czwartek, 26 września 2019

Lana Del Rey - Norman Fucking Rockwell (2019)




Refleksja wokół poprzedniego krążka Lany była u mnie dość daleka od konkretów stricte muzycznych, a oscylowała w zdecydowanej części wokół przemyśleń około muzycznych o naturze socjologicznej. :) Powód był prozaiczny, bowiem wchodząc nieśmiało głębiej w stylistykę dream popową nie czułem się wówczas jeszcze na tyle pewnie, aby w miarę kompetentnie oceniać dźwięki. Uciekłem więc w rozważania ważne, absolutnie nie marginalne, ale jednak dalekie od sedna związanego z samymi kompozycjami. Pomimo ciągłego braku odpowiedniego w gatunku osłuchania, dziś już podejmę zwięzłą próbę odniesienia się do cech stanowiących o wartości najnowszego materiału sygnowanego pseudonimem artystycznym współczesnej królowej rozmarzonego popu. Tym bardziej, że nie tylko z punktu widzenia laika jest w nim to coś, co decyduje o określeniu go jako najlepszej produkcji wokalistki. Ja oczywiście nie posiadam tak rozległej wiedzy, a znajomość dokonań Lany ograniczona jest nadal u mnie do dwóch pełnych krążków plus kilku teledysków i singli wcześniejszych. Stąd też ocena najwyższa w układzie odniesienia dotychczasowej twórczości to opinia fanów wieloletnich, a moja sprowadzona tylko do porównań z Lust for Life. Pisząc z perspektywy świeżego sympatyka i w miarę zwięźle, chciałbym jednak dosadnie zauważyć, że wartość Norman Fucking Rockwell spostrzegam na wyższym poziomie niż album sprzed lat dwóch, gdyż ten bieżący akurat będąc rozbudowany do ponad godziny zawiera mniejszą dawkę instrumentalnej banalności. Niby kręgosłup pozostaje ten sam, a o chwytliwości utworów Lany decydują przede wszystkim znakomite linie melodyczne wokali, ale gdzieś pod tą przebojową warstwą stonowanej wokalnej ekspresji pulsują ciekawe, mimo że nie odkrywcze rozwiązania rytmiczne ozdabiane subtelną ornamentyką. Czuć wyraźnie zamiłowanie wokalistki do retro stylistyki i to nie tylko w nawiązaniach wizualnych jak i lirycznych, ale także w sposobie aranżowania współczesnego popu z poziomu zainteresowania tradycją amerykańskiej ballady. Najważniejsze jednak w tej nowej odsłonie (oprócz wspomagania się duetami) w moim przekonaniu sprowadza się do rezygnacji z orkiestralnego przepychu na rzecz dyskretnej trip hopowej elektroniki oraz balansowania emocjami z poziomu samej produkcji, gdzie rola niewycyzelowanego dźwięku dodaje materiałowi tak pożądanego analogowego brzmienia. Szczególnie jest to istotne, gdy przez wzgląd na dość jednostajny klimat, ten nieco przydługi album może odrobinę przynudzać. Wtedy ciepłe, niewychuchane brzmienie wraz z całkiem sporym bogactwem detali (progresywne zacięcia), pozwalają pokonać ewentualne znużenie. Pytanie na jak długo?

P.S. Po skleceniu tekstu przesłuchałem na powrót Lust for Life i nie mam jednak wystarczającego przekonania by nazwać Norman Fucking Rockwell lepszym.

środa, 25 września 2019

Chelsea Wolfe - Birth of Violence (2019)




Stosunkowo niedawno (mógłbym śmiało napisać że zaledwie chwile temu), bo w połowie grudnia ubiegłego roku w muzyce Chelsea się odnalazłem. Dzięki temu że otwierała swoim występem gig A Perfect Circle i nawet jeśli w sporej rozmiarowo hali jej muzyka nie odnajduje się zapewne tak wyśmienicie jak w klimatycznych klubach, to mnie ówczesny występ wprowadził skutecznie w świat kilku dźwięków na krzyż, ale za to z jakim emocjonalnym ładunkiem. Wówczas z marszu w dwie ostatnie płyty Chelsea się zaopatrzyłem, a po krótkim czasie także i z Pain is Beauty z 2013-ego roku znajomości pogłębiłem. Stąd nie znając krążków otwierających jej dorobek artystyczny byłem nieco zaskoczony gdy wpierw z sieci pierwsze nuty z Birth of Violence wyłuskałem, a w dniu premiery całość albumu w stereo zagościła. Bowiem w znacznym odróżnieniu od zawartości poprzednich materiałów, otoczyły mnie dźwięki z zerowym udziałem inklinacji metalowych (brak hałaśliwych przesterów) i co jeszcze bardziej zdumiewające o obniżonej zawartości gotyckiego patosu. Stylistyczna przemiana nastąpiła bardzo wyraźna, ale bez szkody dla spójności dyskografii pieśniarki, gdyż nawet jeśli Birth of Violence to przede wszystkim rozmarzone melodie w akustycznych aranżacjach, to one tak mocno przesiąknięte stylem interpretatorskim Chelsea, że w żadnym wypadku możliwe do pomylenia z inną artystką. Birth of Violence to cudownie hipnotyzujący zbiór doskonale zaaranżowanych subtelnych piosenek, z rzadka tylko wykraczających poza prostotę formuły, w której intymny ładunek emocjonalny w eterycznych oparach refleksji przenosi mnie do krainy łagodności, czyniąc to bez uszczerbku dla mojego męskiego ja. Melancholia nie jest tutaj płaczliwa, ona zamiast wywoływać tendencje depresyjne powoduje paradoksalnie, iż na rzeczywistość spogląda się rzecz jasna bez wesołkowatego entuzjazmu, ale z racjonalnym optymizmem. W mroku i niepokoju, które immanentnym składnikiem dalekiej od trywializmu autorskiej sztuki, Chelsea zawarła bowiem pełne przestrzeni piękno, które przecież trudno odczuwać inaczej niż rodzaj afirmacji świadomego życia. Ja przynajmniej depresyjnych tendencji w kontakcie z Birth of Violence nie odczuwam. ;) Mimo że tanecznej rytmiki nie uświadczyłem, a strona liryczna to więcej traum, lęków i koszmarów niż rymów o beztroskiej zabawie, to w tym naturalnym moim zadumaniu mimiczną idylle można dostrzec. Ona we mnie w sensie rozkoszy doznawanej poprzez odnalezienie wewnętrznego spokoju bliskiego błogości. Za co Chelsea i Birth of Violence serdecznie dziękuję. 

wtorek, 24 września 2019

Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile / Podły, okrutny, zły (2019) - Joe Berlinger




Theodore Robert Bundy ze znakiem zapytania, ale jednak człowiek. Ted ofiara spisku wymiaru sprawiedliwości i Ted niemal całkowicie pozbawiony emocji szołmen, zaskakująco trzymający fason nawet w sytuacjach ekstremalnych. To przez większość czasu projekcji seryjny morderca z perspektywy jego partnerki, która skrywała osobistą bolesną tajemnicę i jak twierdzą źródła nie chciała uwierzyć, że ten książę przybyły na białym rumaku mógł mieć drugie życie, w którym dla zasady trzech Z (zabić, zaprzeczyć, zaistnieć) mordował bezkarnie przez kilka lat napotkane kobiety. Jak ten troskliwy i opiekuńczy przystojniak mógł być brutalnym zabójcą? Jak ten inteligentny czaruś mógł manipulować otoczeniem? Niewiarygodne, nieprawdopodobne! ;) Obraz Joe Berlingera, na podstawie książki kobiety życia Bundy'ego został poprawnie, ale bardzo typowo zrealizowany, a dla takiej historii z takim olbrzymim potencjałem ta poprawność to zasadniczo gwóźdź do trumny. Mimo, że w miarę intrygująco koncentrujący się na dramacie partnerki, która zdaje się, iż dużo mocniej przeżywała proces i jego okoliczności medialne niż sam zainteresowany. Mimo, że zamiast szczegółów krwawych zbrodni rządzi w nim celna psychologiczna diagnoza, mimo iż scena finałowa potrafiła wzbudził konkretne dreszcze jak też mimo, że rola główna odegrana została koncertowo, udowadniając iż kojarzony z przeciętnością aktor potrafi bez szarży sięgnąć naprawdę wysoko. To narrację poprowadzono bez większej ikry, lichutko eksponując kluczowe przecież dla takich historii przejmujące emocje, sprowadzając tym zaniedbaniem całość do poziomu kolejnej zaprzepaszczonej szansy na eksplodującą z dużą siłą i wybijającą z impetem zęby hollywoodzką produkcję. Tych zaledwie kilka momentów akcji oraz powodów do zagryzania warg jako walor powyżej przywołanych, które nieco bardziej ciśnienie podnoszą, a osiągają to za pomocą podkręcanego napięcia oraz zwiększonej aktywności energetycznej muzyki z epoki to zbyt mało, aby w przekroju prawie dwóch godzin seansu utrzymać pełną koncentrację widza, unikając mielizn i ogólnego odczucia rozczarowania.
  
P.S. Jeszcze z obowiązku archiwizacyjnego ciekawostka - mianowicie pojawia się kilka zaskakujących w sensie kontrowersyjnych wyborów obsady, a dokładnie epizody: raz aktorski Jamesa Hetfielda, dwa dramatyczny wszystkim znanego super komicznego Sheldona oraz powrotny, w skórze dorosłego z całkiem sporą nadwagą misia pluszowego Haley'a Joela Osmenta. Po co? ;)

poniedziałek, 23 września 2019

The Dead Don't Die / Truposze nie umierają (2019) - Jim Jarmusch




Nie będę piał z zachwytu, ani też nie zganię - nie mam ani takiej potrzeby, ani prawa. Ani mnie mierzi, ani grzeje takie stylizowane ironiczne kino autorskie. Tym bardziej kiedy zawsze daje do zrozumienia, że kino Jarmuscha mnie nie rusza. Jest mi ono zasadniczo obojętne i tylko z obowiązku zaspokojenia ciekawości przy okazji oglądane. Zapewne dla aktorskich popisów (Tilda!) i nie ma co kitu wciskać (tutaj zasłużone ukłony) dla genialnie rozpisanych osobliwych postaci. Dla kapitalnie oddanego klimatu też może oraz jako odskocznia od śmiertelnego stężenia poważnej powagi w powadze. Nawet jeśli tylko dwa podobne seanse z rzędu byłyby dla mnie torturą, to pojedyncze, odbyte z rzadka są do przyjęcia. To dlategóż, iż taka witalna zabawa konwencją, bezpośrednie flirtowanie z kiczowatą stylistyką, podobnie jak w przypadku gdy Tarantiono Grindhouse: Death Proof nakręcił, to pod tandetną bezpośrednią warstwą przegięcia, tyle samo intelektualnej wnikliwości. Czyli niby z przymrużeniem oka, ale z filozoficzną puentą i warsztatowo super profesjonalnie - niejednokrotnie znacznie lepiej od oryginałów. Bo raz, możliwości techniczne teraz większe (zombiki, szczególnie te z grubszych epizodów super ekstra wizualnie), bowiem dwa, oczywiście jakbym nie był uparcie odporny na kultowy status twórcy, to taki Jarmusch czy właśnie Tarantino to ponadprzeciętnie błyskotliwe sukinkoty.

P.S.  Do czego pije jednak w tym momencie Jim Jarmusch sami sobie rozkminiajcie. ;)

niedziela, 22 września 2019

Godsmack - Faceless (2003)




Powstały w dwa i pół roku po Awake, trzeci a może czwarty album (nie wiem jak traktować All Wound Up) Godsmack, tak jak zauważyłem przy okazji refleksji w temacie krążka z millenijnego roku, może być w moim przekonaniu traktowany jako druga jego część, tudzież jako naturalna kontynuacja obranej wcześniej drogi. Bowiem muzycznie to właściwie nic się nie zmieniło, a kompozycje pozamieniane na powyższych albumach niewiele by w ogólnym ich odbiorze zmieniły. O tym jednak już około miesiąca temu (mniej lub bardziej konkretnie) donosiłem i wtedy też starając się opisać zawartość Awake odnośnie muzycznej natury, zapowiedziałem iż w przypadku Faceless więcej stricte poza muzycznie będzie, skupiając się na ówczesnych okolicznościach funkcjonowania sceny - realiach w jakich płyta ta powstawała. Trudno w owym czasie było zaistnieć tym grupom, które soczystego rocka bez zbędnej ornamentyki grały, bo to czasy były w których przesilenie w kilku gitarowo sfokusowanych gatunkach wyraźne następowało. Jeśli mnie pamięć nie myli, to akurat solidny rock nie był na fali - młodych z pomysłami było jak na lekarstwo, a stara gwardia w tej młodszej podkategorii, rozkręcająca grunge'owy boom zaledwie nieco ponad dekadę wcześniej, albo całkowicie zniknęła, bądź nieśmiało próbowała zwierać dopiero szyki z myślą o powrocie - lub też nagrywała systematycznie kolejne płyty, lecz trudno było jej nawiązać do popularności i sprzedaży sprzed lat. Stara gwardia w tej mocno zaawansowanej grupie wiekowej (bogowie przełomu 60/70), natomiast tylko dla prawdziwych maniaków hard rocka, dla tych wszystkich nielicznych którym obojętne było czy teraz właśnie słuchało, czy nie słuchało się klasyki nadal inspiracją była. Aby na nowo wyjść z głębokiego tła jeszcze kilka lat ci pierwsi i ci drudzy poczekać cierpliwie musieli, gdyż wówczas do łask thrash metal powracał i w tym stylistycznym metalowo-rockowym odłamie najwięcej się działo. Taki Godsmack z całkiem charakterystycznym autorskim obliczem, bardzo mocno dla wtajemniczonych opartym o tradycję hard rocka oraz co istotne równie silnymi konotacjami na polu rozwiązań rytmicznych z nu metalem, nie bardzo przemawiał do maniaków szybkiego i ostrego riffu. Większy znacznie poklask (chyba nawet największy) uzyskiwał wśród fanów coraz bardziej ówcześnie kiczowatego nu metalu, a przez te nieakceptowalne związki mocno omijany przez miłośników tradycyjnego gitarowego grania osadzonego na gruncie hard rockowym czy grunge'owym się zdawał. Dla mnie w owym czasie była to grupa wywodząca się wyraźnie ze sceny nu - zarówno przez wzgląd na czas wyjścia z cienia, ale i co mniej zrozumiałe także rozwiązań aranżacyjnych. Dopiero po latach dostrzegłem, a nie byle pomocą okazały się późniejsze albumy sygnowane nazwą Godsmack, że w ich muzycznej formule rządzi przecież esencjonalny rock mający swe korzenie w motorycznych rozwiązaniach nastawionych na produkcję adrenaliny. Bliżej im do prostszego stoner metalu, a nawet treściwego heavy metalu czy po prostu twardego hard rocka niżeli do grup "kornowatych". W moim odczuciu to kapitalna muza do wyciskania siódmych potów na siłowni, albo nawet bardziej do sprawdzania co takiego potrafią maszyny ponad dwustukonne na oczywiście przystosowanych do tego rodzaju ryzykownej aktywności profesjonalnych torach. :) Stąd też przez pryzmat ostatniego stwierdzenia, pół żartem, pół serio, zaskakuje mnie moje wieloletnie zainteresowanie grupą Sully'ego Erny, gdyż aktywności sportowej w formule wyciskania zbyt często nie uprawiam, a moje obecne upodobanie do motoryzacji ogranicza się do incydentalnego, choć zawsze przyjemnego obejrzenia kolejnego odcinka Wheeler Dealers. Czyli co? To bardziej nu metal? Przecież jego fanem także nie pozostaje. :)

