niedziela, 30 września 2018

Kler (2018) - Wojciech Smarzowski




Cytując podtytuł "Nic co ludzkie nie jest im obce" i dokładnie o tym jest najgłośniejszy jak do tej pory film Wojtka Smarzowskiego, który paradoksalnie bez nachalnej promocji producenta, siłą ciekawości, masą medialnych recenzji, histerią środowisk ultrakatolickich i wreszcie podjętym tematem tabu zapędził tłumy do multipleksów. Trzy główne tragiczne w istocie postaci tego dramatu, plus liczne drugoplanowe lub wreszcie totalnie epizodyczne pokazują w przekroju, niczym w soczewce skupiając i poddając sekcji całe raczysko toczące współczesny polski Kościół i tworzących go pasterzy. Drogi ku upadkowi moralnemu, zimnemu cynizmowi, interesowności, zboczeniom, alkoholizmowi, załamaniom psychicznym, ale co jest zawsze dla filmów Smarzowskiego symptomatyczne także powodom jakie do pozbawiania ludzkich odruchów, zagubienia, niespełnienia w naturalnych płciowych rolach czy odruchach i instynktach prowadzą. Aż mnie w tym miejscu korci, aby rozłożyć osobowości i historie życia księdza Kukuły, Lisowskiego i Trybusa na czynniki pierwsze i w ten sposób wyartykułować cały wachlarz okoliczności, zdarzeń, następstw i wreszcie konsekwencji i piętna jakie odcisnęły na ich życiu i osobowościach. Nie zrobię jednak tego, gdyż to olbrzymi materiał bardziej odpowiedni do pracy naukowej, niż do zwięzłej refleksji o charakterze recenzji. Niemniej jednak postawię w tym miejscu wykrzyknik zauważając przenikającą istotę rzeczy oraz wnikliwą analizę jaką reżyser wraz ze współpracownikami odpowiedzialnymi za scenariusz przeprowadził. Smarzowski nakręcił film ze wszech miar ważny, lecz też równie klasyczny dla swojej autorskiej formuły – film dwuwymiarowy, zarówno z warstwą dla tych wszystkich którzy spostrzegają fasadę i nie mają potrzeby i intelektualnych możliwości by spojrzeć w głąb problemu i analizować zjawiska odpowiednio szeroko i gruntownie dla wagi problemu oraz dla tych pozostałych, którzy w pokorze dla ludzkiej niedoskonałości, z dystansem do jednoznacznego oceniania oraz z inteligencji zasobem dostrzegą precyzyjnie przemyślaną przez reżysera i scenarzystę warstwę merytoryczną opartą o wiedzę socjologiczną i psychologiczną. Zauważą ci drudzy bowiem z łatwością, że nie jest to w żadnym stopniu film antyreligijny, a nawet antykościelny, tylko absolutnie pozbawiony ideologicznej złośliwości obraz o ludzkich słabościach i instytucjonalnym zniewoleniu poprzez odbieranie jednostkom podmiotowości oraz indywidualizmu podporządkowując ich życie agresywno-opresyjnemu rozumieniu dobra Kościoła jako wspólnoty, na każdym kroku wiarołomnie usprawiedliwianej. Technicznie rzecz biorąc Kler jest kolejnym schematycznie poprowadzonym projektem Smarzowskiego, gdzie jednocześnie natłok mikro wątków, wtrętów do głównej narracji i licznych humorystyczno-populistycznych zagrywek z tła, często pokazanych w sposób stereotypowy dodaje produkcji bezpośredniej filmowej atrakcyjności, ale też odciąga często uwagę od rzeczy najistotniejszych w postaci właśnie głębokiego dna o erudycyjnej wartości. Rozumiem że taki fachowiec jak Smarzowski robi to w pełni świadomie, zderzając w formule kontrastów nie tylko topornie ciosane uproszczenia z rozbudowanymi, pełnymi namaszczenia i pietyzmu wstrząsającymi kontemplacyjnymi eksploracjami w formule przeciwwagi, ale jednocześnie używając chaotycznego montażu, surowej obróbki obrazu z różnych perspektyw, we wszelkich dostępnych technicznie czy warsztatowo szatach, w kontrze do długich poruszających ujęć. W tym kryje się mój jedyny właściwie zarzut, że Kler jako już siódmy pełnometrażowy film Smarzowskiego oparty jest o schematyzm konstrukcyjny i mam nadzieję ogromną, że już przy okazji pomysłu na następny scenariusz wreszcie przełamie tą szablonowość na rzecz zaskoczenia. Węszę przy kolejnym filmie Smarzowskiego przełom, liczę po cichu na wnikliwy spektakl, który nie będzie zawierał w sobie przenikających się historii kilku postaci, ale dogłębnie skupi się tylko na jednej, bo Smarzowski w takiej jak mnie się marzy kameralnej kompozycji może naprawdę wejść na poziom światowy podobny do tego celebrowanego obecnie przez Pawła Pawlikowskiego. Tym razem zabrakło odwagi aranżacyjnej, mimo że odwagi cywilnej w pomyśle na film przełamujący tak silne tabu było od groma. Na szczęście też aktorskie rzemiosło Jakubika, Braciaka, Więckiewicza i Gajosa, odpowiednio stymulowane charyzmą reżysera pozwoliły przenieść na ekran pulsujące prawdą i autentyzmem nieprawdopodobnie przeszywające emocje. Tak precyzyjnie napisane i z pasją odegrane postaci w scenach które w kilku przypadkach przejdą do historii polskiego kina, mogą zagrać tylko najlepsi aktorzy prowadzeni przez najwybitniejszych reżyserów. Dzięki też temu Smarzowski nie pokazując nic nowego (a kto niby tego akurat oczekiwał?) ukazał tajemnicę poliszynela znaną właściwie każdemu mieszkańcowi tego przepięknego, lecz ogarniętego masową hipokryzją kraju. Nie wierzę by było inaczej! Na zakończenie puenta proszę Was drogich jeszcze powinna być w tym tekście czarno na białym objawiona, wniosek końcowy, który w moim przekonaniu sprowadza się do uniwersalnej prawdy, że oto zimni dranie zawsze spadną na cztery łapy, a wrażliwcy spalą się w piekle własnych rozterek. :(

P.S. Miliony w kinach i miliony oczekiwań osób! Zastanawia mnie po tym co pisze się w esejach recenzjach, amatorskich reckach, czy w social medialnych komentarzach jak radzi sobie Smarzowski z ich przyjmowaniem, szczególnie że film od strony merytorycznej odbiera sobie szansę na oklaski ze strony osób o postawach skrajnie radykalnych, a takich w naszym kraju jest niestety większość. Coś w rodzaju za mało przyjebał Kościołowi i z drugiej za bardzo przyjebał Kościołowi. Smutno mi, że właściwie mało kto zauważył gorzką uniwersalną puentę z niego płynącą i mało kto docenia, że to film ideologicznie neutralny.

sobota, 29 września 2018

Kovacs - Cheap Smell (2018)




