Choć
to już dwadzieścia dwa lata od ukazania się Icon minęło, grube setki lub nawet
już tysiące odtworzeń uskutecznione, to nadal z niekłamaną przyjemnością daje
się wkręcać w dźwięki płynące z czwartego długograja Raju Utraconego. Mój
ogromny sentyment jakim darzę tą nomen omen ikonę heavy gotyckiej nuty nie
tylko związany jest z faktem, że tym krążkiem zainicjowałem przygodę z Paradise
Lost. On przede wszystkim inspirowany jego wysoką oceną utrzymującą niezmienny
poziom już od lat. Coś wyjątkowego jest w Icon, że pomimo zmieniających się
obiektów muzycznej fascynacji, ewolucji w obrębie rocka i metalu czy banalnie
stwierdzając starzenia się propozycji sprzed lat, jego właśnie w mojej ocenie
bezwzględnie miażdżący ząb czasu nie nadgryzł. Zarówno pod względem samych
kompozycji jak i brzmienia kapitalnie przez fachowców ukręconego. Nie odczuwam
jakiegokolwiek dyskomfortu odsłuchując kolejno po sobie współczesne produkcje i czwórkę ekipy Holmesa. Czysty i potężny sound daje radę, jak i ówczesna forma
wokalna Pana humorzastego zachwyca. Jednak największym atutem albumu są
gitarowe popisy Gregora Mackintosha, w charakterystycznej formule z autorskim z
miejsca rozpoznawalnym sznytem. Dopieścił tą od pierwszego albumu rozwijaną
manierę wiosłowania, podbił wspomnianym potężnym brzmieniem i zainfekował
sporej mocy chwytliwością. Tym sposobem numery oczywiście straciły surowy
posmak grozy, a zyskały przestrzeń i aranżacyjną finezję zbierając cięgi ze
strony zwolenników bezpośredniej archaicznej brutalnej prostoty i równolegle brawa tych, co docenili ten przełom, identyfikując go z rozwojem. To chyba już nader jasne, że stoję po stronie
tej drugiej opcji, doceniając walory pierwszych trzech albumów, jednocześnie
bez wątpliwości uznając Icon za ogromny skok jakościowy w stosunku do
poprzedniczek. Tak to przecież jest, że grupa, która nie stoi w miejscu i w
żelaznym uchwycie nie trzyma się już zdobytych przyczółków nie unikając ryzyka, musi
być świadoma kontrowersyjnych, dwubiegunowych ocen, pewnego pęknięcia na linii
było/jest. Raz się ląduje na czterech łapach i zdobywa uznanie, innym razem
ziemia się spod nóg osuwa i głęboka zapaść następuje. Paradise Lost jest w moim
przekonaniu sztandarowym przykładem obydwu opcji. Po przełomie w postaci Icon
i Draconian Times ja klękałem w poczuciu uniesienia. Po Host, a szczególnie kilku następnych
krążkach w przypływie zdegustowania kręciłem mizernym wąsem. Bogata historia z obszerną dyskografią tych Brytoli, a ja i tak najbardziej środkowy etap sobie upodobałem i z największą przyjemnością powracam właśnie do albumów z 93 i 95 roku.
P.S.
Po raz kolejny zaznaczam, że ten ostatnimi czasy preferowany powrót do grania
klasycznego też mnie nie przekonuje – za cholerę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz