Oczekiwania związane z powstawaniem tej płyty były ogromne z powodów wiadomych wszystkim zorientowanym w temacie. Presja olbrzymia, bo i w świecie maniaków Slayera nie funkcjonuje słowo kompromis. Ma być tak jak powinno i tyle, znaczy numery muszą skopać tyłki i nie pozostawić żadnych wątpliwości kto w świecie ekstremalnego thrashu pozostaje królem. Czekałem zatem jako fan zabójcy z ogromnym apetytem na Christ Illusion i absolutnie się nie zawiodłem. Zaczynając od bezkompromisowej okładki, nawiązującej do szlachetnych stylizacji z lat największej świetności grupy, po same dźwięki, jakie z impetem od startowego Flesh Storm wylewaj się z głośników. To jest ten Slayer jakiego wielbię, czyli motorycznie pędzący przed siebie z kapitalnymi riffami, obłąkanymi solówkami i co akurat na tym albumie jest szczególnie uwypuklone, fantastycznymi smaczkami podnoszącymi ciśnienie i włosy na ciele. Nawiązania do klasycznego łojenia to jednak nie jedyny walor tego albumu, gdyż w zalewie archetypicznego młócenia muzycy z wyczuciem wtopili najlepsze cechy stylu, nie do końca wzbudzającego zachwyty na Diabolus in Musica, czy God Hates Us All. Christ Illusion to taka wyborna hybryda tego, co klasyczne i tego, co nowe – tego, co thrashowe i tego, co upraszczając, core’owe. Co ważne pierwszorzędnymi aranżacjami sklejone, przez co absolutnie nie odczuwa się próby dokonania aktu kompromisowego pogodzenia tych dwóch okresów z twórczości formacji. Powstał zatem nie twór sztucznie zlepiony na potrzeby rynku, a akt całkowicie naturalnego pójścia za instynktem, który najczęściej najtrafniejsze rozwiązania podpowiada. Czy to też przypadek, że Lombardo powraca na swoje miejsce i od razu Slayer tak do końca staje się sobą - gra to, co chce i robi to z najwyższą klasą. To rzadkość, że stołek zajmowany przez perkusistę aż tak istotnie wpływa na charakterystyczne walory grupy. I zaznaczam w tym miejscu, że nie mam większych zastrzeżeń do tego, co Paul Bostaph wystukał na trzech albumach poprzedzających Christ Illusion, uważam tylko, że to ten jedyny w swojej manierze napierdalający Kubańczyk potrafi zabójcy napędzić rytm w odpowiedni sposób. Te kapitalnie tnące riffy nieodżałowanego Hannemana, podbijane kanonadą perkusyjnej nawałnicy produkowanej przez Lombardo zaczynają nabierać cech swoistej magii i nic nie jest w stanie zmienić tego rodzaju mojej opinii. Tak jest i tyle - tak to odczuwam i biorę na klatę wszelką krytykę czy zarzuty o radykalizm. Ta grupa bez Dave’a i Jeffa traci racje bytu i stwierdzając powyższe zdaje sobie sprawę, że nie widziałem na żywca i pewnie nie zdecyduje się zobaczyć obecnego składu. Zainteresowanie powstającą obecnie nową płytą mam niemal zerowe, przez co weryfikacja stanowiska nawet, jeżeli krążek obiektywnie okaże się „uroczy” będzie zadaniem na miarę dysonansu poznawczego - czyli będę za wszelką cenę go unikał, okopując się w bezpiecznej przestrzeni. Czy to nieuczciwa postawa, nie będę tutaj takich rozważań uskuteczniał, zwyczajnie w temacie Slayera budzą się we mnie postawy, które w przygniatającej większości przypadków piętnuję bezlitośnie. Slayer musi by Slayerem, a bez swoich dwóch filarów za chuja nim być nie może!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz