do ostatecznego zakomunikowania, iż to jedyny album w dyskografii QotSA którego nie lubię. Jak na moje gusta to przede wszystkim brzmienie jest nazbyt surowe, tak garażowe że  niechlujne, a to do nuty tej zasłużonej ekipy nie pasuje, nawet jeśli ten kierunek mógłby wydawać się naturalnym, a co sami potwierdzili (przyznając się chyba niejako do błędu bo) nagrywając bezpośrednio po EV swój bodajże najlepszy materiał, z dźwiękiem idealnie łączącym brud z selektywnością. Nie znajduję tutaj też oprócz jednego numeru (Make It Wit Chu oczywiście) czegoś co miałoby potencjał na coś więcej li tylko dobre granie legendarnego zespołu, więc powinieneś człowieku lubić i doceniać, bo jak to kurde?! Przyznam może, że taki Into the Hollow też jest fajny, ale prawda jest też taka, że pośród numerów z każdej innej genialnej płyty QotSA nie błyszczałby połową blasku jakim błyszczy na tle kawałków z EV. Niby riffy są przednie, ale raz odjechanie w dziwactwa mnie nie rusza, a dwa aranżacje jakieś takie na "odwal się" odpieprzone, a gadanie że dopiero po bardzo entym przesłuchaniu odkrywa się niezmierzone pokłady niuansów i niespodzianek, a tak na pierwszy rzut "ucha" bije prostotą, to jak napomniałem w pierwszym zdaniu coraz bardziej jestem przekonany, że między bajki mogę włożyć. Nawet jeśli teraz spisując co następuje nie wyłączam "Ery" uciekając przed nią w popłochu i bawię się w jej towarzystwie przyzwoicie, to jeśli mam ochotę na nutę Homme'a z czasów po kyussowych, to nie ma żadnej wstępnej dyskusji, a omawiana jest od razu eliminowana ze stawki. Pojedyncze kompozycje tak, a Make It Wit Chu to kurczę bardzo bardzo bardzo tak, ale cały album to wciąż nie, bo cholera kiedy już na chwilę złapię dobry z nim flow, to zawsze kilka pomysłów wybija mnie z tego transu i sorki, albo przerzucam indeksik, albo zmieniam na coś co flow utrzymuje od startu do mety. Era powinna być (być może) epką lub jakimś innym mini i wtedy to by w moim przypadku totalnie prądziło, ale nie jest i spostrzegam ją jako oczywiście nie całkowicie, ale jednak w takiej formule jako męczy bułę i na dzień dzisiejszy (8 luty 2023) oświadczam, że jej w kompletnym jedenasto-utworowym obliczu nie lubię i dodaje, iż wkurza mnie że koperta mi się bardzo podoba. :)

wtorek, 7 lutego 2023

L'Événement / Zdarzyło się (2021) - Audrey Diwan

 

Bardzo cichy, rzekłbym (mimo cech poniżej sugerowanych) wyważony film o samotnie przeżywanym kobiecym dramacie. Nakręcony z wyczuciem delikatnej materii, ale też bez filtra, który miałby na celu sprowadzenie tematu wyłącznie do artystycznego pseudo teoretyzowania w kategoriach pozbawionej praktycznego echa intelektualnej deliberacji lub co gorsza z obawą, że może sposób jej prezentacji i przemycane zdroworozsądkowe, oparte na elementarnym humanizmie poglądy, mogłyby dotknąć „uczuć” religijnych fanatyków. Stąd to obraz daleki od taniej sensacji i bez podpierania się godną pożałowania, bowiem obliczoną na bezkompromisowe wywieranie wpływu blagą zmuszający do refleksji, tak samo poprzez wrażliwe empatyczne spostrzeganie sytuacji, jak i brutalną prawdę czynów praktycznych. Film znakomicie zestrojony z okolicznościami w sensie gry aktorskiej - w nim aktorski autentyzm ponad wszystko i determinacja postaci mimo wszystko. Skupienie na Anne i obserwowaniu kolejnych etapów jej dramatu, bez jednej nawet sceny poza udziałem głównej bohaterki. Śledzenie jej ciągłe i konsekwentny udział w jej życiu, w coraz bardziej nerwowym poszukiwaniu wyjścia z krytycznej sytuacji. Studiowania towarzyszącego jej w osamotnieniu i zdystansowanym niezrozumieniu bólu psychicznego i fizycznego - cierpienia duszy i ciała podczas wstrząsających prób uratowania się przed konsekwencjami niedojrzałości, a może najbardziej zwyczajnej wciąż jeszcze smarkatej ciekawości. Obserwowania prób zrozumiałego ocalenia marzeń o czymś więcej niż tylko poświeceniu siebie dla roli matki. Stan błogosławiony to cud, czasem łut farta i poronienie (puenta) to cud jeszcze większy. Jak widać (na załączonym poruszającym obrazku) wszystko zależy prozaicznie od osobistej sytuacji!

P.S. Francja lata 60-te, Polska zaś współczesność k****!

poniedziałek, 6 lutego 2023

Soilwork - Sworn to a Great Divide (2007)

 

Odkąd siódmy album Soilwork poznałem, odtąd pamiętam że na jego jakość narzekałem, a że nie odczuwałem przez czas jakiś większej potrzeby ponad powracanie do tych albumów Szwedów które najmocniej na mnie swego czasu wpłynąć zdążyły, to naturalnie odsłuchy rzecznego były bardzo nieliczne, bądź nawet ich w międzyczasie nie było. Tako oto obraz Sworn to a Great Divide jaki w pamięci zachowałem, to wprost ten z pierwszych miesięcy po jego wydaniu, dlatego też zastanawiałem się przed odsłuchem dokonanym na potrzeby blogowej archiwizacji, jak czas na jego postrzeganie wpłynie i przyznaję, że odkryłem go w dość znacząco innych wymiarze, ale już śpieszę donieść iż absolutnie po kilku całkiem przyjemnych odnowionych kontaktach na dłuższą metę niewiele się jednak zmieniło. Album to na pewno taki co klei się do ucha za sprawą fajnych melodii i doskonałych linii wokalnych, ale jednak czuć że po odejściu ze składu głównego kompozytora dotychczasowego materiału w osobie Petera Wichersa, zespół złapał zadyszkę. Kawałki jak wspomniałem nie cierpią na brak chwytliwości (refreny bomba), ale nie oferują chyba nic ponadto, stąd program płyty na dłuższą metę nie ekscytuje, a poszczególne numery robią wrażenie jakby tylko pozornie właściwie wykończonych - bądź jak sugerują wywiady z tego okresu, nazbyt długotrwałą obróbką studyjną niestety spieprzonych. Riffy są zgrabne, lecz "mięcha" w nich niewiele, a "złego" dopełnia ukręcone "pudełkowe" brzmienie, które niby wyłuskuje fajnie akcenty na blachach, ale samo brzmienie bębnów kładzie. Także bardzo melodyjne granie, całkiem ciekawe fragmentarycznie pod względem dynamiki kombinowanie, splecione z charakterystyczną dla grupy rwaną galopadą, odczuwa się jako tylko względną przyjemność, bez potencjału przykuwającego uwagę na dłużej, a do tego wyprodukowane z obawą, która finalnie doprowadziła do przedobrzenia. Poza tym jednak za bardzo to "radio friendly" i za dużo aranżerskiego schematu w tym przecież jednak spodziewanym schemacie, stąd być może już przy kolejnej płycie ówczesna ekipa Soilwork postawiała na mniej "radia", a więcej progresji i co ważne brzmienie też mniej męczące uszy wykręciła. To co na plus w przypadku Sworn to a Great Divide działa, to doskonała forma wokalna Strida. Gość wyryczał i wyśpiewał maxa, co jednak by uznać siódemkę za w pełni udaną nie wystarczyło. 

niedziela, 5 lutego 2023

Armageddon Time (2022) - James Gray

 

Luźno inspirowana doświadczeniami z dzieciństwa reżysera obyczajówka quasi biograficzna, osadzona w kontekście bezpośrednio „przedreaganowskiego” roku 1980-ego. Opowiadająca ciepło i mądrze, choć bardzo zachowawczo o opiece, wychowaniu - pokrótce trosce i niemocy, gdzie w tle nierówności społeczne i wynikające z nich reperkusje. Opierająca się na przywołaniu z głębokiej pamięci tego co pozostawiło w niej dzieciństwo- tych wszystkich wówczas mało zrozumiałych sytuacji, epizodów zatrzymanych do późniejszej dojrzałej analizy po latach. Tutaj zza mgły wydobyte wyraźnie, jakby miały miejsce wczoraj zdarzenia poprzedzające sytuację, która zaważyła na wybraniu drogi życiowej, na którą z kolei wpłynęło właśnie doświadczenie konfrontacji młodzieńczych naiwnych wyobrażeń z surowymi, mało niestety optymistycznymi realiami opartymi na nierównościach społecznych i cynicznej polityce. To jedno, to niby sedno ale też rodzaj tła dla ukazania pięknej relacji międzypokoleniowej z dziadkiem - jego nienachalnej troski i dostarczanych wyraziście drogowskazów moralnych, przemycanych do interakcji wraz z opowieściami z zamierzchłych czasów, zaszczepiając w młodej świadomości rodzinną historię, ale także pasje i rodzące się z nich ambicje kształtujące osobowość, na równi i wraz z wrodzonymi dyspozycjami psychicznymi. Mimo że intencje Jamesa Gray’a były dobre, to przykro mi że nie trafił do końca z obsadą (Banks Repeta) i że stosując do bólu szablonową bezpieczną narrację przynudza, a te fragmenty które miały w założeniach ją udramatyzować i stanowić dla niej rodzaj interwału, nie zadziałały tak emocjonalnie jak miały, więc cała para związana z dobrze przygotowaną scenografią i charakteryzacją poszła w zasadzie w gwizdek. To w rzeczy samej dobre kino, jakie może chwycić za serce, ale bez iskry która by uczyniła je (tak jak miałem nadzieję liczyć) ekscytującym. Przez to teoretycznie emocjonalna problematyka dorastania w konkretnych okolicznościach społeczno-politycznych blaknie zamiast dostarczać silnego bodźca do intensywnego historii przeżywania. Tak to widzę!

sobota, 4 lutego 2023

The Hellacopters - Head Off (2008)

 

Taka oto zaprawdę nietuzinkowa sytuacja - album z coverami brzmiący w stu procentach jakby napisany i nagrany został przez zespół coverujący, to chyba zaiste atrakcja. :) Kiedy w 2008 roku Head Off wychodziło, odizolowany na tyle skutecznie od notek promocyjnych jeszcze przez długi czas po premierze nie miałem pojęcia, że te wszystkie kapitalne rockery, to nie pomysły Nicke Anderssona i kompanów tylko numery "zapożyczone". To był szok, kiedy w końcu do mnie dotarło że płytę z przeróbkami traktowałem jako najlepszy materiał The Hellacopters, przez co nieświadomie podważyłem wartość dotychczasowej pracy Nicke jako głównego kompozytora. No bo w sumie jak nie chwalić Head Off kiedy intensywnym strumieniem wylewają się z niej same tylko hiciory, skonstruowane z kapitalnej chwytliwości klasycznie rock'n'rollowej, w której gitarowe motywy odgrywają kluczową rolę i skrzą się od fajerwerków, a dynamika perkusyjna pięknie napędza przebojowe riffy i solówki, dodatkowo często temperamentnie uatrakcyjniane fantastycznie brzmiącymi klasycznymi klawiszami. Na swoją obronę (że dałem się tak nabrać) mam jeden argument i myślę że on wystarczy, a sprowadza on cała dyskusję do jednego faktu, że moja wiara i możliwości The Hellacopters absolutnie nie wykluczały, iż mogliby oni sami takie cudeńka skomponować. Natomiast względem oryginalnych ich autorów, to ja tylko mogę wyartykułować swoje zdziwienie, iż twórcy tych cudeniek tak naprawdę swoją rozpoznawalność ograniczyli lokalnie i jak to do cholery jest możliwe, że ich numery i kariery za mało powabne aby przebić się z nimi może nie od razu do mainstreamu, ale chociaż zasłużyć na miano klasyków stylistyki. Z ciekawości oczywiście zrobiłem sobie swego czasu taki trip "juTjubowy" po tych oryginałach i donoszę, że jednak mimo iż większość z nich zbyt wiele nie odbiegała od tego co finalnie uzyskali The Hellacopters, to jednak swój wpływ sposób aranżowania (szczególnie w tych bardziej punkowych akcjach, np. Electrocute) Anderssona i spółki na nie jest wyczuwalny, więc i nawet przez ten fakt miałem prawo dać się zwieść i nie jest mi wstyd, że zwieść się dałem. Tak czy siak Andersson w temacie imponująco biegły, a Head Off to petarda co się zowie - słuchać, powietrzną gitarę bez zahamowań eksploatować! :)

piątek, 3 lutego 2023

Just Jim / Po prostu Jim (2015) - Craig Roberts

 