Pewien Pan dziennikarz, przeze mnie niezwykle szanowany, ze względu na dorobek z przeszłości, zachowanie klasy obecnie i permanentny rozwój gustu, polecił na swoim profilu w mediach społecznościowych przesłuchanie konkretnego numeru tej Pani i nawet jeśli nie zrobiłem tego z powodów codziennego zabiegania i dobrymi rzeczami ze świata dźwięków zarzucony natychmiast, to nie zapomniałem, bo na karteczce tą rekomendację zapisałem i położyłem ją na biureczku obok monitorka i innych gazetek, książek, notatek itd. w tylko mnie znanym systemie uporządkowania funkcjonujących. :) Potem kiedy przyszły chwile wytchnienia, a aktualizacje z owego popularnego portalu z uporem maniaka dzięki dużemu zainteresowaniu innych fanów Pana dziennikarza moją uwagę wraz z karteczką na nowo przykuwały, to nie było wyjścia i trzeba było poddać się sile sugestii fachowca i mocy wpływu jaką według wielu sprawdzonych przez naukowców teorii duża grupa posiada. W sumie to nie było ryzyka, bo Pan dziennikarz kupy nigdy, a przenigdy publicznie nie sprzedaje - istniała tylko obawa, że człowiek skromny, taki jak ja nie dorósł może do ambitnej propozycji anonimowej wówczas Kovacs. Nie wiem czy fartem, czy przez moje dyspozycje psychiczne odwaga pokorę przezwyciężyła i poleciały pierwsze nuty, które to podług znanego powiedzenia zrzuciłyby mi buty z pewnością - gdybym miał je wówczas na nogach oczywiście. Ojejusiu jakaż ta Pani Sharon Kovacs nie tylko wokalnie jest uzdolniona, ale jaka ona muzycznie świadoma, z jakim fantastycznym wyczuciem dźwiękowej materii, znaczy intuicją i jeszcze stylem z jakim swoją surową urodą i fascynującą osobowością potrafi ze sceny i teledysków zahipnotyzować. W tym miejscu tylko o Cheap Smell będzie, ale nie kituje, że jak tylko nowy album został premierowo odsłuchany, to z miejsca sięgnąłem po album o trzy lata starszy i pisząc uczciwie to on przez kilka dni częściej w stereo królował. Cheap Smell odczekał swoje i teraz kiedy w tej konfrontacji dostrzegam pomiędzy nimi różnice, to też zdecydowanie bardziej świadomie mogę napisać co akurat w najnowszym krążku mnie się podoba. W zasadzie to wszystko i nie mam powodu czegokolwiek się czepiać, poza tym, iż to nieco inna bo dużo bardziej eklektyczna propozycja, co nie jest oczywiście żadnym powodem do malkontenctwa. Na pewno nowy album, to zapis znacznie jaśniejszych emocji, więcej na nim optymizmu w tekstach, a warstwa instrumentalna i aranżacyjna jest nie tylko otwarta na różnorodne inspiracje około popowe, ale też bije z niej nie oczywisty rodzaj ciepła. Nie znaczy to jednak, że Kovacs śpiewa o pierdołach, a kompozycje to same wesołe i skoczne hiciory. Jest poważnie kiedy trzeba, jest refleksyjnie ale i z doskonałym poczuciem kąśliwego humoru i takim potencjałem przebojowym w ambitnej poświacie, że jak Kovacs nie zostanie super gwiazdą wypełniającą po brzegi 50-tysięczne stadiony, to ja już nic nie rozumiem, a właściwie to wręcz przeciwnie już wszystko co rządzi muzycznymi wyborami przeciętnego obywatela świata wiem, bo mi się dzięki temu w głowie poukładało i osadziło, będąc w praktyce permanentnie udowadniane. Nie widzę w przypadku Kovacs większego sensu w przywoływaniu własnych skojarzeń jakie poszczególne utworu pobudzają, bo tekst rozrósłby się do rozmiarów gigantycznych, a jak widzę już teraz jest dość pod względem użytych znaków okazały, więc idąc za głosem rozsądku, nie zaś za potrzebą popisywania się znajomością artystycznych nazwisk, stylów i podgatunków polecę za powyżej przywołanym Panem dziennikarzem biegusiem odszukać źródła, które zaopatrzą was w albumy Sharon. Nie będziecie żałować, Pan dziennikarz i ja dajemy gwarancję, nawet jeśli złożycie zamówienie w ciemno.

P.S. Ja głupi, ja naiwny, ja wobec swoich sądów bezkrytyczny - ja kiedyś myślałem, że w najbliższych latach nikt, absolutnie nikt ponad Adele nie podskoczy, a tu bach, kurz opada i taka przecież świetna Adele nie ma startu do Kovacs. W każdej kategorii bowiem to artystka kompletna i jeżeli w perspektywie kilku następnych lat ktoś na solowej damskiej scenie wokalnej mnie bardziej zdoła zaintrygować, to jak powiadał kultowy Popiołek koniec świata!

piątek, 28 września 2018

Fantastic Negrito - The Last Days of Oakland (2014)




Gdy piszę zdań poniższych kilka, w tle wybrzmiewa naturalnie krążek będący tematem mojej wewnętrznej dyskusji, której co najważniejsze wątki i wszystkie istotne wnioski zostają zarchwizowane na tych właśnie stronach. Xavier Amin Dphrepaulezz znany jako Fantastic Negrito powraca na łamy NTOTR77 w absolutnie nie chronologicznej kolejności, bo z albumem z roku 2014-ego, czyli prawdopodobnie jeśli się nie mylę debiutem współczesnego własnego oblicza. To jak pozwoliłem sobie określić przy okazji Please Don't Be Dead, artysta zupełnie wyjątkowy chociaż wykorzystujący w swej twórczości masę różnorodnych wpływów, które na muzycznej scenie już od ponad grubo półwiecza w mniejszym lub większym stopniu decydują o jej obliczu. Żeby nie epatować pustosłowiem, a wyczerpać jednak w miarę możliwości temat napiszę, że na The Last Day of Oakland słychać przede wszystkim kapitalny czarny blues delty, takie pełne pasji R&B ale z mnóstwem genialnie w jego strukturę wplecionych inspiracji ze sceny funky, gospel, soul, folk czy nawet hip hopowej. Każdy z trzynastu numerów, w tym cover kompozycji człowieka znanego jako Lead Belly (Cobain to śpiewał na MTV Unplugged - kojarzycie na stówę) posiada własny odrębny charakter, będąc jednocześnie spójną całością z pozostałymi. Ponadto jak się wsłuchać i pozwolić wyobraźni ulecieć, to muzyka przynosi obrazy które podsuwają skojarzenia z poszczególnymi artystami. Tak na przykład żeby daleko nie szukać, ale i nie popaść tutaj w wyliczankę to ja w Scary Woman wyczuwam świetne swingujące fortepianowe boogie, którego bezapelacyjnie królem był Jerry Lee Lewis, a Hump Thru the Winter to prawie 1:1 Jack White z solowych albumów. Zresztą nie wiem czy tylko ja słyszę, że w kilku kompozycjach natura maniery wokalnej White'a jest w bliźniacza tej Xaviera. Wyborne aranżacje instrumentalne, gdzie rytm bogaty w groove idealnie dopieszczany jest klawiszowymi brzmieniami. Detaliczna precyzja osadzenia każdego muśnięcia struny, uderzenia w instrumenty perkusyjne czy akordu klawiszowego. Swoboda wokalnych interpretacji, moc i autentyczna pasja w głosie pozwalające wyrzucać z serca zaangażowane wersy, będące dramatycznym komentarzem "czarnej" rzeczywistości. To w moim odczuciu cechy utożsamiane jednoznacznie z walorami, to atrybuty dźwiękowej strawy, która posiada ducha i warsztatową biegłość, pozwalające głęboko przeżywać każdą nutę i każde słowo. Ja przeżywałem, chociaż moi przodkowie nie zbierali bawełny na polach Missisipi, Alabamy czy Luizjany.

czwartek, 27 września 2018

The Place (2017) - Paolo Genovese




Po Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, kolejny film Paolo Genovese był przeze mnie wyczekiwany wyjątkowo uważnie. Pokładałem więc w The Place duże nadzieje, równe swojemu pozytywnemu zaskoczeniu jakie spotkało mnie po seansie wcześniej wymienionego. Niestety tak jak poprzedni obraz porywał od startu do kapitalnego finału, tak tegoroczne spotkanie z nową produkcją Genovese, może nie od początku ale finalnie rozczarowuje. Niby nie ma w scenariuszu kompletnie irytujących mielizn i niby pomysł na fabułę jest intrygujący, a aktorskie rzemiosło niezłe, ale... co stwierdzam z naturalnie ogromnym smutkiem deficyt autentycznych emocji zabija koncepcję. Rozumiem, że nie jest zapewne łatwo zrobić fascynujący film, którego akcja rozgrywa się w jednym miejscu. To egzamin dla reżysera, jednak jeśli się w tym odnajdzie to zawsze są to obrazy o wysokim stężeniu emocji, bo zawierają w sobie psychologiczną głębię eksplodującą w kameralnych interakcjach. Genovese wziął na warsztat świetny temat o charakterze filozoficznym, z dylematami i odpowiedzialnością moralną za podejmowane wybory. Zrobił niemal teatralny spektakl, taki moralizatorski traktat o zaspokajaniu własnych potrzeb i pragnień, poddawaniu się szantażowi i poświęceniu innych oraz swojego spokoju duszy dla wyższego osobistego celu. Zadał właściwe pytania, lecz niestety też przez szablonowość i ślepe przywiązanie do formuły, która przyniosła mu w przypadku Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie  uznanie,  pozbawił wymowę ambitnego przecież konceptu koniecznego ducha. Zaprzepaścił potencjał i spłycił wydźwięk sprowadzając kontemplacyjny charakter założeń do seryjnego wykorzystywania autocytatów, a jego filozoficzną treść pozbawiając czegoś ponad li tylko żonglerkę aforyzmami wprost z poradników dla gospodyń domowych. Korzystając z psychologicznej gry z widzem i postaciami, wykorzystując manipulacyjne sztuczki spróbował uzyskać efekt metaforyczno-alegorycznego teatrzyku, opartego ku mojemu zdziwieniu w zasadzie na samych skrótowcach i niedopowiedzeniach. Tyle tylko że przez tą taktykę zamiast erudycyjnego cudeńka wyszedł mu wymęczony napuszony knot, w dodatku przycięty ostatecznie tak, że za cholere rozpalić we mnie ognia nie zdołał.

P.S. A ja głupi zakładałem przed, że jedyne do czego będę mógł się przyczepić to przywiązanie reżysera do tych samych aktorskich twarzy.

środa, 26 września 2018

Blow (2001) - Ted Demme




Ostatnio jak sobie przypominam, to dwa, może nawet trzy filmy z tego popularnego gatunku obejrzałem. Cholernie energetyczne, spektakularnie szołmeńskie produkcje tylko ocierające się o dramat, a w istocie opowiadające przecież o wydarzeniach tragicznych. Filmy z gatunku potencjalnych hiciorów portretujące błyskawiczne kariery z niekoniecznie dobrym finałem takiej ostrej na krawędzi jazdy. American Made, War Dogs i Gold - a jeszcze wcześniej rzecz jasna American Hustle i The Wolf of Wall Street i tak po prawdzie jeszcze i dziesiątki innych z kategorii dobrej zabawy i tragicznego jej finału. Tak się zdarzyło, że jakimś trafem przypomniałem sobie o Blow, który jak pamiętam nie zdobył takiego rozgłosu jak klasyczne siostrzane produkcje, a zasługiwał i zasługuje na uwagę. Tak się także tragicznie złożyło, że Tod Demme wkrótce po nakręceniu Blow zszedł i dobrze zapowiadająca się reżyserska kariera zdecydowanie zbyt szybko się zakończyła. Wracając jednak do samego filmu, podkreślę że ogląda się to widowisko znakomicie, bo ono po pierwsze bawi jako czysta rozrywka ale i uczy jako rodzaj przestrogi dla tych wszystkich pozbawionych wyobraźni amatorów drogi na skróty, sprowadzonej do ogromnego ryzyka i niedostrzegania wszelkich konsekwencji funkcjonowania w półświatku. W obsadzie uroczy Johnny Depp i hipnotyzująca Penélope Cruz, w produkcję wtłoczony cały hollywoodzki rozmach oparty o możliwości i liczne inspiracje, plus intuicyjne wyczucie formuły. Ponadto dobre tempo, fajny balans i gotowe kino zarówno względnie ambitne jak i mainstreamowe. Takie jakie w zasadzie wchodzi mi bez przepitki i absolutnie nie mam takich produkcji nigdy dosyć. Niby jest ich masa, oparte są na autentycznych historiach potraktowanych w scenariuszu z dystansem i warsztatowym mistrzostwem oraz budowane z podobnych prefabrykatów według sprawdzonej formuły i na ogranych trikach, ale zawsze przykuwające uwagę i nie pozostawiające większego poczucia niedosytu. One dla mnie akurat jak obrazy o karierach pięściarskich - niby wszystko wiem, bo nie trudno przewidzieć jak historia zostanie skonstruowana, ale to nie jest akurat w tych kategoriach gatunkowych na ich szczęście najważniejsze.

P.S. Równorzędnym bohaterem, prócz w rzeczy samej postaci i wydarzeń, w tym przypadku są (pauzaaa) tuduuu -  okulary przeciwsłoneczne. Różne, różniste, jednak wszystkie po prostu takie cacuśne, że aż boskie. :)

wtorek, 25 września 2018

Una mujer fantástica / Fantastyczna kobieta (2017) - Sebastián Lelio




Pierwsze ujęcia i zadaje sobie pytanie obnażające mój brak większej wiedzy w kwestii kina hiszpańskojęzycznego. Czy to jest może świeży, po cichu wprowadzony na ekrany nowy Almodóvar, czy ktoś kto może chciałby być Almodóvarem? :) Tak sobie na starcie pozwoliłem frywolnie zażartować, co nie do końca okazało się żartem, bo film Sebastiána Lelio jest w rzeczywistości bardzo bliski twórczości największego współczesnego hiszpańskiego reżysera. Jedyny trop który mógłby zwrócić moją uwagę aby powziąść wątpliwości, to brak tego telenowelowego sznytu którym w charakterystyczny sposób Almodóvare zwykł ubarwiać własne historie, lub też czynić z nich dodatkową istotę treści. W tym przypadku zamiast niej postawiono na oniryczny charakter obrazu, w sensie nie tylko i wyłącznie jego tempa ale przede wszystkim rozmytego kolorytu ujęć. Taki to film akwalerowy i to nie w sensie dosłownym faktury obrazu, ale narracji wizualnej. Poważny dramat o odrzuceniu i stracie szansy na względne szczęście, tak samo jak prowokujący wielopłaszczyznowe spojrzenie dramat o rozpadzie rodziny na rzecz zaspokajania własnych perwersyjnych potrzeb. Metaforyczny wielce, z dwiema scenami (ta z wiatrem i ta z lustrem), które ten środek stylistyczny wykorzystują w sposób zaiście mistrzowski. Wszystko w życiu Mariny jest skomplikowane, bo to życie konsumpcyjne, bez wewnętrznej harmonii, życie wplątane w zależności bez bezpośredniego na nie wpływu, wreszcie życie w kulturowym odrzuceniu, bez szansy na pełną asymilacje. Bo Marina mimo starań chirurgów, to taka dziewczyna co wciąż chłopaka niestety przypomina. ;) Frywolnie wystartowałem, frywolnie zakończyłem, w żaden sposób jednak tymi niepoważnymi zagraniami, nie chcąc umniejszać wartości merytorycznej i artystycznej filmu Sebastiána Lelio.

poniedziałek, 24 września 2018

The Pineapple Thief - Dissolution (2018)




Nazwę grupy od czasu dłuższego już znałem, lecz dopiero po rozpoczęciu współpracy tej z pokaźnym przecież już dorobkiem formacji z osieroconym Gavinem Harrisonem na głębsze zapoznanie się z jej twórczością zdecydowałem. Rym się wykluł suchy nadspodziewanie niespodziewanie i teraz należałoby z poziomu niewyszukanego żartu przejść natychmiast do poziomu powagi, bo muzyka The Pineapple Thief to żaden jajcarski wypiek, tylko ogromna przyjemność natury estetycznej na bardzo wysokim poziomie intelektualnym i artystycznym. Ponadto dodam i w nawet nikłym stopniu nie muszę tego na sobie wymuszać, by po kilku tygodniach intensywnego korzystania z tego dobrodziejstwa bez odrobiny przesady stwierdzić, że jeśli wszystko poniżej etapu z Harrisonem było tak dobre, to jestem kompletnym ciołkiem, że tak długo czekałem by poznać co i jak grają ziomale Porcupine Tree. I tutaj przechodzę do głównej tezy recki, która sprowadza się zasadniczo do oświadczenia, wciąż jeszcze laika w temacie szerszej znajomości złodziei ananasów, iż muzyka to bliźniaczo podobna i jednocześnie na swój sposób przez trudno definiowalny pierwiastek odmienna od tego co grali Jeżozwierze. Może to ostatnie zdanie na pierwszy rzut oka pozbawione jest spójności i logiki, lecz problem w nim zasygnalizowany ma charakter paradoksu i nijak inaczej nie potrafię ująć jego charakteru, jak przez stawianie w bezpośredniej styczności dwóch w zasadzie wykluczających się skrajności. Przynajmniej Dissolution to album pod którym śmiało mogłaby się podpisać ekipa Stevena Wilsona, bądź sam Steven w obecnej "solowej" wersji, a jednak nie odbieram The Pineapple Thief jako ślepych naśladowców, a właściwość zbieżności zrzucam przede wszystkim na samego Harrisona. Jego sposób miękkiego, a zarazem niezwykle precyzyjnego i stanowczego uderzania w zestaw perkusyjny nadaje muzyce zawartej na Dissolution ogromnego waloru, będącego zarówno powodem do kojarzenia jej z twórczością Porcupine Tree, a jednocześnie dla kogoś takiego jak ja, który czas przed Gavinem w obozie TPT sprowadza do kilku zaledwie przesłuchań i to tylko dwóch krążków, do uznania tej współpracy za ogromną szansę na wypłynięcie jej na dużo szersze wody. Oczywiście mam na myśli ocean progresywny, bo przecież tego rodzaju estetyka dźwiękowa nie przebije się tam, gdzie króluje "nic" w połyskującym papierku. The Pineapple Thief przynajmniej w formie z 2018 roku, to dla mnie objawienie i bardzo silnie przyciągający magnes, bo jakbym nie tłumaczył sobie, że to w gruncie rzeczy nic w właściwie nowego czy przełomowego, to jednak ten album ma w sobie tak ujmujący czar, że słucham go niemal na okrągło i nawet przez moment nie poczułem nim jeszcze znużenia. Te dziewięć doskonałych kompozycji, sprawiających wrażenie jednej długiej suity podzielonej tylko na mniejsze formy posiada wspólny mianownik w istocie, którą ostatnio tak wyraziście słyszałem na Affliction XXIX II MXMVI rodzimego Blindead. To w rdzeniu każdej z nich ukryte to nieuchwytne coś co spaja je i nadaje albumowi niemal onirycznego charakteru. Miałem bowiem przyjemność kilkukrotnie odsłuchać Dissolution w półśnie, gdzieś na granicy jawy i wierzcie mi doświadczenie to było z rodzaju tych metafizycznych. W takim stanie zapominam, odblokowuje się, tracę kontakt z Ziemią, co uznaję za rodzaj chwilowego błogosławieństwa. 

niedziela, 23 września 2018

Molly's Game / Gra o wszystko (2017) - Aaron Sorkin




Miał tu być użyty potężny kaliber pocisku, zakładam miała to być zapewne ostra gra z widzem. Historia oparta na faktach i zdrowo podrasowana dla kinowego efektu, która miała robić wrażenie, po prostu konkretnie ekscytować. Ten film został zrobiony tak by energetyzować, scenariusz napisany by pobudzać, ale coś tutaj nie do końca zagrało, bo para idzie nieco w gwizdek, bo emocje są tylko powierzchowne, bo brak interwałów emocjonalnych przez co robi się płasko. Historia w zasadzie ciekawa, ale co mnie smuci właśnie płaska, mimo że tak mocno rozkręcona. Jessica Chastain świeci biustem odpowiednio seksownie wyeksponowanym, jako główna bohaterka i narratorka prowadzi widza przez historię wyjaśniając każdą pierdółkę, znaczy prowadząc go za rączkę. Chastain jak na topową gwiazdę gra ostatnimi czasy bardzo dużo, przez co jej sposób kreacji roli staje się szablonowy i nie bardzo zaskakuje. Pamiętam kilka takich jej interpretacji postaci, które wyrywały z buciorów, bądź łapały za serducho i co ciekawe kilka, które będąc im bardzo podobne nie robiły już takiego wrażenia. Przypadek czy efekt spowszednienia, bądź warsztat niewystarczająco wyrazisty lub do jej statusu na scenie nieprzystający? To też nie ten poziom pokazania hazardu jak u Scorsese, to nie ta klasa reżyserska i nie to wyczucie tematu. Poprawnie, mechanicznie równo starannie, ale bez błysku i z tymi może nie topornymi, ale irytującymi przemowami z umoralniającym jądrem. Taka napuszona nieautentyczna etyka wygłaszana ze wzruszającym drżeniem głosu. Także podsumowując moje zdziwienie przybierało chwilami rozmiary monstrualne, szczególnie kiedy łapałem się na tym, że niedawno taką prawie 1:1 Chastain w Miss Sloane Johna Maddena widziałem i wszystko w miarę grało. Kropka!