piątek, 20 września 2019

Słodki koniec dnia (2019) - Jacek Borcuch




Zasłużył Jacek Borcuch na poklepanie z uznaniem po plecach, bowiem zaczynając od tego co oczy karmi, to w pierwszym rzędzie te włoskie lokacje zostały uroczo zaaranżowane, nie będąc tylko kulawym naśladownictwem sposobu w jaki kino południowoeuropejskie potrafi klimatem czarować, a zdają się być całkiem rzetelnym i autentycznym odzwierciedleniem atmosfery nadmorskich sennych okolic, muśniętym nieco polską mentalnością w sposobie obserwacji rzeczywistości. Ponadto gra aktorska międzynarodowej obsady robi wrażenie naturalnością, bowiem w niej nic na siłę, żadnego przerysowania czy przestylizowania i nawet Krystyna Janda, która zawsze posiadała specyficzną, nazbyt ofensywną manierę, nie jest może jej całkowicie tutaj pozbawiona, ale i nie koncentruje niebezpiecznie na sobie uwagi irytującym mnie często w jej grze nerwowym podekscytowaniem. :) Problemem jest za to kwestia ogólna, sprowadzona do faktu, że jest to film bardzo dobrze zagrany, sprawnie dramatycznie rozpisany i z ważkim, subtelnie rozbudowanym na tło i pierwszy plan tematem przewodnim, ale zasadniczo to niczym szczególnym się nie wyróżniający. Bardzo dobre, bowiem wyważone, zdyscyplinowane, zrobione ze smakiem kino z ciekawą alegoryczną puentą i w estetyce kojarzonej z ambitnymi projektami z przełomu wieków, bez szans jednak na coś więcej niż tylko uznanie wytrawnej publiczności. Na nagrody większe oprócz tej indywidualnej z Sundance dla Jandy chyba nie ma co ekipa odpowiedzialna za efekt liczyć.

czwartek, 19 września 2019

Wilkołak (2018) - Adrian Panek




To nie jest kino z kategorii "chciałbym jeszcze raz obejrzeć - powrócę jeszcze do niego". Przynajmniej w moim maksymalnie subiektywnym przekonaniu - chociaż jak zakładam o charakterze, który obiektywnie doświadczeniem na tyle bolesnym, że do powtórnej konfrontacji niewielu śmiałków będzie zmotywowanych. Jest w nim wszystko to co oscarowy Syn Szawła oferował, czyli podobne metody wywoływania emocjonalnej reakcji widza i bliźniacze techniki realizacyjne, ale i całkiem znaczne nawiązania do twórczości Guillermo del Toro z okresu Labiryntu Fauna i Kręgosłupa diabła (konwencja baśni), więc dla bardzo odważnych, odpornych oraz świadomych wyzwania miłośników kina to seans. Kino bezdyskusyjnie gatunkowe, w którym skrajnie surowa forma i wstrząsający bezpośredni przekaz wizualny zaskakująco spójnie powiązany zostaje z horrorem o przygodowym obliczu. Prawda, że to w kontekście masowej eksterminacji dość karkołomny pomysł na konstrukcję, równie ryzykowny jak samo pseudo recenzenckie dostrzeganie w kameralnym wojennym dramacie cech stylistyki kojarzącej się wprost z pozbawioną intelektualnego etosu popcornowatą rozrywką. ;) Szczęśliwie jednak Adrian Panek świadomie unika przerysowań i przestylizowania, nie szarżując, a tylko ograniczając się do wykorzystania skojarzeń do uzyskania efektu chwilowego dysonansu poznawczego, bowiem trudno nie odczuwać dyskomfortu obserwując tresowane dzieci i psy w warunkach brutalnej walki o przetrwanie. Stąd ekranowa dziecięca odyseja w okolicznościach poobozowej traumy i koszmaru holokaustu zrealizowana za "psie" pieniądze, prostymi aczkolwiek w żadnym stopniu prostackimi środkami, uzyskuje mocny, sugestywny efekt bez konieczności nadużywania powszechnych sztuczek w rodzaju jumpscare'ów, czy innych zastępczych środków wywoływania przerażenia. W zacnym klaustrofobicznym horrorze wystarczy, gdy strach jest pomiędzy wierszami, jeżeli jest się oczywiście dzięki zabiegom twórców świadomym jego złożonej etiologii!

