sobota, 29 października 2022
Di Jiu Tian Chang / Żegnaj mój synu (2019) - Xiaoshuai Wang
czwartek, 27 października 2022
Machine Head - Supercharger (2001)
środa, 26 października 2022
Crimes of the Future / Zbrodnie przyszłości (2022) - David Cronenberg
Cronenbergowskie wizje dotąd mnie nie kupowały i nie była to tylko kwestia ich dziwaczność, megalomańskich ambicji intelektualnych, ale też czasem po prostu banalności jak w przypadku poprawnej sensacji w Historii przemocy. Prawda jest też taka, że co ja mogę wiedzieć o filmografii Cronenberga, kiedy zaledwie jej ułamek poznałem i aby móc wypowiadać się wiarygodnie, to jeszcze sporo godzin spędzić przed ekranem miałbym obowiązek. Póki co nie przesądzam subiektywnego przekonania o znaczeniu jego twórczości dla kina światowego i będę starał się je modyfikować w miarę ewentualnego poznawania. Na tapecie obecnie jego najnowsza produkcja i jakiś ten futuryzm Zbrodni taki almodovarowski, bardzo zarówno w treści, jak i wizualnie poniekąd artystyczne powinowactwo odczytuje. Takie miałem wrażenie, że makabryczne tematy przyszłości tak ubrać w obraz mógłby jedynie Pedro, więc pewnie stąd to spostrzeżenie. Ale nie ma większych, może wystarczających podstaw merytorycznych, by tak sądzić, chyba że za tym skojarzeniem świadczyć będzie większa liczba podobnych. Te maszyny w sumie to również takie gigerowskie w kształcie i myślę, iż nie jest to tylko moje optyczne przeświadczenie. Szczerze to nie wiem co Cronenberg chciał mi powiedzieć - oczywiście nie wątpię że coś chciał i powiedział, tyle że ja nie jestem świadom wciąż co dokładnie. Stąd mogę podejrzewać, iż sztukę dla sztuki być może obejrzałem - fiksację charakterystyczną dla jego kinowego emploi. Jego kolejną medytację, będącą ostrzeżeniem (tym razem kult zadawania sobie bólu, zadawania sobie urazów?), że nie tędy droga, że taka przewidywana ludzkości przyszłość, to wielka dla niej trwoga? Fascynujący był balet człowieka ucha - to było tylko fajne wraz z kobiecą nagością i cudnie zaszklonymi oczami Kristen Stewart. Reszta mało smakowita, bo raczej niesmaczna dosłownością wzbudzania kontrowersji. Mogę się oczywiście mylić, nawet krzywdzić legendarnego reżysera, bo pewnie coś jest w tym koncepcie, tyle że sposób jej prezentacji do mnie nie przemówił, więc nawet konkretne aktorstwo przeszło tak boczkiem.
wtorek, 25 października 2022
Mahler (1974) - Ken Russell
Mógłbym w tym czasie obejrzeć coś z nowości, ale postanowiłem skorzystać z okazji, by zmierzyć się z kinem klasycznym, mówiąc precyzyjnie w środowisku koneserów kinem uznanym za ikoniczne, bowiem kinem niecodziennym, nietuzinkowym, szczególnie przez pryzmat czasu powstania i formy w owym czasie w kinematografii popularnej dominującej. Artystycznie to jest złoto - surrealizm tkany z alegorii i metafor, które gęsto wypełniają przestrzeń w miarę tylko standardowej koncepcji quasi biografii (scenki z życia, kluczowe epizody z przeszłości, które tworzą chaotyczną historię Gustawa Mahlera), w której nie bardzo wiadomo ile prawdy, a ile nieposkromionej faktami wyobraźni Kena Russella. Mimo jednak formuły wymagającej, film jest zajmujący nie tylko treścią, ale i wizualną prezencją, ze scenografią urzekającą atmosferą epoki oraz aktorstwem z charakterystyczną żarliwą szarżą oraz co niewątpliwie absolutnie nie zaskakujące, arcy wyrazistym tłem muzycznym. Koloryt tych dźwięków i ilustracyjnej oprawy sprowadzony został do kameralnej inscenizacji barwnego dialogu pomiędzy Mahlerem i jego żoną Almą, odbywającego się w czasie podróży koleją i równolegle w innym czasie, w domku na jeziorze, lecz w przypisach i na marginesie wyjaśniający tak wiele, w tak niespecjalnie jasny sposób. Obejrzałem i czuję się oczarowany bardziej chyba jeszcze niż zaintrygowany. Nie wszystko rozszyfrowałem, w dużej po prawdzie mierze utonąłem w interpretacyjnej toni, ale jako doświadczenie inne i specyficznie nastrojowe uważam za fenomenalne i warte dwóch godzin gapienia się w ekran.
poniedziałek, 24 października 2022
Les Olympiades / Paryż, 13. dzielnica (2021) - Jacques Audiard
Magnetyczna, uwodzicielska i tak na finał banalnie piękna też, bowiem z nieprzesłodzonym na szczęście happy endem opowieść o damsko-męskich i damsko-damskich relacjach. Opowieść o emocjonalnych wzlotach i upadkach, pozornie bezpośrednia i odważna rzecz o relacjach bliskości fizycznej, ale tak ponad pozorami to mówiąca więcej o ludzkiej psychologii, bo przecież bliskość, intymność, realizacja potrzeb seksualnych, to tak naprawdę łaknienie akceptacji poprzez czułość i dotyk - zresztą może sztuka dodawania sobie poczucia wartości poprzez okazane zainteresowanie itd. Ludzka psychologia skomplikowana, częstokroć czy zazwyczaj, to co w środku rzadko łatwe do odczytania na zewnątrz, więc dotarcie do nagich intencji i tym samym zaspokojenia procesem wyczerpującym, lecz też ekscytującym przez tą swoistą huśtawkę uczuciową. Młody duchem film już przecież delikatnie ujmując niemłodego Jacquesa Audiarda, to też niezwykle wrażliwa historia poszukiwania tożsamości uczuciowej, zrozumienia, jakiejś takiej symbiozy dusz i budowania bliskości na gruncie podobieństwa osobowościowych problemów. Z imponowaniem, manifestowaniem pewności siebie, rolą masek w znaczeniu kamuflowania, profilaktycznego przywdziewania zbroi, bądź całym tym sprzedawaniem iluzji lub aktualnego dobrego samopoczucia z którego skutecznie pewność przecież potrafi przemówić. Z dominacją w relacji, zazdrością, podnietą wynikającą ze zdobywania, ugruntowywania własnej pozycji, a może tak naprawdę u sedna tkwi czysta zabawa uczuciami partnera, egocentryczne harce erotyczne we współczesnej rzeczywistości przesytu i rozwiązłości? Pochodzenie pomysłu na fabułę niecodzienne (fundamentem komiks), bohaterowie i ich osobowości ciekawe, a psychologiczny rdzeń wraz ze społecznym kontekstem współczesności zaprawdę wymowne. Gdzieś w tle majaczy niedemonizowany na całe szczęście socjologiczny portret metropolii, a sama historia jest zapewne uniwersalna dla tego tygla kulturowego. O czym nie wiem, bo nie doświadczyłem, ale wierzę wszystkim odpowiedzialnym za powstanie tej dojrzałej fabuły.
niedziela, 23 października 2022
Természetes fény / W świetle dnia (2021) - Dénes Nagy
Jedna z mniej znanych, ignorowanych w szerszym filmowym znaczeniu kart historii drugiej wojny światowej. Sprawa węgierskiej współpracy, wstydliwego sojuszu z nazistami i z obowiązku udziału węgierskich żołnierzy w okupacji terenów Związku Radzieckiego. Trochę ostatnio tego kina wojennego z perspektywy „sił zła” się kręci i uważam że wychodzi to rozliczanie się z własnymi demonami naprawdę zacnie, tak pod względem warsztatowym jak i merytorycznym. Doskonale pamiętam także pozbawionego rozmachu batalistycznego Kapitana w reżyserii Roberta Schwentke, stawiam sporo iż tak też pewnie poniekąd będzie w najnowszej premierze z gatunku. Na zachodzie bez zmian już wkrótce na ekranach, a ja zanim sprawdzę co tam z klasyki w tej odsłonie wydobyto donoszę, iż tu wyrzeźbiono kawał wielkiego poprzez swój minimalistyczny i eksponujący przede wszystkim obraz beznadziei i cierpienia charakter, wojennego filmidła. Jednak węgierski dramat Dénesa Nagya okazuje się historią uniwersalną, wprost jeśliby brać pod uwagę tylko zasłonę milczenia i odpowiedzialności taką samą, jak wciąż traktowane niczym napaść na polski patriotyzm, odzierające wojenne dramaty z prostackiego podziału na dobro i zło relacje z pogromu w Jedwabnem i z taką samą reakcją histerycznego wyparcia prawdy u nas jak i na Węgrzech, o czym dowodzi masowa nacjonalistyczna akcja oczerniająca tak autora powieści w osobie Pála Závady, jak i odpowiedzialnego za jej filmowy obraz reżysera. Bez względu wszak na smutny współczesny odbiór zawiłej historii, ona jako dzieło filmowe przemawia w tym miejscu do mnie obrazem, a słów jest w niej jak na lekarstwo. Oddziałuje statycznymi sytuacjami wojennego dnia codziennego, głęboko drenując problematykę człowieka pod wpływem ekstremalnych uwarunkowań i jego reakcji na ewidentne zło. Z perspektywy żołnierza okupanta, pośrednio partyzanta i chłopa z okupowanych wiosek - każdego z nich jako ofiary wojennej pożogi i najgorszych instynktów budzących się kiedy trwa walka z nienawiści. Nagy wyciska tą ascetyczną metodą z tematu milczeniem więcej niżby tysiące, miliony słów w przeładowanym akcją każdym innym wojennym dramacie i ja szanuję nie tylko odwagę jego jako człowieka niestety świadomie ściągającego na siebie kalumnie środowisk narodowych, ale także mam szacunek do sposobu w jaki systemowo przekłamywaną obecnie historie w racjonalnym świetle prezentuje.
sobota, 22 października 2022
The Stranger / Nieznajomy (2022) - Thomas M. Wright
Nieźli „twarzowcy” na ekranie - przez doskonałą charakteryzację lub fachowe uwypuklenie wyrazistych rysów stworzone zakapiory i bardzo mroczna, wręcz apatyczna atmosfera, w ciężkim jak diabli (bo życie jest gówniane) thrillerze kryminalnym. A można by pomyśleć, że Australia (bo tam rozgrywa się ta oparta na faktach historia), to słońce, plaże i w sumie może nie beztroskie, ale przynajmniej bezpieczne, bowiem słabo zaludnione pustkowia - więc trochę taki raj na Ziemi, a tu takie przygnębiające akcje. W centrum śledztwo w sprawie głośnego uprowadzenia i zabójstwa dzieciaka, a wokół sporo kontekstów psychologicznych. Doskonała wieloletnia skomplikowana policyjna robota, zakończona o włos pełnym sukcesem. Podstępy i manipulacje, zaangażowane, z poświęceniem odgrywane tajniackie role - inaczej kawał surowej instruktażowej gliniarskiej finezji. Nie ma jednak ciała, nie ma morderstwa! Technicznie natomiast rzecz mocarna, sugestywna i angażująca, mimo że depresyjnie mozolna, to z każdym kolejnym odkrytym fragmentem prawdy bardziej hipnotyzująca. „Wdychasz czyste powietrze, a wydychasz mrok”, stwierdza jeden z bohaterów i tak ten film wygląda, tak zarazem oddziałuje, takie robi wrażenie. Potwornie srogie doświadczenie, wysysające z człowieka energię, odbierające ochotę by wciąż w tym ludzkim gównie tkwić. Bardzo mocno wszelkim optymistom nie polecam.
piątek, 21 października 2022
Der Himmel über Berlin / Niebo nad Berlinem (1987) - Wim Wenders
Jak jest się przykładnie dobrze wychowanym, to się między innymi nie podsłuchuje, a ten Anioł bohater, to nawet gorzej, on czyta w myślach i w kobiecie śmiertelnej jeszcze się zakochuje. Zna zatem drogę do jej duszy, bo jej głos wewnętrzny słyszy - ludzkie dialogi z głębi duszy odczytuje, historie życia poznaje, widzi to co boli, może wyciągać wnioski i korzystać z tej wiedzy. Niebo nad Berlinem jako klasyka w środowiskach koneserskich uznana, jednak do mnie nie przemawia tak intensywnie jakobym miał nadzieję że uczynić zdoła. Utkana jest bowiem z podniosłych poetyckich metafor, jakoby nadęty pretensjonalnością bełkot, skutecznie, bo przekonująco jak się okazuje zdobny w pozory. Prześwietlający problematykę natury społecznej, konkretnie miłości i tożsamości, poprzez recytowanie wzniosłych treści ilustrowanych realizmem dnia codziennego mieszkańców podzielonego Berlina. Kamera płynie, unosi się i robi ogólnie kadrowaniem wrażenie, a forma fabularna przeplatana bywa archiwami dokumentalnymi. Glosy zaś w ludzkich wnętrz, to niczym przewodnicy po historii pojedynczych żyć i historii narodu, społeczeństwa. Przegadany jednako i pozbawiony poprzez rytm mdły jednostajnie, żywych, pobudzających kulminacjami emocji. Nadmiernie obszerny artystowski materiał do intelektualnej analizy przez pryzmat wiedzy historyczno-politycznej, kulturowej i psychologicznej. Prowokujący też filozoficzne autorskie deliberacje na takim że erudycyjnym poziomie świadomości. Wykorzystujący też niekoniecznie jasno umotywowane aktualności z kręgów popkultury, a mam tu na myśli znaczenie postaci porucznika Colombo czy muzycznej obecności Nicka Cave'a. Rozumiem (tak myślę) założenia i cel, nie rozumiem zaś meczącej jednostajnej narracji, bo droga do apogeum (przepraszam szczytowania) wiecznie trwająca i być może spełnienia wręcz brak. Mądry film, może i przemawiający zarówno do „zmysłów i ducha”. Z pewnością nietuzinkowy, niosący szlachetne idee, ale męczarnia - walka ze znużeniem, miast ekscytujących zapasów z przemyśleniami i refleksjami. Dopiero gdy Anioł staje się człowiekiem robi się bardziej znośnie i nieco nawet dynamicznie, co i tak całościowego meczącego efektu Nieba nad Berlinem nie pozbawia.
czwartek, 20 października 2022
Nope / Nie! (2022) - Jordan Peele
Nie odwołam swoich krytycznych, tudzież bardziej precyzyjnie pisząc, nie tak entuzjastycznych opinii jakie swego czasu chóralnie wyrażali członkowie Academy of Motion Picture Arts and Sciences w stosunku do debiutu Jordana Peela i nie będę się upierał przy swoim na potrzeby własnego ego, lecz poniekąd dla udowodnienia, że nawet jeśli mogę się mylić i zbyt pochopnie uznałem Get Out za wówczas obraz któremu życzeniowo dodano to, czego w nim jednak nie było, to przyznam już bez jakiejkolwiek pokrętnej argumentacji, iż Us miało już wyraźnie to wszystko czego w pierwszym tytule reżysera być może nie dostrzegłem, a co jak wspomniałem być może tylko w moim przekonaniu zostało mu dodane. I biorę to na klatę. :) Podobnie o Nope pisząc, mogę już bezczelnie podpinać się pod masową akcję komplementującą tak sposób kręcenia Peele'a, jak umiejętność błyskotliwego budowania złożonej opowieści, która pod pozorami blockbusterowej rozrywki przemyca tak samo wiele fanowskich kinowych inspiracji, jak też ambitnych warstw intelektualnych. Za tym co zasadniczo wygląda jak wysypywanie z dziecięcego worka z zabawkami kolejnych ulubionych towarzyszy dorastania, tutaj w sensie konkretnych autorskich reżyserskich nawiązań i budowania z nich finezyjnej formy, kryje się drugie, albo nawet i trzecie dno i fajnie się te odwołania inspiracyjne tropi, łączy i wyciąga z nich zaskakująco rozbudowane wnioski, a poza tym tak narracyjnie rozrywkowo i technicznie warsztatowo to fantastycznie prądzi. Czuć że Peele doskonale bawi się tworząc spielbegrowskie widowisko, w którym akcja mknie jak nakręcona i nie ma czasu na większy oddech, bo płynnie oryginalne pomysły i przekalkowane nawiązania przechodzą w kolejne - innymi słowy bodziec tworzy reakcję, a reakcja jest natychmiast bodźcem wywołującym kolejną, ale w tym pozornym szarżowaniu i przerysowywaniu na potrzeby jednak satyry, nie ma absolutnie błaznowania, a wręcz jest przemyślana filozofia i bardzo na bogato podana intelektualna ambicja. Wizualnie wygląda wszystko perfekcyjnie - operator fantastycznie wydobywa z ujęć i kadrów zamierzony efekt i nakręca dynamikę, spece od efektów specjalnych umiejętnie zapierają dech w piersiach realizacją pomysłów scenarzysty i reżysera w jednej osobie, któremu nie brak absolutnie artystycznej wyobraźni, metaforycznego poczucia humoru i inteligencji, by łączyć je w spójny koncept. Ekstra koncepcja się za tym kryje, pomysł banalny, a niecodzienny by akurat tak ożywiać ludzkie lęki przed inwazją obcych form życia oraz wyeksponować dzikie zwierzęce instynkty pozornie tylko przez zaślepionego zyskami człowieka kontrolowane. Powiązać historię kinematografii, pierwszej istniejącej rejestracji ruchomego obrazu z westernowym niemal wątkiem koniarskim, ale też szczwanie dołożyć przemysłowi rozrywkowemu. Doprawdy niezłe motywy fabularne, ciekawa wizualna filozofia i finalnie naprawdę świetne ambitne kino bez spiny.
środa, 19 października 2022
Behemoth - Opvs Contra Natvram (2022)
wtorek, 18 października 2022
Zezowate szczęście (1960) - Andrzej Munk
Są takie filmy, które w sposób rozrywkowy doskonale i celnie opowiadają o życiu i wyłuskują niekoniecznie śmiertelnie poważnie prawdę o przeżyciach emocjonalnych, dodatkowo nie omieszkując czynić tego pouczająco na tle wydarzeń historycznych, w kontekście polityczno-społecznym. Zezowate szczęście Andrzeja Munka można by śmiało uznać za pierwowzór przygód Forresta Gumpa, oczywiście zachowując odpowiedni dystans zarówno w kwestii rozmachu produkcyjnego jak i okoliczności i miejsce powstania oraz wiedząc przecież, iż Robert Zemeckis opowieści o Piszczyku pewnie nie widział. :) Bohaterem szlachetny, lecz idealny dla ustrojów totalitarnych zewnątrzsterowalny pechowiec, starający dostosować się do oczekiwań epoki, demaskujący mimowolnie przywary i paradoksy realiów, zaplątany w cykle i wydarzenia, dojrzewający systematycznie i wpadający co rusz przez swoje "zezowate szczęście" w kłopoty i tarapaty, które siłą rzeczy przynoszą mu bagaż doświadczeń z których skrzętnie bezskutecznie korzysta i buduje własną jednak nieprzystającą do potrzeb chwili filozofię życiową. Jako atuty obrazu oraz rzecz jasna kierowniczej roli Andrzeja Munka wymienię oddziaływanie reżyserskiego autorytetu na rewelacyjną kreację zakręconego Kobieli, jak i niepośledni wpływ na charakter obrazu obsady towarzyszącej. Także oczywiście jak na tamte czasy nowoczesną formę firmowaną zdecydowanie tutaj akurat komediowym stylem Munka, korzystającą ze slapstickowej akcji i sposobu realizacji, dające razem ni mniej ni więcej tylko film legendarny - prawdziwy kanon, kopalnie cytatów. Sama natomiast postać Jasia Piszczyka zdążyła przez lata urosnąć do rozmiarów fenomenu i alegorii istnienia w rzeczywistości przedwojennej, wojennej i wreszcie socrealistycznej vel. peerelowskiej. Człowieka/bohatera "chaplinowskiego" poniekąd, ale też zdecydowanie dwuznacznego z punktu interpretacyjnego, bowiem tak samo godnego potępienia, instynktownie bezczelnego oportunistę, jak i wywołującego uczucia współczucia ofiarę systemu i historycznej karuzeli. Korzystając z okazji chciałbym wyrazić głęboki żal, że historia zarówno Kobieli jak Munka skończyła się w podobnych okolicznościach tragicznie. Szkoda potwornie taka młodo utraconych żyć, które mogły polskiej kinematografii dać jeszcze mnóstwo prawdziwego artystycznego dobra. Nie mogłoby być inaczej, gdyby los nie był tak okrutny.
niedziela, 16 października 2022
Tove Lo - Dirt Femme (2022)
sobota, 15 października 2022
Lamb of God - Omens (2022)
piątek, 14 października 2022
Karin Park - Private Collection (2022)
czwartek, 13 października 2022
Shadows and Fog / Cień we mgle (1991) - Woody Allen
Woody skaczący po inspiracjach i próbujący robić to, co go w kinie zafascynowało po swojemu, czyli z intelektualną przekorą i warsztatowym przymrużeniem oka. Shadows and Fog, to czarno-biała perełka w dorobku Allena, tytuł który akurat zaskakująco mało jest rozpoznawalny, niczym jednak myślę nie ustępuje najlepszym w jego dorobku. Oczarowuje w nim sprawna realizacja wizualna nawiązująca klimatem do niemieckiego ekspresjonizmu (patrz. Nosferatu, symfonia grozy i Gabinet Doktora Caligari) i także treścią do kafkowskiego Procesu, ale jak to u Allena bywa także uwodzicielskim wręcz aktorstwem person z pierwszego szeregu, które udział w jego filmach spostrzegają nierzadko jako nagrodę. Wątek Procesu to gruba analityczna sprawa, lecz ja myślę że Woody puszcza tu swoje sarkastyczno-ironiczne oczko także do bardziej popkulturowej spuścizny i czy to Kuba rozpruwacz i luźna improwizacja wokół wątku morderstw prostytutek, czy do klimatu Frankensteina i próby medycznego zrozumienia fenomenu życia i umysłu skażonego szaleństwem, to wychodzi mu to niezgorsza. Jest też cyrk i charakterystyczny dla tradycji tejże rozrywki uśmiech makabrycznej groteski. Nie ma jednak w tym lęku, bowiem jest przede wszystkim immanentny dla każdej produkcji Allena intelektualizm artystyczny i czerpanie motywów z gatunkowych klisz ubranych właśnie w charakterystyczny dla Pana Patyczaka dialogowy zgiełk i pastiszowy komizm. Ponadto scenariusz z tak zabawną jak przecząca stereotypom banalną, lecz dla smaczku paradoksalnie błyskotliwą, bo też o obyczajowym kontekście puentą. Innymi słowy Woody składa hołd tradycji kinowej zupełnie tą tradycję podporządkowując wymyślonej przez siebie formule inteligentnej niepowagi. A narzędziem w jego ręku same wielkie nazwiska aktorstwa i szoł biznesu.