Znany (zapewne dość ograniczenie) z Mojej łodzi podwodnej Craig Roberts, wówczas zaledwie 24-letni, wbija ze swoim reżyserskim debiutem, grając jednocześnie tytułową rolę i od razu zaznacza, że jego kino będzie się wyróżniało. Nie jest to od razu kino wolty totalnej, ale na pewno kino nieco melancholijnie groteskowej formy prezentowania postaci, lecz mimo że artystycznie ironizującej, to poprzez uwypuklanie tej cechy także uduchowione i zaangażowane. Opowieść o po prostu Jimie jest też niebanalnie mroczna i na swój sposób pomimo iż w gruncie rzeczy optymistyczna, to przygnębiająca, bowiem traktuje o wyobcowaniu i nietolerancji, dorastaniu na marginesie, życiu w swoim świecie w introwertycznej izolacji i lęku przed przełamaniem, a jednocześnie o żałosnej niby próbie jakiegoś zaimponowania i przebicia się jednak ze swoją wyśmiewaną w grupie anonimowością, do pozycji dostrzegalnej przez otoczenie i konstruktywnie samoocenę podnoszącej. W nim punktem wyjścia wyśmiewanie, wyszydzanie, odtrącanie i psychiczne znęcanie, jednak Jimbo się zmienia - przestaje być ofiarą losu, robi się tajemniczy i zarazem otwarty, a przede wszystkim czaderski i finalnie przechodząc dojrzałą ewolucję pewny siebie na miarę swoich możliwości. Dzięki nowemu kumplowi, Deanowi (chyba Jamesowi Deanowi :)) - poniekąd i zarazem wbrew jemu chłopak staje się Jimem w takiej skórze w jakiej czuje się jednak najlepiej. Dobry, choć niezbyt entuzjastycznie przez krytykę i statystycznego widza przyjęty debiut, dobrze zapowiadającego się reżysera, który dzisiaj po dwóch kolejnych obrazach wciąż jest jeszcze globalnie umiarkowanie popularny, ale na pewno na tle przeciętniactwa bardzo interesujący.

czwartek, 2 lutego 2023

Córki dancingu (2015) - Agnieszka Smoczyńska

 

Debiut Agnieszki Smoczyńskiej w swoim czasie, czyli kiedy Fuga i Silent Twins były rzecz jasna jeszcze przed nią świadomie pominąłem, zakładając po zwiastunie że takie świadomie tandetne kino z metaforycznym przesytem nie trafi do mnie, więc konfrontacja z nim dopiero teraz nastąpiła i jest ona dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Oto bowiem szczerze pod lupę odczucia podsuwając, nie to mnie zszokowało, iż obraz to mniej kinowy a bardziej telewizyjny rzecz technicznie biorąc (bo forma za którą odpowiadały zapewne liche możliwości finansowe) oraz że Smoczyńska debiutując wizualnie „rozrywkowo”, to pierdół pod tą szokującą otoczką z obśmianej jaskrawości i przemyconej psychodelii nie wciska, ale SZOKIEM dla mnie, że wystarczyły dwa filmy aby tak szeroko TECHNICZNIE skrzydła obecnie rozwinęła i myślę, iż na lata przyjazne prądy powietrzne ubiegłorocznym DZIEŁEM złapała. Wracając jednak do Córek dancingu, jest w tym odwaga, prowokująca bezczelność oraz tajemnica. Jest puls oryginalny, ale też bez względu na kicz świadomy nieznośnie sterylna kiczowata maniera, która mnie odrzuca, a przez to też nie przekonuje aktorstwo fachowe, ale jednak sztucznie na irytujące zmanierowane stylizowane. Szczerze to w głowie mi się w czasie seansu zakręciło, ale porwany do obłędnego tańca w oparach ironii nie zostałem. Trochę o tej jednocześnie mrocznej i kolorowej historii po seansie myślałem, ale no cholera żeby tak jasno dać wyraz swoim odczuciom to nie wiem. Musicalowa choreografia, ale też sceny patologicznego obłędu, niczym z filmów Smarzowskiego i jakiejś krwiście groteskowej makabry? Mit Syren i ich zabójczego uroku podany inaczej? Peerelowski folklor z fajnymi biustami - żarty z hajpu na sentymenty do ejtisów? Nie wiem - nie moja estetyka, lecz napisać że nie myślę o tej historii po zakończeniu byłoby perfidnym kłamstwem.