piątek, 21 września 2018

The Wife / Żona (2017) - Björn Runge




Studium przypadku lub inaczej wiwisekcja dojrzałego związku, w którym niecodzienna koegzystencja od lat znosi złote jajka i pozwala osiągnąć najwyższe zaszczyty. Tak wyłącznie tajemniczo mogę napisać, aby nie spojlerować zdradzając tym samym niekoniecznie trudną do rozczytania, ale jednak kluczową dla fabuły tajemnicę Państwa Castelman. Trzymaną w ukryciu tajemnicę kulis, która z każdą kolejną sceną jest z odpowiednim dla umiarkowanego tempa wyczuciem napięcia stopniowo widzowi odkrywana. Jest w angielskojęzycznym debiucie Björna Runge zarówno cała paleta intensywnych dramatycznych ludzkich emocji, jest rodzaj suspensu oraz przede wszystkim przekonujący autentyzm. Jest w tej historii dobrze ograna, wykorzystująca nieco sprane triki fasada i skutecznie kamuflowane drugie dno. Oto bowiem na ekranie obserwujemy teatrzyk oparty na towarzyskim szlifie, ale pod jego powłoką bije mocno prawdziwe serce relacji głównych bohaterów. Nią jak się okazuje przez lata zbudowana współzależność, niebędąca paradoksalnie jakby wiele tropów wskazywało tylko zimną wyrachowaną grą, mającą na celu w miarę dostępnych możliwości zaspokajanie osobistych potrzeb. To właśnie uznaję za największy atut tego świetnie rozpisanego scenariusza, że wypychając na pierwszy plan oczywistości i wykonując ten świadomy manewr pod pretekstem stworzenia atrakcyjnego dla widza suspensu, dokonuje tuż za plecami swoistej wolty. Zaskoczeniem w moim może odosobnionym przekonaniu nie jest tutaj tajemnica sukcesu literackiego Pana Castelmana, a fakt że uczucia pomiędzy doświadczonymi współżyciem oraz dokonanymi kontrowersyjnymi wyborami małżonkami są prawdziwe i niezwykle silne. Odbieram zatem tą historię w kategoriach wykorzystania błyskotliwego twistu, jednako twistu w drugim planie, który dostrzegalny zapewne dla widza uważnie spostrzegającego tą wielopłaszczyznową, latami kształtowaną relację. Co jednak pozwala mi uznać film Björna Runge za wyjątkowy, to fakt że gdyby nie genialne kreacje Jonathana Pryce’a i Glen Close straciłby on w moich oczach na tyle sporo, że stałby się pewnie dobrą, ale tylko rzemieślniczą produkcją. Tak jak Glen Close przyćmiewa swoim doskonałym warsztatem każdą, w tym przypadku równie dobrą jak te pierwszoplanowe rolę (np. Christiana Slatera), tak Jonathan Pryce’a idealnie dopełnia ekranowy duet. Pełna maestrii aktorskiej opowieść o spełnieniu i życiu w cieniu spełnienia stała się dzięki fenomenalnej obsadzie niezwykle wciągająca, pozostawiając mnie po wybrzmieniu ostatnich niezwykle emocjonalnych nut w poczuciu doświadczenia kinowego, może akurat nie w sensie kompleksowego, ale z pewnością aktorskiego absolutu.

czwartek, 20 września 2018

The Party (2017) - Sally Potter




Kameralna psychodrama w doskonałej obsadzie, jednak robiąca wrażenie dość pretensjonalnej i ze względu na fundamentalną intrygę i idącymi z nią pod rękę zachowaniami postaci mało autentycznej próby teatralizacji kina sprowadzonej li tylko do ograniczonego stylistycznie teatru telewizji. Problem właściwie polega na tym, że te dialogi są przeforsowane i te relacje pomiędzy bohaterami wzbudzają bardziej konsternację niż zdrową, bo konstruktywną ciekawość. Niezrozumienie idei stojącej za tym projektem, a nawet bardziej przeintelektualizowana formuła odpycha mimo, iż aktorsko jest dobrze. Rządzące sceną swoiste ADHD drażni i sprowadza oglądanie do procesu na siłę poszukiwania tego co pozytywne, bez niestety większego sukcesu. Natłok obłędu rośnie w postępie geometrycznym, postaci kompletnie gubią racjonalizm i chwilami jest po prostu absurdalnie i irytująco nachalnie, z przesytem, który w większej dawce niż te 70 minut projekcji byłby nie do zniesienia. Zniosłem te katusze tylko dzięki krytycznemu odbiorowi z kąśliwym zacięciem i perspektywą wyżycia się w tekście. A może sobie żartuję i wkręcam? Domniemam sobie, iż ktoś tutaj stojący za kamerą próbował się bawić nieudolnie w Polańskiego, ale tego Polańskiego sprzed lat pięćdziesięciu, a ja zostałem nieświadomie dla jego uciechy poddany sprawdzianowi wyrozumiałości wobec artystycznej woltyżerki i odporności na groteskowy absurd. Ufff. 

środa, 19 września 2018

Black Mirrors - Look into the Black Mirror (2018)




Stwierdzam z przekąsem, wbrew językowym zasadom, że dwie epki w przypadku Black Mirrors trwało przygotowanie pełnowymiarowego albumu. :) Przed czterema laty fonograficzny debiut zaliczyli, a przed rokiem z drugim mini materiałem powrócili i oto on stał się zalążkiem wydawnictwa które w tym momencie tematem mojej refleksji. Na Look into the Black Mirror znajduje bowiem tytułową kompozycję z dwójki plus dziesięć nowych wałków skrojonych w formule znanej z małych wydawnictw, czyli bez zaskoczeń i z młodzieńczą pasją. Werwą i energią odpowiednią do wieku członków formacji, która z Belgii przybywając z dumą niesie sztandar retro rocka. Trendu absolutnie we współczesnej muzyce nie pierwszoplanowego, lecz dla każdego miłośnika rocka w ostatnich latach wyraźnie zauważalnego, który notabene już chyba swoje apogeum ma za sobą. Zatem można by uznać, iż młodzi ludzie nieco się spóźnili i przez to ciężko im będzie trafić na swoje pięć minut i ustrzelić sukces nieco większy oprócz pewnie tego już zdobytego lokalnie. Trochę to niesprawiedliwe, bo oto jakość ich propozycji znakomita i w niczym nie ustępująca na przykład nieco bardziej ostatnio eksponowanym Szwedom z Blues Pills. Niestety rynek muzyczny rządzi się swoimi, odrzucającymi sentymenty bądź właśnie niewymierne kwestie artystyczne prawami i Black Mirrors dotrze jedynie do maniaków oddzielających już z większymi wymaganiami ziarna od plew. Nasycenie w gatunkowej niszy spore, a przez to i jakość większości kolejnych propozycji myślę słabsza, stąd zgodnie z prawem dżungli lub teorią która na własny użytek nazwę filtracją drugofalową nie faworyzuje spóźnialskich, jeżeli nie wnoszą czegoś ponad normę oryginalnego. I chociaż uważam ten pełnoprawny debiut Belgów za album jak na retro standardy bardzo dobry, to podobnie jak w przypadku jakiś czas temu recenzowanego krążka Black Moth stawiam im poprzeczkę na tyle wysoko, że w kolejnym podejściu muszą z zaplecza ekstraklasy awansować bezpośrednio do elity, gdzie prym obecnie wiodą Rival Sons, Graveyard, Lonely Kamel, Gentlemans Pistols, Troubled Horse i w kategorii z kobitką na wokalu właśnie Blues Pills wraz z Royal Thunder. Zadatki i potencjał mają by ten wymagający egzamin zdać z wyróżnieniem, bo żyłkę kompozytorską posiadają, warsztatowych umiejętności im nie brakuje, a Marcella Di Troia posiada taki kawał głosu, że kruszy nie tylko hartowane szkło. Pytanie jasne, odpowiedź zakładam poniekąd też całkiem klarowna, znaczy czuję, że zapału im wystarczy, pomysłów nie braknie, ale tutaj w przypadku sukcesu mierzonego czymś ponad tylko moją sympatię trzeba jeszcze tego błysku, który w trakcie oceniania wyrzuci z katalogu przymiotników recenzenta określenia w rodzaju bardzo dobrze, zastępując wszelkimi synonimami pojęcia zachwycająco. :)

wtorek, 18 września 2018

Clutch - Book of Bad Decisions (2018)




