sobota, 29 października 2022

Di Jiu Tian Chang / Żegnaj mój synu (2019) - Xiaoshuai Wang

 


Co ja zrobiłem? Obejrzałem trzygodzinny dramat chiński - takiego egzotycznego kolosa, bo został swego czasu przez festiwalową krytykę dostrzeżony. Inaczej zapewne ten przesadzony (trzecia godzina zapełniona niestety zbyt tanim sentymentalizmem) obraz prezentowany na festiwalu w Berlinie na pewno nie znalazłby się w orbicie moich zainteresowań. Obejrzałem skomplikowaną, bo pokoleniową tragiczną historię obyczajową (film o ludziach i kamera blisko ludzi), z motywem długowiecznej przyjaźni egzaminowanej dramatycznymi wydarzeniami, zatopioną w kontekście tak politycznym jak społeczno-kulturowym chińskiego społeczeństwa. Surową egzystencję w państwie środka, inną mentalność osadzoną w zupełnie rożnej od zachodnio-europejskiej kulturze, ale gdzieś wizualnie jednak nasuwającą wschodnio-europejskie oczywiście skojarzenia, bo też co nie zaskakujące przecież z industrialno-kołchozową architekturą, licznymi absurdami państwa totalitarnego, komunizmu w rozkwicie i komunizmu pozornie zwijającego się na rzecz pełnego połysku kapitalizmu. Obejrzałem wypieszczone ujęcia, jak i prostotę środków wykorzystanych - świadome autorskie ograniczenia, dzięki estetycznej wrażliwości dodające mimo to plusy do efektu. Liczne retrospekcje, chronologiczny zamęt, także dość dużo między wierszami i trzeba było być bardzo uważnym, by te przeskoki wyłapywać, bo one absolutnie nie były podkreślane jakąś zmianą formy wizualnej. Obejrzałem nazbyt rozwlekłe kino, bez autorskiego powalającego charakteru i też bez mielizn nie do zaakceptowania, ale mimo że długie, to dobrze że nieprzeładowane megalomańską ambicją, a od strony fabularnej trudne do precyzyjnego rozpoznawania, bowiem liczne zakręty życiowe oraz wspomniany retrospekcyjny chaos obudowany kontekstami historycznego tła, nieco przytłaczały i bez koncentracji maksymalnej można było się zagubić. Ja się odrobinę pogubiłem, ale na całe szczęście w miarę szybko poskładałem układankę w całość i mogłem dzięki temu docenić dzieło jako całość. Obejrzałem finalnie (w trzech podejściach) dzieło złożone, poruszające - na swój egzotyczny i dla równowagi uniwersalny sposób fascynujące, choć formalnie bez przypisanego metodzie rozmachu finansowego, za to z przypisanym jej jednak niewielkim dryfem w stronę łzawej perswazji.

czwartek, 27 października 2022

Machine Head - Supercharger (2001)

 


Nie wiem jakim impulsem kierowany postanowiłem wrócić do Superchargera (nadal uważam że to potwornie banalny, a wręcz gUpi tytuł :)), ale kiedy po wieeelu latach odświeżyłem czwarty long MH, to okazało się że przypomniałem go sobie zupełnie na nowo i dziwię się iż po przeprosinach z The Burning Red, które zresztą nastąpiło też wieeele lat temu, jakimś cudem nie przeprosiłem się z tym (no nie wierzę) równie doskonałym albumem. Oficjalnie donoszę że wypłaciłem sobie karnego plaskacza za tą kompletna moją głupotę i teraz będąc już prawie że wieeekowym facetem, ja kU Rwa dzięki wcześniej przeklinanym numerom czuję się jak trochę starszy smarkacz i absolutnie nie rozumiem jak to dziwnie jest, bo przecież wówczas pełen młodzieńczej werwy powinienem docenić energetyczny wygar, jaki od startu do finału został na ta płytę wbity. Więcej! Ja teraz twierdzę że Supercharger kapitalnie żeni stare (Burn My Eyes, The More Things Change...) z wtedy potwornie nowocześnie "skocznym" (madafaka!) The Burning Red i te 14 kawałków, może i z czasem trwania odrobinę przesadza, ale nie bardzo wiem którego indeksu należałoby się pozbyć aby płytę uczynić bardziej okrojoną, a przez to zwartą. To dość niecodzienne aby godzinną porcję agresji chcieć natychmiast odtworzyć ponownie po wybrzmieniu ostatniej nuty, a ja obecnie tak mam że gdzieś odruchowo paluch ląduje na przycisku zapętlenia i dziwię się sobie co mnie tutaj wcześniej wkU Rwiało? Może te wprost motywami nawiązania do patentów też wokalnych sprzed kilku lat (Only the Names, All in Your Head, American High na przykład) - ale jak je tam lubiłem, to dlaczego odrzucały tutaj? Prawda leży gdzieś pośrodku, znaczy nie jest jednoznaczna, tak jak pośrodku leży Supercharger, bo jest tu kilka wałków które nazbyt jeden do jednego śmierdzą kopiowaniem. Niby Robb uderza w klimaty nu metalowe, ale też właśnie obficie korzysta z dosłownych autocytatów, a mnie dzisiaj wreszcie podobają się te wszystkie najbardziej stąd znane kompozycje, jednako moimi faworytami uznaję raz Nausea, dwa Trephination i trzy trzeci w programie White-Knuckle Blackout!. Bowiem przede wszystkim te dwa z wymienionych, to jest coś tutaj pośród reszty innego, coś względnie poszukującego.