wtorek, 17 września 2019

Light of My Life (2019) - Casey Affleck




Dysponując z wyboru dość ascetyczną gamą środków stworzył Casey Affleck wybitnie poruszającą opowieść o miłości ojcowskiej w czasach tajemniczej zarazy. Nakręcił odarte z pretensjonalności post apokaliptyczne kino maksymalnie dramatyczne, mimo że osadzone w konwencji narracji mozolnej, bez jakichkolwiek spektakularnych fajerwerków. Wzruszające dogłębnie, psychologicznie wiarygodne i intelektualnie ambitne, w którym osią i esencją głęboka relacja ojca z córką i permanentny strach przed utratą tytułowego alegorycznego światła życia. To co kluczem do zrozumienia siły tego przywiązania, to tak prozaicznie ważki fakt, iż dialog pomiędzy bohaterami niemal przez cały czas projekcji z pola uwagi nie znika. Toczy się ustawiczna dyskusja, podczas której nawzajem uczą się od siebie, zacieśniając tym samym zahartowaną anomijnymi okolicznościami więź. Ona praktykantka życia, dorastająca tylko w jego bliskości i on świadomy ograniczonego czasu przewodnik, skarbnica wiedzy którą pragnie przekazać opowiadając uroczo spontanicznie i obrazowo zrozumiałe. Hipnotyzujący jest w tych scenach Affleck, już od pierwszego ujęcia - momentu wprowadzenia za pośrednictwem intymnej, kilkunastominutowej pasjonująco improwizowanej przypowieści opowiadanej tuż przed snem. Castingowe decyzje w punkt, dobór obsady genialnie trafiony, bowiem Affleck jak udowadnia w praktyce posiada tą konieczną intuicję pozwalającą mu dostrzec wielki potencjał aktorski i na szeroką skale zaistnieć utalentowanej Annie Pniowsky. Sam oczywiście bez naiwnego zaskoczenia dorównując klasą i poziomem - partnerując jej znakomicie. Light of My Life to poezja kina w formule kameralnej, w większości scen rozegrana jeden na jeden - w duecie i z fenomenalną chemią. Z systematycznymi krótkimi, stanowiącymi strzępki wspomnień retrospekcjami, których zdyscyplinowany zwięzły charakter w konfrontacji z kunsztownie rozwijanym wątkiem niekończącej się ucieczki przed niebezpieczeństwem wystarczająco wyraziście uświadamia widzowi charakter tragicznej sytuacji. Jako zrozumiałe dopełnienie obranego kursu, swoją istotną rolę odgrywa pozbawiona teatralnego patosu muzyka, będąca nieodłącznym towarzyszem pomysłu narracyjnego, wchodząc intensywnie pod skórę i wraz z konceptem zagospodarowania emocjonalnego potencjału konstruując monolityczny charakter estetyczny obrazu. Natomiast otwarty finał i inicjująca go scena walki, to dobitny i przesądzający o mistrzowskim potencjale Afflecka realizacyjny majstersztyk. Rzecz wręcz o niewiarygodnym kalibrze autentyzmu - wstrząsającej brutalności i nadludzkiej determinacji w obliczu walki o przetrwanie. A puenta? Ciary i wzrusz! Ja przyklękam! Jeden z najmocniejszych i najpiękniejszych filmów o miłości ever.

poniedziałek, 16 września 2019

Skin (2018) - Guy Nattiv




Intensywnie wytatuowany, rozjuszony skinhead w początkowych scenach okalecza nastolatka, później robi też inne godne potępienia rzeczy, a człowiek i tak darzy go sympatią, bo po pierwsze, jak się za chwile dowiaduje historia jego dzieciństwa pobudza usprawiedliwiający ton. Po drugie jak się okazuje więcej w nim ludzkich odruchów jeszcze się zachowało, niż bezwzględnej nienawiści i pogardy do pochodzenia rasowego zostało wdrukowane i po trzecie (co jest sednem historii) ma on w sobie odwagę by próbować z pomocą życzliwych dotychczasowe życie zmienić, choć to zadanie niezwykle trudne i ryzykowne. Historia inspirowana jest autentycznymi wydarzeniami, więc to brutalnie surowe, a jednak w ogólnym przesłaniu optymistyczne kino o wykorzystywaniu gówniarzy przez ideologicznych świrów do własnych politycznych celów posiada atut wiarygodności. Innymi słowy można wierzyć, że takich scenariuszy życie napisało bardzo wiele i że eksploatowanych (w tym przypadku przez zdeklarowanego neonazistę, głoszącego supremacje białej rasy, który oferując żarcie i dach nad głową przygarnia zdesperowanych buntowników robiąc z nich wściekłych i nienawistnych rasistów, stosując w tym celu manipulacyjne metody wychowu uzależnienia) - też chodzi po tej ziemi masa. Film w zasadzie jest zarówno o mechanizmie ogłupiania, przyciągania fałszywą empatią, jak i w sporym stopniu o sile charakteru i sfrustrowanej, zagubionej duszy, ale i o znaczeniu odrzucenia bezsensownej, kierowanej wyłącznie zemstą z nienawiści przemocy, na rzecz inteligentnych metod wyłuskiwania ze struktur radykalnych organizacji wykorzystywanych jednostek. Na tyle jednak zdeterminowanych, aby wykorzystać szanse na nowe, wolne od agresywnych ideologii życie. Tutaj postać Bryona, inspirowana wprost rzeczywistą osobą, okazuje się w istocie podatną za młodu na indoktrynację ofiarą sekciarskich praktyk, która zbiera się na odwagę i idąc na deal podejmuje próbę zmiany dotychczasowej filozofii funkcjonowania. Niestety wiąże się to z przykrymi reperkusjami, bowiem smród przeszłości i konsekwencji ciągnie się za nim i jego nową rodziną. Poruszający i przerażający to obraz, zarówno w sensie tkwiącej w nim kluczowej idei, jak i użycia środków, które mają na celu zintensyfikować dotkliwy jego odbiór. Przeszywający opartą głównie o partie smyczków muzyką i obrazami pełnymi fizycznego bólu - szczególnie mocno oddziałujący podczas konfrontacji z sugestywnymi scenami usuwania dziar, stanowiących kontrapunkt dla bieżących wydarzeń, jak i bolesną lekcję odpowiedzialności za błędy niedojrzałości i moralne winy bohatera. Trzyma film Guy'a Nattiva w sposób ciągły za gardło, nie daje złapać głębszego oddechu, ale po seansie pobudza również do znaczących refleksji, pośród licznych, może nieodkrywczych ale ważnych pytań. Czyżby za każdą nienawiścią kryła się trauma związana z osobistym dramatem? Czyżby nienawiść była uniwersalna odpowiedzią, naturalną reakcją obronną? O tym czytajcie jednak w naukowych opracowaniach psychologicznych, w tym momencie na finał rekomendacji jeszcze tylko o warsztacie słowo. ;) Kapitalne aktorstwo rządzi, że pozwolę sobie w pierwszej kolejności wymienić damę, która tutaj, co by o niej nie napisać to bynajmniej damy nie kreuje. Vera Farmiga, bo o niej mowa w zupełnie nowej jak dla mnie aktorskiej skórze wypada genialnie, tworząc kreację skupiającą uwagę i pełną wiarygodności. Królem jednak ekranu jest Jamie Bell (pokojarzcie chwilę) - tak, znacie człowieka ostatnio z partnerowania gwieździe Rocketmana oraz jeśli sięgniecie głębiej w przeszłość podziwialiście go, kiedy był jeszcze gówniarzem świetnie wcielającym się w postać Billy’ego Elliota.

niedziela, 15 września 2019

Life of Agony - River Runs Red (1993)




Dotarło w tym tygodniu do mnie info, że Keith/Mina Caputo z zespołem nagrywa nowy krążek i natychmiast zaglądając do archiwum bloga widzę, że oprócz refleksji odnośnie poprzedniego albumu w temacie Life of Agony na starannie pielęgnowanych stronach NTOTR77 cisza niewybaczalna. Zakasałem zatem rękawy, przyszykowałem się do pracy i z towarzyszeniem River Runs Red odbywam właśnie sentymentalną podróż do początków lat dziewięćdziesiątych. Tyle że tak jak większość maniaków ówczesnej, mocno różnorodnej sceny hard core'owej z debiutem Life of Agony zaznajomiona była już od premiery, tak ja wówczas obwąchując się dopiero z amerykańskim obliczem sceny, bardziej interesowałem się takimi nazwami jak Pantera, nawet Suicidal Tendencies czy wchodzącym na rynek Pro-Painem, a dosłownie za chwilę Machine Head niż sporo mniej bezpośrednią wtedy formacją Caputo. Odczekał zatem River Runs Red chwilę zanim w kopiowanej taśmie się zakręcił, jednak nie na tyle długo by zespół zdążył dwójkę wydać. Tak pomiędzy powyżej wymienioną amerykańszczyzną, a szwedzkim death metalem i gotycko metalowymi wynalazkami, które wówczas na brak zainteresowania nie narzekały włączyłem debiut LoA i o zgrozo, nie zatrybiło tak jak zatrybić powinno. Trochę wody wartkim nurtem upłynąć w rzekach jeszcze musiało nim częściej z autentyczną przyjemnością do startowego krążka w historii LoA zacząłem powracać, a było to (uwaga) już na wysokości Soul Searching Sun, czyli trójki, która zmieniała istotnie charakter muzyczny ekipy z Brooklynu (niekoniecznie na dobre) i jak to nierzadko bywa paradoksalnie dość mocno w mainstreamie zamieszała, a teledysk Weeds (albo jeszcze lepiej :)) kompozycja Angry Tree rozbiła w cudzysłowie bank wciskając się do świadomości większości mrocznej, ponad miarę emocjonalnej młodzieży. Nabyłem ja poniekąd też pod wpływem tej popularności oryginalną taśmę Soul Searching Sun i szybko znudziłem się jej zawartością. Lecz kiedy zawiedziony tymi miałkimi refrenami zostałem, to z miejsca renesans przeżył w mojej świadomości debiut i to był właśnie właściwy czas, gdy tak dogłębnie rozpoznałem jego walory. Pamiętam jeszcze rozkminiane ze słownikiem teksty z którymi trudno było się nie identyfikować i przede wszystkim emocje jakimi częstował ten mocarny dźwiękowy koncept, który absolutnie nie dawał się łatwo sklasyfikować, bowiem prócz twardego riffowania z okolic hardcore'owych, a dzisiaj można by też napisać, iż sludge'owych nie brakowało w nim nawiązań do nowoczesnej thrashowej galopady i bujającego groove'u. Sporo hiciorów, raz intonowanych skandowaniem, raz ostrym krzykiem ale głównie głębokim "łkaniem", które posiadały nietuzinkową chwytliwość zawdzięczaną chyba głównie właśnie wokalnemu charakterowi Caputo i nieoczywistych, chociaż dość topornych (szczególnie z dzisiejszej perspektywy) rozwiązań aranżacyjnych. Rozwiązań odpowiadających jednak za szczególnie istotny depresyjny klimat całości. This Time, Underground, Through and Through, Respect, Method of Groove i rzecz jasna wałek tytułowy, to sześciu moi największych faworytów, czyli prawie połowa listy, co jest chyba niezłym wynikiem po 26 latach. Podsumowując, dotarła do mnie informacja, że nagrywają i chociaż do wszystkiego co zrobili po River Runs Red mam dystans, to poczekam i sprawdzę czy aby nie zaskoczą petardą. Od 1993-ego roku niemało się w gitarowym łojeniu zmieniło, szczególnie w klimatach w jakich LoA się obraca. Grupa nieraz schodziła na margines, zdecydowanie po RRR nie spełniła też pokładanych w niej nadziei - potencjał się gdzieś rozmył i pęd wytracił, ale z pewnością debiut współcześnie nie śmierdzi naftaliną pozostając materiałem zdecydowanie zdatnym do machania głową. A to dla sentymentalnego weterana przecież ważne. :)

sobota, 14 września 2019

Ma (2019) - Tate Taylor




Tate Taylor z każdym kolejnym filmem od czasu The Help systematycznie spuszcza z tonu, gdzieś za każdym razem tracąc z tego co głośnym tytułem z 2011-ego roku wypracował. Nie były to jednak spadki bardzo znaczące, to bowiem tylko niewielkie tonu obniżenia spowodowane jak myślę nie warsztatową słabością, a rodzajem filmowej stylistyki. Tak jeszcze biografia Jamesa Browne’a była gatunkowo zbliżona do licznie nagradzanej opowieści o segregacji rasowej w czasach amerykańskiej prosperity, tak już The Girl on the Train ukierunkowana była w zupełnie inne rejony - dokładnie klasycznego thrillera. Teraz jednak to dojrzały reżyser przesadził! Raz że zrobił totalnie nijaki dreszczowiec nawiązujący do estetyki rozrywki dla nastolatków i dwa że odebrał mi kompletnie wiarę w to, iż wyprowadzi kiedyś jeszcze cios równie mocy jak The Help - wciąż żywą przy okazji mimo wszystko naprawdę dobrego powyżej wzmiankowanego thrillera. Moja wiara może wówczas trochę już wtedy była nadwątlona, ale ja wtedy bardziej obwiniałem spraną konwencję niż doszukiwałem się potknięć reżyserskich. Teraz powtarzam – dojrzały reżyser to już przesadził! Fabuła jak to w takich tandetnych produkcjach mocno jest naciągana, jakieś szyte grubymi nićmi zbiegi okoliczności dominują, niby przypadkowe spotkania i co kluczowe z przeszłości tajemnicze traumy wpływające bezpośrednio na psychiczne zaburzenia mają stanowić paździerzowo atrakcyjną oś fabuły. Dziury scenariuszowe wołają o pomstę, nadużycia w sensie wykorzystywania naiwności widza są bezczelne - nie do wybaczenia i kropka. Oczywiście oglądanie tej produkcji nie jest torturą ale w dobrym kinie przecież nie chodzi by unikać bólu, szczególnie gdy film to z gatunku mającego w założeniu wzbudzać trwogę. Nawet jeśli aktorsko jest ogólnie w porządku, krew się poleje i obłędu jest sporo, to nie wpływa to tym razem na zmianę przekonania, że to nic wyjątkowego ani też nawet w miarę dobrego. Słabiutko, lepiej było projekt wyrzucić do kosza i popracować nad koncepcją zgodną z potencjałem, bowiem tym czymś nie ma się co chwalić Panie reżyserze. 

piątek, 13 września 2019

Deep Purple - Burn (1974) / Strombringer (1974)




Nie ma co w tym miejscu liczyć na powściągliwość czy dystans. Nie wzniosę się nawet odrobinę na poziom obiektywny i nie dostarczę konstruktywnej, tym bardziej złośliwej krytyki, bowiem okres z Coverdalem i Hughesem na pokładzie głębokiej purpury wielbię miłością bezgraniczną, a tandem z 1974 roku uznaję za szczytowe osiągnięcie nie tylko w przywołanym składzie określanym jako Mk III, ale stawiam nawet na równi z ikonicznymi albumami pokroju In Rock/Fireball/Machine Head. To jasne, że Deep Purple z Burn i Stormbringer to dość różna formuła w stosunku do pierwotnych klasyków z czasów Blackmore'a i Gillana, ale przecież w dobrej muzie nie o gatunkowe ingrediencje, a o wartość jakościową chodzi. Tutaj nie mam najmniejszych wątpliwości, iż pod względem poziomu kompozycyjnego stawianie na równi Burn/Stormbringer z przykładowo Machine Head to żadne nadużycie. Genialny vibe, flow i taneczna siła oddziaływania to niewątpliwie zaleta studyjnych dokonać z 1974 roku, natomiast siła i potęga nośnego riffu, to walor twórczości z przełomu 60/70. Ale oczywiście jest to spore uproszczenie, gdyż składniki receptury, która dała purpurze sukces w ogólności się przemieszały, a że akurat w tym czy innym okresie pewne inspiracje są mniej lub bardziej wyraziste jest już tylko z dzisiejszej perspektywy podstawą do satysfakcji z owej różnorodności. Gdybym miał wymieniać i opisywać słowem starannie dobranym, bądź szybkimi skrótowymi skojarzeniami co jest dla mnie tak pociągające w każdej z tych łącznie siedemnastu GENIALNYCH kompozycjach, to z pewnością tekst rozrósłby się do opasłego opracowania lub w przypadku maksymalnie ograniczonego streszczenia oddałby w nikłym stopniu intencje piania z zachwytu. Nie pójdę w tych skrajnych kierunkach, ograniczę się tylko do sentymentalnej ogólności i dodam ponadto co już tutaj wyskrobałem, że gdyby nie te albumy to nie wszedłbym nawet odrobinę w świat zarówno soulowej wrażliwości jak i funky groove'u, stąd nie potrafiłbym jako twardogłowy ortodoks docenić w muzyce czegoś ponad siłę bezpośredniego przekazu. Aluzja to do rzecz jasna motorycznego grania stanowiącego fundament metalowej twórczości, w której do tej pory gustując (lecz obecnie znacznie bardziej wybiórczo) dzisiaj już wiem, że niejednokrotnie sobie klapki na oczy zakładałem, odrzucając z automatu wszystko to co nie kopało, bądź wrażliwości na poziomie mrocznego nastolatka nie dokarmiało. ;) Jestem zatem wdzięczny ikonicznej spuściźnie purpury i świadomy zobowiązania jaki między innymi u Burn i Stormbringer zaciągnąłem. Długu jaki współcześnie pozwala mi cieszyć się zarówno z dokonań takich współczesnych blues-rockowych grup jak Graveyard, Rival Sons czy Troubled Horse, ale przede wszystkim zatracać się w krążkach Kovacs, Hoziera, Fantastic Negrito i jeszcze kilku innych artystów dalekich od szablonowej formuły metalowo-rockowej. 

środa, 11 września 2019

Magnolia (1999) - Paul Thomas Anderson




Ależ to jest potężnie rozbudowany dramat – monumentalny, lecz i zarazem w harmonii ze spektakularnym charakterem będący intymnym aktem bolesnej człowieczej spowiedzi. Prawdziwy kolos przemyślany w każdym detalu, artystyczny majstersztyk intelektualnie przenikliwy. Wreszcie co dla ducha istotne emocjonalny i emocjonujący. Dla większości ekspertów w dziedzinie ambitnego kina on nie tylko najważniejszym obrazem Paula Thomasa Andersona, ale jednym z najdoskonalszych dzieł w historii kina. Scenariusz w rzeczy samej sprowadzony w nim do zrelacjonowania jednego dnia z życia mieszkańców San Fernando Valley w L.A. Postaci licznych, które wiążą ze sobą relacje rodzinne, ale i przypadkowe zrządzenia losu, które mogą w obiektywnej bądź tylko subiektywnej interpretacji urastać do boskiej interwencji. Powiązania, zależności, zbiegi okoliczności, tudzież przemyślany plan w sensie przeznaczenia napędzają jego rytm, regulują poszczególnych scen intonację i odciskają piętno na złożonym charakterze. Ścieżki ludzkie w nim ustawicznie się przeplatają, nawiązując do realnej codzienności. W niej oto przecież wpadamy na siebie, mijamy się bez wyraźnych konsekwencji, lub też na nasze losy wpływają mniej lub bardziej świadome działania innych. Tajemnice przeróżne przez lata ukrywamy, a pośród nich słabości i wady, wszystkie kolekcjonowane popełniane błędy i ich konsekwencje. W pauzach wypełnionych plastycznie obrazem, w monologach i w dialogach bohaterów ekranowej historii, pośród alegorii i wielorakich symboli przemyconych tkwią finezyjne aluzje dotykające kwestii filozoficznych i religijnych. W tle niemal ustawiczne towarzystwo ścieżki muzycznej, jako w pełni integralnej cześć zawiłej historii, warsztatowo rejestrowanej ze sporym udziałem płynnego kręcenia jednym ujęciem (sceny na telewizyjnym korytarzu), ale też mistrzowsko komponowanych ujęć statycznych, w każdej konfiguracji pełnych maestrii operatorskiej wizji. Paul Thomas Anderson oprócz daru praktycznego wykrzesywania od współpracowników maksimum potencjału (spece techniczni, gwiazdy aktorskiej profesji), posiada unikatowy styl narracji, w którym tempo częstokroć względnie mozolne daje przestrzeń do kontemplacyjnego tkania precyzyjnej historii złożonej z wieloznaczności do analizy dla odbiorcy inteligentnego, przedkładającego otwarty umysł nad szablonowe myślenie. Można dzięki temu smakować detale i rozkładać wątki na części pierwsze, docierając do jądra i odczytując wyraziste fundamentalne przesłanie. Ale w tej skupionej na precyzji metodzie jest też silny puls wewnętrzny, dbający o pobudzanie temperamentu koniecznego aby widz w samej medytacji nie zatonął. Nabierający z każdym kwadransem większego impetu, tworząc finalnie atrakcyjny i inspirujący spektakl, w którym widowiskowość pełni funkcję służebną wobec idei kina intelektualnego. Kompozycja wykorzystana w Magnolii szczególnie jest splątana, bowiem ona z segmentów tworzących mozaikę skonstruowana - ogniw współzależnych od siebie i wywierających określone wzajemne wpływy. Zamknięta w trzech godzinach projekcji, prowadząca ekscytująco po grubo ponad dziewięćdziesięciu minutach do zapierającego dech finału i nieodkrywczej, jednak poprzez wyrazistość i sugestywność uczuć niezwykle dosadnej puenty, zawartej w stwierdzeniu, że "może zerwaliśmy z przeszłością, ale ona nie zerwała z nami - czasem po prostu trzeba wybaczyć, chociaż to trudna sprawa".

wtorek, 10 września 2019

Vox Lux (2018) - Brady Corbet




Vox Lux startuje z wysokiego C i za pośrednictwem preludium potwornie mocnym akcentem wprowadza w intrygującą filozoficzno-psychologiczną deliberację. W dodatku nieco zbici z tropu po chwili dopiero trybiący - po zaledwie jedenastu minutach projekcji oglądamy napisy końcowe, po czym za moment wchodzi akt pierwszy i rozpoczyna się intensywnie stylizowana, kierowana domniemaniami podróż przez wybiórcze mroczne oblicza współczesności. Forma wizualna jest oryginalna, bazująca na brudnym i do bólu bezpośrednim surowym obrazie, wspomaganym w pierwszych odsłonach interesująco prezentowanym materiałem dokumentalnym, zbudowanym z ekspresywnie zmontowanych archiwaliów. To zdecydowanie pomysł mroczny i hipnotyczny, w którym czuć od razu rękę Brady'ego Corbeta, jeśli oczywiście zna się Dzieciństwo wodza, czyli pełnometrażowy debiut młodego reżysera. Treść i obraz utrzymują konieczną uwagę, gdyż skupienie odgrywa rolę fundamentalną, bowiem nie jest łatwo wgryźć się w ten rodzaj wizualnego opowiadania, w którym dominuje asceza scenograficzna i ambitnie rozbudowana intelektualna intencja. Widz po chwili konsternacji domyśla się że ta kronika przyszłych zdarzeń kontrolowana z offu przez narratora, to tylko projekcja, a realnie to życie zakończyło się tragicznie zanim się na dobre rozpoczęło. Tutaj tkwi sedno zamysłu reżyserskiego, aby korzystając z wyobraźni stworzyć alternatywną wizję konsekwencji dramatycznych wydarzeń. W metaforach poukrywać symboliczne znaczenia, tworząc jak podpowiada podtytuł portret XXI wieku, w którym na pierwszym planie niewinność uśmiercona, zaprzedanie duszy za życie i cierpienie za sławę, a w tle szeroko oddziałujące zapętlenie społeczno-ideologiczne. Jest to intrygująca, gdyż nietuzinkowa, z pewnością wartościowa, lecz trudna w kontakcie przypowieść o konsekwencjach splotu wypadków. Tak samo też wpływu decyzji niezależnych od ofiary, jak i tych świadomie podejmowanych przez nią w różnych stanach emocjonalnych, której założona przez twórców kluczowa siła w skomplikowanym scenariuszu oraz sugestywnej scenografii, a realna jak się okazało w kapitalnych kreacjach aktorskich. 

piątek, 6 września 2019

Chinatown (1974) - Roman Polański




Do tego momentu w kinie Polańskiego nie było typowo amerykańskiego rozmachu, a jak już poniekąd wielki rodak ostrożnie sięgał po spektakularną amerykańszczyznę, to nadal czuć było że on synem europejskiej ziemi, w szkole kina europejskiego wykształconym. Chinatown można uznać za przełom produkcyjny i sporo z tego co dostrzegamy w scenariuszu i formule wizualnej jednoznacznie nawiązuje do hollywoodzkiego rozumienia istoty kina. Ale hola, żeby nie było nieporozumień - iż nie ma tutaj niczego z tego, co do tej pory charakteryzowało twórczość Polańskiego, bo gdybym to próbował dowodzić to kompromitację kompletną bym sobie zafundował. :) Pomysł narracyjny, eksponowanie postaci i wizualny koncept idzie zgrabnie zarówno tropem autorskim jak i sięga finezyjnie do klasycznych rozwiązań z amerykańskich produkcji opartych przykładowo na prozie Raymonda Chandlera. Podobnym schematem snucia intrygi z centralną postacią, za którą podąża kamera skonstruowano późniejszego Frantica, Autora Widmo, Dziewiąte wrota, a nawet ostatnio nie do końca przyjętą z entuzjazmem Prawdziwą historię. Chociaż one osadzone w innych okolicznościach, bez bohatera jako typowego zawodowca w akcji - odkrywającego i rozwiązującego z łatwością zbrodnicze intrygi, Chinatown to klasyczne śledztwo w estetyce Noire - inaczej dedukcyjne dochodzenie z mnóstwem istotnych detali, na których widz musi skupić uwagę i nie tracić koncentracji do końca. Jack Nicholson jak mało kto akurat nadawał się do roli prywatnego detektywa, wolnego strzelca w branży kryminalnej. Ubranego w cyniczny dowcip i stroniącego od ludzi – za którego typem osobowości i rodzajem zachowania kryje się tajemnica powiązana z symptomatycznym rozczarowaniem. Chyba jednak nieco się przekomarzam, sam pod wątpliwość poddając pierwsze tezy z tekstu – te dokładnie dotyczące zamerykanizowania stylu przez Polańskiego. Bo Chinatown to przecież klasyczny Noire podciągnięty pod niezwykle inteligentny, pokrętny i sypiący nietuzinkowymi rozwiązaniami formalnymi i scenariuszową śmiałością styl autorski. Wyrafinowane kino retro, z tak charakterystycznym dla mistrza sposobem narracji, w którym zaledwie po kilkunastu minutach projekcji widać, kogo to robota, bez konieczności wcześniejszego spoglądania na napisy początkowe. Gorzki w obyciu i zbudowany z niekoloryzowanych prawd, ponadto z przenikliwym psychologicznym autentyzmem i z finałem wbrew kanonom pozbawionym happy endu. Pozostającym na długo w pamięci – wrośniętym już na stałe w historię kina.

czwartek, 5 września 2019

Stockholm / Sztokholm (2018) - Robert Budreau




W sumie to jak widać nie tak łatwo jest nakręcić pasjonujący film oparty na prawdziwej historii, nawet jeżeli ona w sporym stopniu na tacy podanym samograjem, z autentycznym napięciem i wzbudzającymi zainteresowanie bohaterami. W tym wypadku Robert Budreau zatrzymał się w pół drogi do pełnego sukcesu (trochę się droczę ;)) i podobnie w sensie formy w połowie pomiędzy lekką sensacyjną rozrywką, a całkiem ambitnym dramatem psychologicznym. Z przewagą jednak nieźle wystylizowanej akcji, a nawet przez wzgląd na absurdalność sytuacji akcentów humorystycznych. Na ekranie rozgrywa się niepozbawiona uroku gra o poważnym kalibrze konsekwencji, pomiędzy ambicjonalnymi stróżami prawa z jednej strony i chaotycznie improwizującymi rabusiami z drugiej, a głównym wątkiem, który wówczas zwrócił uwagę specjalistów z zakresu psychologii na akurat ten konkretny napad na bank, był fakt że pomiędzy zakładnikami, a napastnikami zrodziła się empatyczna więź, która w późniejszym czasie została w naukowej terminologii określona syndromem sztokholmskim. Postaci w tym dość lajtowym komedio-dramacie nie są czarno białe i nieźle też mieszają się tutaj ich rolę i motywacje, a głównym atutem okazuje się dobre aktorstwo przede wszystkim doskonałej Noomi Rapace i partnerujących jej Ethana Hawke'a i Marka Stronga. Mimo jednak sporego potencjału, ta „absurdalna historia oparta na faktach” jest w tym ujęciu tylko poprawnie zrealizowanym kinem, bez błysku i potrzebnej znaczącej charyzmy, aby po zakończeniu seansu odczuwać coś więcej niż tylko satysfakcję, że zawsze można było te półtorej godziny spędzić mniej przyjemnie.