środa, 12 października 2022
The Humans (2021) - Stephen Karam
Już za samą obiecującą sekwencję otwierającą, towarzyszącą napisom początkowym należą się spore brawa. Ujęcie z dziedzińca wiekowej nowojorskiej kamienicy, wycelowane w niebo oko kamery i podkreślam ten szczegół nie tylko dlatego że mnie się on bardzo podoba (bowiem zrazu łapę skojarzenia tak ze Wstrętem Polańskiego, jak i nawet z jego Dzieckiem Rosemary), ale on sugestywnie wprowadza rodzaj niepokoju, który do końca projekcji będzie niestrudzenie podtrzymywany. Dalej obserwuje między scenami coś w rodzaju intrygującego metaforycznego przeniesienia stanu mieszkania na stan relacji rodzinnych bohaterów. Napuchłe od wilgoci, niemal żyjące swym długim życiem ściany, jak nabrzmiałe od pretensji relacje, skrzypiące drzwi jak pewnie dotychczas nieudane próby ich naprawiania itd. Mieszkanie po przejściach z historią i ludzie wraz z zależnościami także, może nie od razu do generalnego, lecz jednak do remontu. Może ci ludzie nawet się nie lubią, a co dopiero kochają? Stop, to gruba nadinterpretacja - to ostatnie to mimo wszystko nie tak! Choć tego akurat można było się po krążących w internecie opisach spodziewać, lecz okazało, że ten film jest o czymś innym (domniemam że o sumieniu i lękach i też chyba wypieranej depresji, czy po prostu idąc najkrótszymi domysłami o problemach natury materialnej, wynikających z błędów i losowych utrapień), albo nawet można by zaryzykować (gdyby było się kompletnym ślepcem!), że jest o niczym, bo oni dużo gadają, ale niewiele, bądź właśnie nic z tego paplania nie wynika, prócz zatapiania się we własne filozoficznie fiksacje, czy też czczą gadaniną kamuflowanie prawdziwej genezy i natury problemów. Stąd może taka była konieczność, by z mieszkania zrobić także bohatera opowieści o rodzinie i wykorzystując surowy charakter mrocznej jego aury, wprowadzić do fabuły odrobinę frapującej dramaturgii. Wyszło na pewno niezbyt jasno, może nieco groteskowo, bo to ani horror ani typowy teatralny dramat psychologiczny, jednakże ma swoje plusy, bo nie próbuje się tutaj wzbudzać kontrowersji, ani ile wlezie przestylizować formy, tudzież przede wszystkim napięcia budować i eksplozji wywoływać totalnym natłokiem konsekwencji czy reperkusji, więc mimo obaw że takich kameralnych produkcji ostatnio dużo, to ta jednak się wyróżnia, chociaż nie nazwę jej dziełem wybitnym, a tylko bardzo dobrą realizacją, z nie do końca wyraziście przekazaną ideą. Krzątają się bowiem bez zdecydowanego sensu po labiryntach upiornego mieszkania, które mocno odbiega od obrazu typowego apartamentu na Manhattanie. Zasiadają w końcu przy świątecznym stole, kiedy już kilka żarówek zdąży się spalić i wówczas robi się żywiej, a operator stale w międzyczasie dekoruje formę szczególnymi kadrami detali mieszkania i tężejącej muzyki z tła, budując właściwy niepokój i prowokując pytanie, gdzie to do cholery podąża? O co chodzi, co sobie autor wymyślił i dlaczego tak plącze przynudzając i może byłbym mega rozczarowany, gdyby nie było to genialnie pod względem wykorzystania światła i półmroku sfilmowane, jak też nie pozostawiało po finałowej scenie dziwnie świdrującego wrażenia.
P.S. Na podstawie uhonorowanej nagrodami sztuki napisanej i wystawianej przez reżysera - coś jak przed prawie już dekadą powstała, równie teatralna, choć znacznie mniej klaustrofobiczna i dużo bardziej oczywista Wątpliwość Johna Patricka Shanleya.
wtorek, 11 października 2022
Stardust Memories / Wspomnienia z gwiezdnego pyłu (1980) - Woody Allen
Nowojorskie jazz(ikowe) klimaty z wciąż jeszcze początków, jak się miało okazać gigantycznej, bo wieloletniej i wieloprodukcyjnej kariery Allana Stewarta Konigsberga. Takie dzisiaj fascynujące przez swoją wówczas dość oryginalnie odważną formę, jak i przez pryzmat całej filmografii reżysera, szczególnie tej nie zawsze poważnej i niemal zawsze powielającej uparcie schemat. Można oczywiście rzec, iż to szczwanie groteskowe kino, uwypuklające doskonale przywary gwiazdorskiej popularności i szaleństwa rozpętywanego wokół celebryctwa, ale też kino fantastycznie sfotografowane, bo te twarze, te ich zbliżenia oprócz magii intelektualnego słowotoku, to równie istotna urzekająca strona Wspomnień. Scenariusz jednak sprawia wrażenie nieco chaotycznego, jakby przerastającego motywacje i aspiracje twórcy, a dialogi intelektualnie naspeedowane i potraktowane zamaszyście nieposkromioną artystyczną manierą, stawiają tą próbę zmierzenia się z tematem sensu życia w kategoriach nazbyt jednak grubymi nićmi szytej pretensjonalności. Mimo wszystko Wspomnienia posiadają aktorski atut oraz wizualny wdzięk, który pozwala mu wiele wybaczyć i ja wybaczam, a wręcz być może doszukuje się w nim więcej niż mi realnie zaoferował.
P.S. Bardziej świadomi piszą że to hołd dla Felliniego i ja się z tym świadomie zgodzę tylko wówczas, gdy odważę się końcu Felliniego odkrywać. Póki co zgodzę się, bo nie wypada się kłócić z kimś o tą fundamentalną wiedzę mądrzejszym, a tym bardziej z Allenem, który sam stwierdził, że cały film jest dyskusją z 8 1/2.
poniedziałek, 10 października 2022
Ozzy Osbourne - Diary of a Madman (1981)
niedziela, 9 października 2022
Blackbird / Bez pożegnania (2019) - Roger Michell
Kręcony głównie we wnętrzu pięknego nowoczesnego domu i w urokliwych przyrodniczo okolicach, obsadzony gwiazdami kameralny dramat Rogera Michella. Jego ostatecznie przedostatni niestety obraz, który przeszedł nieco bez należnego mu echa, a ja akurat teraz z poślizgiem na niego trafiam, bo zwyczajnie ubiegłoroczny The Duke zyskał moja sympatię i pobudził moje na nowo zainteresowanie filmami zmarłego przed rokiem brytyjskiego reżysera. Okazało się że było warto, a angielski charakter obyczajowego dramatu, to to co w nieskomplikowanej filmowej formie może bez wysiłku przez nieco ponad półtorej godziny zaabsorbować uwagę. Na filmowej scenie dość krępująca sytuacja z życia rodzinnego, pożegnalne Boże Narodzenie bez bożonarodzeniowej okazji, bowiem to ostatnie jak się okazuje w pełnym gronie spotkanie bliskich i okazja do tylko pozornie spokojnego przepracowania żalów, kwasów w relacjach rożnych, bardzo odmiennych osobowości - bo przecież w takiej sytuacji nie wypada ze swoimi żalami wychodzić przed szereg i mówić o tym co wieloletnimi tajemnicami, więc wpierw zakulisowo robi się gęsto, a wkrótce oficjalnie można kroić atmosferę. Bardzo mądry, choć niekoniecznie bardzo ekscytujący film o bardzo uniwersalnych życiowych prawdach, bez dzielenia włosa na czworo, a zamiast tej zbędnej czynności ze znakomitym powściągliwym poczuciem humoru i aktorstwem w punkt - gdy potrzeba minimalistycznym, gdy należy ekspresyjnym. Z takim też umiejętnym spojrzeniem z perspektywy kamery i doświadczonym rozumieniem istoty "małego" kina. To również rozsądnie sprowokowana dyskusja o legalności i ciężarze dla sumienia wspomaganego samobójstwa, czyli ważny wątek etyczny, normatywny i społeczny. Obraz autentycznie poruszająco zagrany i w fundamencie psychologicznym jako tekst sztuki napisany, więc wystarczająco silnie oddziałujący by dać się wzruszyć i poddać refleksji.
sobota, 8 października 2022
The Dead Daisies - Radiance (2022)
środa, 5 października 2022
The Story of My Wife / Historia mojej żony (2021) - Ildikó Enyedi
Zmagania Jakob Störra w siedmiu lekcjach. W siedmiu lekcjach wykład z rozwiązywania problemów praktycznych, życia towarzyskiego, utraty kontroli, siły zmysłowości, pogoni za rzeczywistością, odpuszczania, z klamrą, epilogiem „siedem lat później”. Na podstawie powieści Milán Füsta film sensualny, tajemniczy, emocjonalny, choć tymi emocjami nie szantażujący widza. W nim spojrzenie wysublimowane i wnikliwe oraz aktorstwo przez pryzmat także doskonałych wyborów castingowych soczyste. Film niezwykły pod względem budowania portretów postaci, z głębokim ukłonem w stronę staranności eksponowania zarówno złożonych, często prozaicznych spontanicznych motywacji, jak i tym samym motywacji wynikających z zaspokajania potrzeb z rejonów podświadomości. Także warstwa ilustracyjna, zdjęcia, kadry oraz budowanie napięcia to poziom absolutnie mistrzowski. Jest w nim gigantyczny urok wizualny, ale jego atutem równym niemu gra psychologiczna, intryga w sensie tajemnicy i doskonałe jej uchwycenie w każdym detalu mimiki, gestów. Historia wciąga, intryguje, zawiesza widza na spostrzeganiu pięknych detali produkcyjnych i warsztatowych, tak gry aktorskiej jak i chemii pomiędzy postaciami. W nim myślę spotkały się i zapewne ku zaskoczeniu wielu widzów (także moim) i idealnie współgrały, zamiłowanie do klasycznie rozbudowanych i rozpostartych w czasie historii, gdzie między innymi bohaterowie nie stanowią wyłącznie dekoracji, a reżyserską optyką, która z powodzeniem sięga po narzędzia wprost z kina wysokich ambicji i świadomie ograniczanych do kameralnej finezji możliwości. Dzięki temu powstał film poniekąd epicki, bez epickiego przepychu, który z powodzeniem doceni widz kochający w kinie jego archetypiczną istotę, jak i ktoś poszukujący ekscytacji formalnymi niuansami kina dalekiego od popularnego. Dojrzały film o miłości i fascynacji, manipulacji, iluzjach i fałszywych interpretacjach, lecz nie wyłącznie! Jestem zachwycony, ale zastanawiam się też czy nie uległem pewnej ułudzie, za którą stoi rodzaj naturalnej naciąganej identyfikacji, ponieważ/przecież nie jestem kapitanem frachtowca. :)
P.S. Spodziewałem się że napiszę iż po reżyserce Duszy i ciała oczekiwałem więcej. Więcej wyrazu, wiraży intelektualnych i psychologicznych labiryntów, a było bezpiecznie i tylko wizualnie widać, że to praca kogoś kto ma nietuzinkowe spojrzenie i za kim stoi doświadczenie wieloletniego doskonałego filmowego oka wykorzystywania. Napiszę, że baza w postaci klasycznie wyglądającej powieści narzuca jednak standardowe motywy narracyjne, a one mogą okazać się mdłe w tak długim metrażu. A jak widać napisałem (he he) inaczej.