środa, 1 lutego 2023

The Diary of a Teenage Girl / Pamiętnik nastolatki (2015) - Marielle Heller

 

Nie trafiłbym na Pamiętnik nastolatki gdyby Marielle Heller nie nakręciła już po nim wspaniałych dwóch perełek i byłaby to dla mnie strata, bo świetne w połowie obyczajowe, a w połowie dramatyczne kino przeszłoby mi koło nosa, przez nikczemnie słabą jego promocję. Pamiętnik jest bowiem mega, choć nie tak mega jak Czy mi kiedyś wybaczysz? i Cóż za piękny dzień, bo ogólnie mega filmy robi Heller, gdyż wybiera mega tematy i mega je oprawia w taki podobny do stylu Jasona Reitmana fason filmowy, czyli mega poważnie ale też do śmiechu mega i tak by widz przez całą projekcję oglądając najzwyczajniejsze życie bohaterów nie mógł od nich oderwać wzroku, bowiem ta zwyczajność niezwyczajnie obrobiona. Prawda że mega? :) W sumie to dojrzałe ojcostwo powinno się jednak obruszyć, kiedy o "romansie" nastolatki z facetem jej matki opowiada i pisze się jako o czymś zwyczajnym, gdyż naturalnie jeśli takie akcje miały/mają lub mogą mieć miejsce, to nie masowo na szczęście. Jednako jakim by nie były tematem tabu i w jakim natężeniu nie występowały, to nie żadnym wymysłem, a sama Heller tutaj nie traktuje tego kazusu jak wzór do naśladowania, a oczywiście wręcz przeciwnie, jako przestrogę oraz obiekt czy doświadczenie do ciekawej psychologiczno-socjologicznej analizy z perspektywy burzliwego dorastania i dojrzewania fizycznego oraz mentalnego. Nie ma więc obaw, że obsesyjnie szokuje obscenicznymi scenami, bo to nie o to chodzi by prowokować obrazem, ale by zrozumieć przyczyny i motywacje, a dokładnie tak je opisać aby zamiast oceniać spróbować zracjonalizować je z empatią. Nie cenzoruje i wprost nie wartościuje (może i coś sugeruje ale) widzowi pozwala wyciągać wnioski i zgadza się z autorką noweli obrazkowej która tutaj wykreowała podstawę scenariusza, aby bohaterka podejmowała głupie czy zwyczajnie fatalne w konsekwencji decyzje oraz konfrontowała się z nimi we własnym sumieniu i burzliwych relacjach z najbliższym otoczeniem. Stąd to niełatwe dorastanie w szalonych latach siedemdziesiątych, gdy sami rodzice nie bardzo świecili dobrym przykładem, to też rodzaj demitologizacji beztroskiej kolorowej epoki kształtującej współczesną obyczajowość i popkulturę. Czasu miękkich i twardych dragów, rewolucji seksualnej i idącej wraz z nią rzecz jasna wczesnej inicjacji oraz często kończącej się tragicznie rozwiązłości w kontaktach cielesnych, więc to żaden przypadek iż akurat San Francisco było doskonałym miejscem aby zrobić odpowiednie tło i docelowo bez szczęśliwie nachalnego fanatycznego moralizatorstwa przestrzec przed jednym krokiem za daleko. Finał tej historii fartownie jest więc mimo wszystko pozytywny, choć niewiele brakowało, a mleko kompletnie by się rozlało i blizny byłyby znacznie większe.

Drukuj