Book of Bad Decisions, to odrobinę twardszy orzech do zgryzienia, jak porównać twardość skorupy przez którą w tym przypadku trzeba się przebić, a jaką przebić należało kiedy pierwsze odsłuchy Psychic Warfare dokonywałem. Tą zewnętrzną powłokę przez którą dociera się do jądra kompozycji, by pozwolić jej wkręcić się w czachę jako chwytliwa struktura piosenkowa. Takie mam przekonanie, iż bieżący album jest nieco bardziej wymagający, lub co raczej nie wchodzi w grę jest on w znaczącej przewadze pozbawiony pierwiastka przebojowości na rzecz innych środków wyrazu. Może Book of Bad Decisions posiada bardziej tłusty sound, brzmienie jest mniej wyraziste, nieco nawet mętne, stąd takie wrażenie? Może jednak wracając do startowej tezy potrzeba więcej czasu by przebić się do warstwy osadzającej pierwiastek chwytliwości poszczególnych kompozycji w świadomości słuchacza? A może to tylko moje odosobnione przekonanie i bredzę robiąc z siebie w tym momencie pośmiewisko? Udźwignę jednak ewentualną wzmożoną aktywność krytyków, szyderę arogantów, tudzież hejterów wściekłą agresję i dotąd będę nowy long Clutch katował, aż się przegryzę i wgryzę w niego dostatecznie. Póki jednak to nie nastąpi będę z uporem maniaka trzymał się powyższej wyłuszczonego odczucia z nadzieją przekorną, że ten stan będzie trwał na tyle długo by cieszyć się długotrwałym rozszczepianiem zawartości nowego longa na czynniki pierwsze, miast o nim po dwóch, trzech odsłuchach wiedzieć już wszystko i za kilka tygodni odrzucić go w kąt, wyciągając go z niego tylko sporadycznie. Wiem natomiast ponad wszelką wątpliwość jedno! Jestem przekonany o fakcie sięgnięcia przez Clutch gatunkowego uniwersum już kilka płyt wstecz, a wszystko co potem to już tylko balansowanie pomiędzy większą surowością southern rocka, a groovem funkowej swobody. Z tej perspektywy postrzegam Book of Bad Decisions jako krążek który z okrzepłej formuły wyciągnął wszystko co mógł w tej sytuacji wyrwać. Chodzi rzecz jasna o harmonie i równowagę pomiędzy powyższymi quasi skrajnościami. Mając bowiem teraz w słuchawkach jego zawartość, pomimo iż ona nie tak bezpośrednia jak się spodziewałem, to mimo wszystko nie jestem w stanie wydobyć z siebie grama więcej krytyki ponad tą powyżej, która przecież w zasadzie znamion krytyki nie wyczerpuje. Bo oto bez cienia ironii Book of Bad Decisions odbieram jako płytę znakomicie eksplorującą dotychczasową twórczość ekipy z Maryland, zarówno pod względem metody i treści. Metody sprawdzonej, jednak nie tożsamej ze schematyzmem i treści związanej z szablonem, jednak absolutnie nie tożsamej z nudą. Clutch ma przede wszystkim wtłaczać w organizm odpowiednio intensywną dawkę pozytywnej adrenaliny, pobudzać do pstrykania paluchami, tupania nóżką i karkiem rytmicznego potrząsania, w drugiej kolejności zaś do poszukiwania w swojej twórczości większej ambicji. Tyle, że najczęściej Amerykanie z łatwością łączą oba moje wymagania, a Book of Bad Decisions nie jest w tym akcie zadowalania wyjątkiem. Nawet jeśli te 15 numerów rozgryza się nieco inaczej niż piosenki z poprzedniczki, to zarówno w  wersji ze znakomitymi obrazkami jak i sauté robi się to z ogromną przyjemnością. Oklaski!

poniedziałek, 17 września 2018

Turnstile - Time & Space (2018)




Jak człowiek dniem sterany ostatkiem sił wieczorową porą poszpera w necie zamiast usypiać przed TV, to wychwyci taką perełkę że klękajcie urodzeni pod koniec lat 70-tych, a dorastający początkiem 90-tych! Tak się kurwa gra w 2018-tym jak się jest współczesnym dzieciakiem, które powinno wstrząsać sceną rockową tuż po tym jak Patton dołączył do Faith No More. Jedenaście szybkich, krótkich i zaangażowanych wystrzałów emocji plus dwie elektroniczne bujające miniaturki, a wszystko skumulowane w nieco ponad trzydziestu minutach intensywnej emisji. Numery genialnie zwarte i jednocześnie kapitalnie eklektyczne - łączące różnorodne wpływy od hard core'owej i punkowej wściekłości po reminiscencje funkowe w eksperymentalnej oprawie, a po drodze w nich wyczuwalna woń wpływu wielu tuzów ostatniej dekady XX wieku w postaci Life of Agony, Machine Head czy wspomnianych już powyżej Faith No More. To też jakby ożenić groove Rage Against the Machine ze wścekłością partii wokalnych Beastie Boys i poszukując odnośników także współcześnie, podlać to jeszcze esencją Giraffe Tongue Orchestra i podsypać gruzem made in Kylesa. Prawda że totalny tygiel, innymi słowy misz masz czy też hybryda, która w zadziwiającym układzie zapewne małej przypadkowości, a ogromnego talentu i potężnej muzycznej wrażliwości brzmi niezwykle spójnie i ponadto oryginalnie po swojemu. Taką perełkę po latach posuchy wychwycił Roadrunner Records i jak teraz w materiałach źródłowych doczytuje jest ona wynikiem przestoju w obozie mnie anonimowej grupy, a bardziej wkręconym w scenę doskonale znanej. Pośród (trawestuje) mnożących się jak grzyby po deszczu side projectów, które zyskały większy rozgłos niż macierzysta formacja, to właśnie udziałem Turnstile zasłużenie największy rozgłos i ogromne w nich pokładane nadzieje na więcej, lepiej i z jeszcze większą muzyczną wyobraźnią. Trudno bowiem nie mieć tak wysokich oczekiwań kiedy na Time & Space membrany wyrywają pierwsze z brzegu z glana wymierzane kopniaki jak Real Thing, Big Smile czy Generator, a w dalszej kolejności mniej lub bardziej im podobne, w większym lub mniejszym stopniu kombinowane cudeńka w postaci Moon. Ja przynajmniej mam ogromny apetyt na kolejne danie, a Time & Space traktuje jako fantastyczny pierwszy konkretny krok w marszu na z pewnością nie mainstreamowy, ale na pewno zacny szczyt.

piątek, 14 września 2018

The Devil Wears Prada / Diabeł ubiera się u Prady (2006) - David Frankel




Nowy Jork, czyli w powietrzu unosi się niekoniecznie taki słodki zapach sukcesu, woń szansy na karierę generowanej przez możliwości wielkiego miasta. W nim przecież aura miejsca odpychającego, męczącego ale i paradoksalnie równie pociągającego jak i fascynującego. Bohaterami tej metropolii zmanierowane postaci, czyli w ujęciu Davida Frankela beneficjenci wielomiliardowego przemysłu modowego kontra dziewczynka z innego świata. Wszystkie laski z tej branży są chude i maksymalnie spanikowane w układzie zależności od szefowej z gigantycznym ego. Liczą się przede wszystkim bogactwo (bynajmniej nie to wewnętrzne) i kwestie towarzyskie w typowym układzie towarzystwa wzajemnej adoracji. Szara myszka w tych okolicznościach zmienia się w charakterną kocice, w asystentkę doskonałą z niebezpiecznym potencjałem na potężną kierowniczą karierę w tej branży. Wszystko dzieje się w tempie błyskawicznym, życie toczy się na wielkim nakręceniu i równie dobrze się je obserwuje. W sumie całkiem nieźle jest akcja zmontowana, sporo także jakości aktorskiej oraz gorzkiej prawdy pomiędzy wierszami, jak na kino bez większych ambicji. Kino przemyślane i dobrze sprofilowane dla widza tzw. środka, który chce się w kinie spotkać z rozrywką, lecz bez tandetnego prostactwa. Chce się przede wszystkim odprężyć spotykając z poczuciem humoru, które na szczęście w takiej formule zasadniczo (z wyjątkami) do mnie trafia. :) Obejrzałem po raz pierwszy i jestem jednak zaskoczony, że to była taka lekka komedyjka ze słodziusieńkim happy endem. Zupełnie inaczej sobie ten głośny swego czasu tytuł wyobrażałem.

czwartek, 13 września 2018

Final Portrait / Ostatni portret (2017) - Stanley Tucci




Nie jest to kino wyjątkowe, czego żałuję, bo temat zasadniczo z większym rozmachem i finezją potraktowany mógłby zaowocować dziełem tak samo intrygującym jak wartościowym i emocjonującym. Nie jest to też z pewnością film słaby, bo wizja reżysera (w osobie znanego aktora) odnośnie zawartości merytorycznej, emocjonalnej jak i wizualnej oraz warsztat przede wszystkim Geoffrey’a Rusha, wraz z poczuciem humoru nie dopuściły do stanu całkowitego zawodu, chwilami nawet budząc mniejszy lub większy zachwyt. Wygląd pracowni, ściany w niej obdrapane, nieład w rodzaju tych typowo artystycznych, mnóstwo w niej prac w różnych fazach ukończenia, w różnym stopniu wiecznie niezadowolonego artystę satysfakcjonujących robi specyficzny wizualnie klimat, a człowiek będący źródłem tych niezwykłości budzi ogromne sobą zainteresowanie. Ekscentryk, osobowość nietuzinkowa, w bliskich kontaktach zapewne równie ciekawa jak irytująco nieznośna. Artysta dla którego nic ważniejszego ponad sztukę, własne wyrzucanie twórczej ekspresji, przelewanie na płótno, modelowaniu w gipsie, projektowanie autorskiego sposobu widzenia rzeczywistości nie istniało. Jego fizyczność, te bruzdy, te ostre rysy, a w rzeźbach powygniatana faktura, ona jakby żywcem zdjęta z jego obrazów, ze stylu jaki wykształcił. W tym rola zasadnicza Rusha i speców od charakteryzacji, że uchwycili to podobieństwo, a aktor mimiką i sposobem poruszania oddał właściwie tą znaczącą istotę. Kilka, a jak się okazuje kilkanaście dni z Alberto Giacomettim, to dla Jamesa Lorda nauka nie tylko pokory i cierpliwości, ale także a może przede wszystkim przeżycie, które odciśnie swoje piętno na czas długi. Idealnie nieusatysfakcjonowany Giacometti ze swoją filozofią malarską, rzeźbiarską, wreszcie życiową – traktowaniem ludzkiego otoczenia, spojrzeniem na znaczenie pieniądza to dziwak jakich mało, ekscentryk totalny, człowiek zupełnie niepospolity, a przez to niewiarygodnie fascynujący w swojej odmienności i paradoksalnie nieco zagubiony we własnej wypracowanej strefie komfortu, dzisiaj zapewne nazwanej potocznie bańką. Powtórzę tezę wprowadzającą, gdyż potrzeba by ją podkreślić w tym przypadku konieczna, że to żadne kino wyjątkowe, chociaż o zdecydowanie wyjątkowym człowieku.

poniedziałek, 10 września 2018

Rock'n Roll / Facet do wymiany (2017) - Guillaume Canet




Francuska komedyjka, lekka i przyjemna, ale też niepozbawiona waloru intelektualnego. Kryzys wieku średniego jej rdzeniem i życie poukładane aż przesadnie - czyli młodość za plecami i szaleństwa już tylko wspomnieniem. Życie szczęśliwe, a zarazem mało ekscytujące. Czy to właściwie w rzeczy samej problem realny, czy nadmuchany? Idzie zatem gość po bandzie i próbuje korzystać z tych rozrywek, które już dawno zapomniane. Jest to jednak dość zabawne i mało naturalne, bo wbrew dyspozycjom psychicznym i cechom osobowościowym uskuteczniane. Trochę mu odbija wewnętrzne ciśnienie znajduje upust, a on miota się i nawet korzysta z pomocy szamana wstrzykującego botoks. Ćwiczy, szprycuje się, aż wyglądem sięga jądra groteski. Trochę w scenariuszu zabawnych sytuacji, szczególnie w drugiej części masa farsy, nieco ambicji, więcej autoironii i całkiem zgrabna produkcja gotowa. Dość wdzięczny i dość zabawny oraz na pewno specyficzny to projekt, który wymyślił sobie reżyser i odtwórca głównej roli w jednym. A to, co najciekawsze to fakt, że aktorzy grają samych siebie i ta historia odbija poniekąd ich życie tylko w odrobinę krzywym zwierciadle. Pytam się zatem, czy do obejrzenia skłoniłem, czy chociaż nieco zaintrygowałem? :)

środa, 5 września 2018

Hereditary / Dziedzictwo (2018) - Ari Aster




Już początkowe finezyjne ujęcie pobudza zaciekawienie, a odpowiednio do kina grozy dobrana muzyka równolegle książkowo nakręca wymagane w tej estetyce poczucie niepokoju. Seniorka rodu schodzi z tego świata i zrazu coś wisi w powietrz. Historia zaczyna się rozkręcać, nabierać wyrazistej motoryki, a ja jestem już błyskawicznie wyrwany ze strefy komfortu, bo nerwowo zerkam w zaciemnione miejsca mieszkania czy coś aby się tam z innego świata nie czai. No przyznaję, że ściskało mnie w gardle - szczególnie w tych bardziej dramatycznych niż straszących scenach. Zmroziło krew w żyłach i na zmianę ją rozgrzewało, przez całe dwie godziny właziło pod skórę, utrzymując w stanie zwiększonego pobudzenia i zmuszając permanentnie do wysiłku intelektualnego, by cholera rozkminić w końcu o co tutaj właściwie biega. W gatunku zasadniczo horrorem nazywanym, to obraz który trzyma klasę i jest w tej straszydeł lidze czymś niezupełnie wtórnym. Niby korzystając z oklepanych pomysłów (jak podpowiadają koneserzy azjatyckiego horroru) stosując klasyczne sztuczki by budzić przerażenie, też ośmielę się stwierdzić, iż ma w sobie jakąś wyjątkową aurę która hipnotyzuje i momentalnie zaciera granicę pomiędzy rzeczywistością, a wyobraźnią. Nie ma co porównywać go do typowych amerykańskich popcorn-owatych pierdów, które zamiast wywoływać strach, skutecznie rozśmieszają żenującymi próbami budzenia festynowych demonów. Dziedzictwo idzie w inną stronę i poniekąd tylko wychodząc poza schemat, uwalnia demony siejąc w mojej głowie absolutne przerażenie. Jak mam oglądać kino horrorowate, to tylko strachu takiego.

P.S. Studio A24, zakodowano!

wtorek, 4 września 2018

In Bruges / Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj (2008) - Martin McDonagh




Kolejny odcinek cyklu jak kształtował się reżyserski styl Martina McDonagha - który oto eksplodował ostatnio na szeroką, bo oscarową skalę. Genialne Three Billboards Outside Ebbing, Missouri złapały kilka nominacji w wyścigu o najbardziej pożądana statuetkę w świecie filmowym i aktorskie laury w tymże dla McDormand i Rockwella. Poza tym Złoty Glob za najlepszy dramat i jeszcze wiele innych zasłużonych zaszczytów dla tego w moim osobistym tegorocznym rankingu lidera listy. Stąd też ja, do niedawna jeszcze ignorant w temacie twórczości McDonagha systematycznie nadrabiam wstydliwe zaległości i w tym momencie jestem świeżo po seansie In Bruges. Filmu w którym absurdalny, mocno czarny i przyciężkawy humor, z kilkoma scenami które autentyczny szczery rechot pobudzają (szczególnie te z Ralphem Fiennesem) łączy genialnie rozrywkowe wątki z głęboką refleksją, przemyślanym drugim dnem i filozoficznym zacięciem. Metaforami powiązanymi z motywem sądu ostatecznego, winy za grzechy i piekłem trwania w świadomości dokonanych niegodziwości. Obrazu z przewrotną akcją, sporą dawką zaskoczeń i to nie takich standardowych oklepanych na zasadzie szołmeńskich twistów, tylko posiadających istotne uzasadnienie merytoryczne. Dzieła które także spotkało się z uznaniem krytyki, będącego jednak pod względem rozbudowania skryptu może jeszcze nie na poziomie wielkich Billboardów, ale wyraźnie już wtedy dającego do zrozumienia, gdzie zmierza brytyjski reżyser i jak wiele może już wkrótce osiągnąć, gdy własny styl odpowiednio oszlifuje i znajdzie temat, który szeroką publiczność mu zapewni. In Bruges pełen jest zalet, od świetnej dramaturgii zaczynając, a na znakomitej puencie kończąc. Poza tym aktorsko jest bosko, bo Colin Farrell, Brendan Gleeson i przede wszystkim Ralph Fiennes koncertowo swoje role odegrali, a same postaci im w tym znacząco pomogły, bo nie zostały na poziomie scenariusza napisane sztampowo. Podział na dobro i zło nie jest oczywisty i czarno-biały, a szarości mają bardzo wyraźny i różny charakter. Dialogi są niezwykle charakterystyczne i mocno śmierdzące brytyjską (Guy Ritchie) i amerykańską gangsterką (Quentin Tarantino) ale w dawkach do zniesienia, bez taniego efekciarstwa żerującego na dokonaniach powyżej wymienionych. In Bruges to kino zaskakujące, a dla widza który niewiele wie o stylu reżyserskim kierownika tego kinowego zamieszania i bardziej sugeruje się polskim tytułem niż "riserczową" wiedzą, to już będzie istny szok. :)

P.S. Czy jest dostępna oficjalna informacja kto wymyślił ten spolszczony tytuł i po cholerę pozwolił sobie tak odlecieć oraz kto ze strony dystrybutora zatwierdził ten kretynizm? Nazwiska proszę!

sobota, 1 września 2018

Alice in Chains - Rainier Fog (2018)




Zanim zabrałem się za spisywanie własnych refleksji w temacie najnowszego krążka Alicji, zdążyłem się przekonać iż opinie dotyczące kwestii, który album formacji z DuValle'm na pokładzie jest najlepszy są wyraźnie podzielone. Bez względu jednak na obsadzenie pozycji lidera w tej rywalizacji, dwie rzeczy są pewne i bezdyskusyjne. Mianowicie po pierwsze, że The Devil Put Dinosaurs Here to miejsce trzecie, oraz że która z płyt w rywalizacji pomiędzy Black Gives Way to Blue i Rainier Fog nie jest lepsza, to nie ma fana, który by nie stwierdził, że Alice in Chains nagrało znakomity album. Zarówno zawodowe dziennikarskie teksty, jak i słowa amatorów muzycznego dziennikarstwa są pełne satysfakcji z faktu, iż Alicja prawie dekadę temu powróciła do żywych w formie szanującej ogromnie dorobek z Layne'm, jak i budującej własną nową tożsamość z Williamem za mikrofonem. Gdzieś w międzyczasie na platformie społecznościowej fejsem zdrobniale nazywanej dałem do zrozumienia, iż DuVall jest skarbem dla Cantrella, bowiem to człowiek potrafiący pomiędzy skomplikowane frazy instrumentalne (patrz Giraffe Tongue Orchestra) jak i w muzykę mniej skupioną na łamaniu schematów, jakiej od kilku lat jest wierna ekipa Cantrella wszczepić warsztatowy profesjonalizm, genialny groove i interpretacyjną wokalną duszę. Byłbym jednak człowiekiem mijającym się z faktami gdybym nie zauważył, że efekt finalny znajdujący się na najnowszym longu tak samo zależy od świetnego frontmana jak i od kompozytorskiego geniuszu  osób odpowiedzialnych za kształt płyty. Wiem też, iż DuVall kiedy materiał był pisany nie przebywał na egzotycznych wakacjach, tylko z zaangażowaniem wspomagał instrumentalistów. Efekt satysfakcjonuje wszystkich i przynajmniej mnie zachwyca, bo numery w rodzaju Red Giant, Drone, Maybe, Deaf Ears Blind Eyes, So Far Under, Never Fade czy śmierdzący wpływem Gojiry otwieracz oraz genialny numer tytułowy, może nie z miejsca, lecz po kilku bardziej skupionych odsłuchach zasługują na określenie jako jednych z najlepszych utworów w historii Alicji ever. W tym miejscu przyznam się jednak, że nie od startu właśnie mój entuzjazm sięgał zenitu, bowiem Rainier Fog skonstruowany jest dość podstępnie, tak że dopiero po czasie wwierca się w podświadomość odpowiednio skutecznie. Poczytuje ten fakt jednak jako podstawową zaletę, że forma aranżacyjna stawia na efekt długofalowy, zamiast na chwilowe zauroczenie przebojową prostotą. Tym bardziej, iż krążek siadający słuchaczowi powoli zawiera także ogromny chwytliwy potencjał, który to nie uchodzi z niego zaledwie po kilku odtworzeniach. Kończąc powyższy wywód dodam, że Alice in Chains niby nie wymyślając się nowo stworzyło w ostatnich latach sound determinowany szlachetną przeszłością, a jednak wyraźnie odróżnialny od tego którym urzekali swego czasu na Facelift czy Dirt. Świat rockowy już na pewno nie wstrzyma oddechu w momencie przyjścia na świat Rainier Fog, tak jak miało to miejsce gdy Dirt na rynek muzyczny wkraczało, ale mimo to Cantrell z ekipą ma uzasadnione prawo do świętowania ogromnego sukcesu. Komercyjnego może, artystycznego na pewno!

Drukuj