wtorek, 4 października 2022
Raising Arizona / Arizona Junior (1987) - Ethan Coen, Joel Coen
P.S. Jak chcecie rozbijać dzieło Joela i Ethana na atomy, roztrząsać kogo te więzienne sceny i wizyta szwagra tfu majstra z roboty z dzieciakami zainspirowały jak i doszukiwać się czym się inspiruje i do czego nawiązuje i zamiast skoncentrować na tym co kluczowe, dokonywać filmoznawczych analiz w atmosferze intelektualnej deliberacji, to idźcie stąd na przykład tam, albo tam, bowiem jest mnóstwo miejsc zdatnych bardziej do rozkminiania i jeszcze więcej przemądrzałych dupków, którzy zamiast się uczyć pragną pouczać, popisując się swoją żałośnie ślepą elokwencją. Skończyłem! :)
poniedziałek, 3 października 2022
Sundown (2021) - Michel Franco
Rozpoczyna się mega. Ryby, morska toń, pluskanie, masażyk, pielęgnowanie tłuszczyku na leżaczkach, popijanie wymyślnych drinków i to wszystko bez jednej muzycznej nutki w tle. Po prostu pełną gębą kino niemainstreamowe, kino artystyczne z wybujałymi pewnie ambicjami. Wakacyjny egzotyczny chill turystów z Londynu. Rodzinki, czteroosobowej, małżeństwa z dość już dojrzałymi pociechami i na tyle długim stażem że nuuuda. Nagle jednak ta urlopowa sielanka się kończy, bo smutne wieści rodzinne docierają. Rodzina we trójkę wraca, ojciec stosując prosty wybieg jednak zostaje. Ucieka z pilnie strzeżonego luksusowego ośrodka i idzie na żywioł w znacznie mniej prestiżowym otoczeniu. Ojciec zostaje i dzieli czas pomiędzy uciekanie/unikanie przykrej rzeczywistości i romansowanie z atrakcyjną młodą mieszkanką kurortu, do momentu aż szczwany spontaniczny plan przerywa powrót zatroskanej małżonki. Wówczas robi się nieco intensywniej dramatycznie, choć niekoniecznie emocjonalne nastawienie Pana stoika ulega zmianie, choć egzotyka niebezpiecznego Meksyku, to jednak mało przyjazne miejsce! Technicznie jest to nakręcone bardzo swobodnie, z wyczuciem, bez krępujących łapki rygorów i aptekarskiej dokładności, ale widza angażująco. Surowo ale z fajnym feelingiem, bo tak kolejne wydarzenia jak ewolucje relacji następują bardzo naturalnie, a konsekwencje pośród kontekstów, nie robią wrażenia sztucznie determinowanych. Swoje robi też fenomenalna obsada i to też specyficzne doświadczenie zobaczyć znane i cenione dwie aktorskie persony w tak mało hollywoodzkim wydaniu. Chociaż akurat Tim Roth i Charlotte Gainsbourg nie przykuwają się wyłącznie do spektakularnych superprodukcji.
P.S. W tekście świadomie wprowadzam w błąd w sprawie rozpoznania relacji (ojciec, żona, małżeństwo) pomiędzy Panem Brytyjczykiem i Panią Brytyjką, tak samo jak ja zostałem przez scenarzystę i reżysera sprytnie pozorami oszukany, tudzież może podczas seansu byłem mocno nieuważny. Szczegóły sytuacji która mnie przez spory czas zwiodła poznacie jak obejrzycie, bo to film który obejrzeć bezwzględnie warto! Mega poważnie rekomendując cytuję, że to taki "minimalistyczny dreszczowiec ze społecznym zacięciem", "prawdziwy magnes" od startu do mety.
niedziela, 2 października 2022
Big Fish / Duża ryba (2003) - Tim Burton
Magia kina - magia kina Tima Burtona. W tym przypadku pełna, bez jednej krytycznej uwagi. Cudowny obraz w którym miesza się psychologiczny realizm z fantazją nieograniczoną i wyobraźnią mroczną. Artystyczny majstersztyk, z epickim zacięciem i dojrzałym intelektualizmem o szlachetnych korzeniach. Baśń dla dorosłych i jednocześnie wehikuł czasu dla nich - do dni, chwil z dzieciństwa przenoszący, teraz po latach mogących być właściwie z dystansu i przez pryzmat nostalgii odczuwane i zinterpretowane. Zasadniczo ponura i nieponura opowieść, o wielkiej zalecie jaką kolekcjonowana mądrość starego człowieka. Mądrość może nieodkrywcza, ale z jaką ekscytującą gracją w opowieściach przekazywana. Czaruje i oczarowuje, uczy i wzrusza. Szczególnie kiedy ogląda się z punktu widzenia rodzica, któremu jeszcze pociecha z domu nie wyfrunęła, jednak jej życie wewnętrzne zamknięte w zdecydowanym stopniu przed rodzicem, a punkt ciężkości przeniesiony na środowisko rówieśnicze, już zewnętrzne, poza domem. Najlepsze bez wątpienia co przez te wszystkie lata Tim Burton widzom zaproponował. Zgodzę się też że merytorycznie bardziej Gilliam niż Burton i odrobinę Zemeckis z "nazywam się Forrest, Forrest Gump". Uważam że można takich szukać powiązań i to nie jest krytyczna uwaga. :)
sobota, 1 października 2022
Blonde / Blondynka (2022) - Andrew Dominik
Dzieciństwo zrobiło jej kuku - potężne kuku dzieciństwo koszmarne jej uczyniło. Wystarczyła matka alkoholiczka, matka schizofreniczka, porzucenie przez ojca i w pamięci pozostawione traumatyczne epizody. Dalej konsekwentnie dekonstruująca osobowość droga do „gwiazd”, udekorowana fałszem i obłudą hollywoodzkich tuzów ścieżka kariery, z wykorzystywaniem naiwności, wrażliwości, braku przede wszystkim pewności siebie i wreszcie z wbijającym ostatni gwóźdź do jej trumny poronieniem, by mieć dość. Być może Andrew Dominik kupił mnie przede wszystkim tą kombinowaną raz czarno-białą, dwa archaicznie pastelową formą i ekranem zawężonym? Przeskakiwaniem pomiędzy historycznymi wizualnymi konwencjami i może nazbyt obfitym, ale jednak ujmującym szafowaniem filtrami, czy grą światłem i cieniem. Może mam słabość do urody Any de Armas, a może jeszcze to i tamto, więc naturalnie ignoruję tak zbesztaną przez zdecydowaną część widzów scenę aborcji, jeszcze bardziej budzące ich obrzydzenie obciąganie Kennedy’emu, a może uważam że te chóry oburzonych, to wprost żałosne pieprzenie nienadążających za wizją reżysera i scenarzysty w jednej osobie, przypadkowych kinomaniaków i salonowych krytyków. Na sto procent jestem zachwycony aktorstwem de Armas, szczególnie w scenach kiedy grając Marilyn gra grającą Marilyn - groteskowo dramatycznie, lecz z żarliwego serducha, podczas prób, tudzież rekonstruowanych scen z największych kinowych przebojów. Jestem szczerze zachwycony symulowaniem sposobu intonacji, charakteryzującego Marilyn, sposobu spoglądania, opuszczania wzroku, sposobu poruszania się, czy grymasów twarzy, współegzystujących z mową ciała. To jest przerysowane, ale czy źródła historyczne nie podają że ta błazenada na zawołanie była cechą immanentną zewnętrzności Marilyn, a to co w duszy tymże wyreżyserowanym iluzyjnym obliczem kamuflowane. Wrażliwa i bezbronna, pozornie blondynka, a w rzeczywistości poturbowana psychicznie, przez życie bystra babeczka, niedoceniana za głębię i prawdę, spostrzegana przez pryzmat pozorów, klisz i stereotypów. Niewielu spojrzało na nią tak jak Arthur Miller, a scena pomiędzy nimi w barze jest jeszcze bardziej genialna niż wszystkie inne pokazane tu fenomenalne kadry i ujęcia. Wymienię też akapit z przemianą przed lustrem w garderobie i jej cierpienie duszy, jakie „nie zawsze odbija się na twarzy”. Dodam bezdyskusyjnie wiarygodne i dobitnie fascynujące zanurzenie w psychikę Marilyn. Fenomenalną, precyzyjną charakteryzację, oryginalną muzykę tandemu Nick Cave/Warren Ellis - szczególny, cudownie „twinpeaksowy” Nembutal. Stwierdzę, iż to nie jest jednoznaczny obraz Marilyn i to jest zasługa Andrew Dominika opierającego swoją wizję na fundamencie powieści Joyce Carol Oates. Gdyż ludzie w niej będą widzieć to co chcą zobaczyć, podświadomie odrzucając to, co im się w tym wizerunku nie zgadza, nie podoba. Tym samym to film zarazem szarpiący i targający uczuciami, ale też poniekąd obojętny emocjonalnie, bowiem uwalniający i potęgujący te uczucia widza, które nie są w żadnym razie jego formą ilustracyjną czy meteorytyką narzucane przez porwaną, ale absolutnie nie chaotyczną narrację. I wszystko to jest uzyskane podstępem, aby świadomie odważnie (sparafrazuję teraz Boya-Żeleńskiego) igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia. Czy jasno się wyrażam? Powstał film schiza, bliższy psychologicznemu dreszczowcowi, momentami wręcz horrorowi, niż typowej biografii filmowej. Akt oskarżenia, bez procesu. Pozew wobec rządzonego przez diabłów w ludzkiej skórze hollywoodzkiego piekła. Pro-wo-ka-cja! Niezwykle przejmujący i przewrotny obraz, szczególnie w chwili kiedy Marilyn mówi że jest szczęśliwa, przez całe życie. W całości jednak jako doprowadzony do granic przyzwoitości pod względem długości kolos, jest jednak odrobinę męczący, gdyż wstrząsający i smutny, wręcz potwornie smutny. Andrew Dominik nakręcił arcydzieło nieobojętne, które tak samo będzie kochane, jak nienawidzone i z tej strony dokładnie rozumiem skąd ta manifestowana wobec niego krytyka pochodzi. Ludzie nie cierpią kiedy odbiera im się złudzenia i w to miejsce próbuje wszczepić pozbawioną wszelkiego oszustwa surową prawdę, czy też fortelową półprawdę. Nie cierpią intelektualnych demonstracji, tym bardziej podstępnych prowokacji, unikają jak ognia wobec swojej świętojebliwości racjonalnej argumentacji. Wolą pluskanie się w perfumowanej hipokryzji i skwapliwie korzystają z wszelkiej okazji do modelowego wyparcia. Dlatego ta nieprzyjemna dekompresja, ta perfekcyjna inscenizacyjnie, w każdym calu taśmy, w dodatku wsparta erudycyjnym wręcz wykorzystaniem kontekstów i sugestii praca ekipy Andrew Dominika tak boli. Zgadzam się że szkoda tego filmu dla Netfixa. Ludzie są za głupi by go zrozumieć i docenić, a tak szeroka dystrybucja tylko go skrzywdzi. Chyba że po prostu filmom, które pokazują ikonę jako tanią prostytutkę mówimy nie?! Takie właśnie upraszczanie, trywializowanie zadało decydujący śmiertelny cios Marilyn Monroe, śmiem twierdzić.
P.S. W jednym zdaniu - spontaniczna cudowna Marilyn, dawała tyle miłości i tak niewiele jej dostawała w tej tak samo dalekiej, jak i bliskiej rzeczywistości fikcyjnej perspektywie Joyce Carol Oates i Andrew Dominika.