środa, 4 września 2019

Control (2007) - Anton Corbijn




Z dużą dozą empatii i wydatnym ładunkiem artyzmu, w czarno-białej konwencji ze świetnym użytkowym warsztatem aktorskim oraz korzystając z wnikliwego psychologicznego spojrzenia wraz z bogactwem poruszającej emocjonalności sportretował Anton Corbijn postać lidera Joy Division. Bujającego w obłokach wiecznego chłopca, wyobcowanego samotnika z wrażliwą duszą, ale równolegle w tym samym ciele i osobowości obdarzonego zaskarbiającą sympatię fanów charyzmą sceniczną. Zafiksowanego buntownika stworzonego dla idei nie dla spraw przyziemnych związanych z prozą życia. Może uciekającego od sztancy, ale jednak egocentryka, lub używając określenia usprawiedliwiającego zachowania przez pryzmat wieku, zwyczajnie niedojrzałego do roli męża i ojca. Niedostosowanego do okoliczności, nieprzygotowanego do podołania kluczowym powinnościom związanym z konsekwencjami dokonanych wyborów - w praktyce bez szans na z sukcesem pogodzenie obowiązków gwiazdy muzycznej kontrkultury i głowy rodziny. Człowieka słabego mentalnie, w dodatku nieodpornego na pokusy, więc siłą reperkusji zawieszonego w uczuciach pomiędzy dwiema kobietami. Z poczuciem winy i bez silnej woli jako postać żałosna z góry skazana na miotanie się w wyniszczającej walce pomiędzy głosem sumienia, a porywem serca. Ponadto nie bez istotnego znaczenia na tragiczne koleje losu cierpiącego jeszcze na epilepsje i stany lękowe, będące (jakby tutaj zapewne ekspert od dolegliwości duszy robiąc mądrą minę dodał) pochodną permanentnego przygnębienia w prostej drodze do samobójstwa. Debiut reżyserski zasłużonego dla branży teledyskowej Corbijna, to w głównym wątku wyrosły na przekonaniu iż "przeszłość jest częścią przyszłości, a teraźniejszość jest poza kontrolą" intymny portret postaci tragicznej, ale też ponadto zważywszy na kontekst całkiem wnikliwa, choć snuta pomiędzy wierszami analiza ówczesnej kontrkultury, paradoksalnie aspirującej do roli trendu dominującego czy stanowiącej naturalnie probierz nastrojów ówczesnej brytyjskiej młodzieży. W atmosferze buntu nie wyłącznie przeciw konserwatywnemu światu rodziców, ale przede wszystkim w atmosferze przewrotu, w kontrze do z jednej strony wygładzonej estetycznie, pozbawionej kompletnie pazura scenie progresywnej i z drugiej zjadającego błyskawicznie swój ogon punk rocka. Rewolta punkowa i idącą z nią w parze nowa fala, bardziej refleksyjna, mocno poetycka, introwertyczna i mniej krzykliwa ale jednocześnie równie autodestrukcyjna i zdecydowanie znacznie bardziej mroczna, jako atrakcyjna alternatywa. Ukształtowana na gruzach punka, ale i z inspiracji twórczością Dawida Bowiego, dzisiejszej legendy popkultury, a wtedy ugruntowującej status ikony, zdobywającej coraz szerzej posłuch osobnej gwiazdy szeroko rozumianej alternatywy, rozkochanej w łamaniu wszelkich nie tylko muzycznych konwenansów. Z brytyjskich robotniczych dzielnic, z szarych blokowisk o ograniczonych perspektywach wyrosła ta manifestacja młodzieńczej naiwności i poetyckiej wrażliwości, dla zwiększenia siły przekazu głęboko zainfekowanej surowością formy dźwiękowej i w warstwie lirycznej filozoficznym egzystencjalizmem. Zrodzona wraz z Ianem Curtisem, rozwinięta już bez niego - zeszła niemal całkiem na margines w zaledwie dekadę później. 

P.S. Obiecałem sobie kiedyś że o Control napisze dopiero kiedy zapoznam się z książkową biografią Joy Division. Ale nie mam zamiaru już na to czekać do emerytury, biorąc pod uwagę stosunek tego co mam do przeczytania do czasu wolnego jaki posiadam do zagospodarowania. 

wtorek, 3 września 2019

Killswitch Engage - The End of Heartache (2004) / As Daylight Dies (2006)




Taki po latach odbyty maraton odsłuchowy, w którym pamięć coraz bardziej zawodna pobudzona zostaje przez bieżące odtworzenie dwóch krążków, które stylistycznie odbiegają od tego co obecnie, na co dzień w odtwarzaczu się kręci, to odważna decyzja - takie fizyczne obciążenie dla aparatu słuchowego i mentalne dla gustu. ;) Nie demonizując jednak siły gatunkowej Killswitch Engage oraz nie deprecjonując jej wartości czysto muzycznej (bo co do przebojowej to nie ma dyskusji), jak już porwałem się na uderzenie w te rejony gitarowego grzańska by archiwizacje w obszarze bloga uzupełnić, to mam obowiązek zrobić to z elementarną uczciwością biorąc pod uwagę w proporcjach równych sentyment i dzisiejsze odczucia. Stąd co następuje spisuje, bez zbędnych (ale tylko zbędnych) heheszków. The End of Heartache będący wówczas debiutem w szeregach grupy Howarda Jonesa ubrana została w tłuste brzmienie, eksponujące bezpośrednią moc ciężkiego riffu (czasem bulgotu basu), ale głównie to melodyjnych pasaży, które wtedy to już na dobre przejmowały rządy w kompozycjach Amerykanów. Jednak przed orkiestrę wysunięty najbardziej zostaje wokalny potencjał nowego krzykacza, który z powodzeniem łączy agresywny ryk z głębokim czystym zaśpiewem, dając chwytliwym numerom szansę na podbicie serc nie tylko męskiej części fanów metal core'a. Jest w tych refrenach wyśpiewywanych przez Jonesa romantyczna słodycz i jednocześnie charyzmatyczna maniera, którą także posiadał już na Alive or Just Breathing Jesse Leach, lecz dopiero w anturażu pomysłów z The End of Heartache mogła ona błyszczeć pełnym blaskiem. Jednego czego nie miał wówczas Leach, a dysponował tym Jones to umiejętność turbodoładowania wokaliz podniosłym tonem w rozumieniu całkiem akceptowalnego patosu. To przyszło oryginalnemu gardłowemu z czasem, ale o tym może przy okazji tego co w późniejszym czasie on po powrocie z grupą upichcił. W roku 2004-tym natomiast w takich kompozycjach jak przykładowo Breathe Life stężenie patentu potęgującego intensywność odczuwania stanów emocjonalnych była znacznie większa niż w dotychczasowej twórczości grupy i z miejsca rozlała się na kolejne emblematyczne studyjne dokonania, stając się jednocześnie w moich oczach przez pryzmat wtórności wadą, jak i przez wzgląd na chwytliwość zaletą muzyki Killswitch Engage. Zespół kierowany filozofią pójścia za ciosem dwa i pół roku później wydaje As Daylight Dies, który nie przynosi nic innego ponad pomysł na kontynuację podążania kursem wyznaczonym na poprzedniczce - oczywiście z akcentowanym oficjalnie przekonaniem o świadomym zezwoleniu na okrzepnięcie stylu. Tyle że to co jako świeże mogło z racji nowości emocjonować, to już na As Daylight Dies mimo, że obiektywnie nie odstawało poziomem i żadnej kompozytorskiej waty wciskanej nie było (po prawdzie to nawet te kawałki wygrywają chwilami fajną lekkością na przykład w takim Break the Silence), to już poprzez wtórność samą w sobie stawało się po krótkiej chwili znajomości dużo mniej pociągające. Ale to problem natury uniwersalnej, że zespoły etykietowane jako przebojowe nigdy nie są intrygujące na dłuższą metę i darując sobie wypisywanie podobnych temu truizmów lepiej skupić się na tym co oferują tu i teraz, niż bez żadnej realnej przesłanki liczyć na wciąż absorbujące intelektualnie doznania po latach. Tego nie miałem naiwnej potrzeby domagać się od Killswitch Engage kiedyś, nie mam też i teraz. Używając dość figlarnego porównania - może dają satysfakcję krótką, ale jakże intensywną, więc wrócę na pewno jeszcze kiedyś do powyższych krążków, bo lubię rzadziej ale zawsze obowiązkowo euforycznie.

Drukuj