P.S. Też tak sobie jeszcze kombinuję, że może o Supercharger tak łatwo zapomniałem, gdyż potem był WIELKI Through the Ashes of Empires, koncentrujący przez wieeele lat moją uwagę, a przypomniałem sobie o nim, gdyż do wydania Of Kingdom and Crown przeżywałem totalny zawód kompozycyjną formą Flynna i w tym roku odżyły moje nadzieje na doskonałe kawałki MH, bo ten ostatni z wymienionych jest po prostu DOSKONAŁY. Ufff! :)

środa, 26 października 2022

Crimes of the Future / Zbrodnie przyszłości (2022) - David Cronenberg

 

Cronenbergowskie wizje dotąd mnie nie kupowały i nie była to tylko kwestia ich dziwaczność, megalomańskich ambicji intelektualnych, ale też czasem po prostu banalności jak w przypadku poprawnej sensacji w Historii przemocy. Prawda jest też taka, że co ja mogę wiedzieć o filmografii Cronenberga, kiedy zaledwie jej ułamek poznałem i aby móc wypowiadać się wiarygodnie, to jeszcze sporo godzin spędzić przed ekranem miałbym obowiązek. Póki co nie przesądzam subiektywnego przekonania o znaczeniu jego twórczości dla kina światowego i będę starał się je modyfikować w miarę ewentualnego poznawania. Na tapecie obecnie jego najnowsza produkcja i jakiś ten futuryzm Zbrodni taki almodovarowski, bardzo zarówno w treści, jak i wizualnie poniekąd artystyczne powinowactwo odczytuje. Takie miałem wrażenie, że makabryczne tematy przyszłości tak ubrać w obraz mógłby jedynie Pedro, więc pewnie stąd to spostrzeżenie. Ale nie ma większych, może wystarczających podstaw merytorycznych, by tak sądzić, chyba że za tym skojarzeniem świadczyć będzie większa liczba podobnych. Te maszyny w sumie to również takie gigerowskie w kształcie i myślę, iż nie jest to tylko moje optyczne przeświadczenie. Szczerze to nie wiem co Cronenberg chciał mi powiedzieć - oczywiście nie wątpię że coś chciał i powiedział, tyle że ja nie jestem świadom wciąż co dokładnie. Stąd mogę podejrzewać, iż sztukę dla sztuki być może obejrzałem - fiksację charakterystyczną dla jego kinowego emploi. Jego kolejną medytację, będącą ostrzeżeniem (tym razem kult zadawania sobie bólu, zadawania sobie urazów?), że nie tędy droga, że taka przewidywana ludzkości przyszłość, to wielka dla niej trwoga? Fascynujący był balet człowieka ucha - to było tylko fajne wraz z kobiecą nagością i cudnie zaszklonymi oczami Kristen Stewart. Reszta mało smakowita, bo raczej niesmaczna dosłownością wzbudzania kontrowersji. Mogę się oczywiście mylić, nawet krzywdzić legendarnego reżysera, bo pewnie coś jest w tym koncepcie, tyle że sposób jej prezentacji do mnie nie przemówił, więc nawet konkretne aktorstwo przeszło tak boczkiem.

wtorek, 25 października 2022

Mahler (1974) - Ken Russell

 

Mógłbym w tym czasie obejrzeć coś z nowości, ale postanowiłem skorzystać z okazji, by zmierzyć się z kinem klasycznym, mówiąc precyzyjnie w środowisku koneserów kinem uznanym za ikoniczne, bowiem kinem niecodziennym, nietuzinkowym, szczególnie przez pryzmat czasu powstania i formy w owym czasie w kinematografii popularnej dominującej. Artystycznie to jest złoto - surrealizm tkany z alegorii i metafor, które gęsto wypełniają przestrzeń w miarę tylko standardowej koncepcji quasi biografii (scenki z życia, kluczowe epizody z przeszłości, które tworzą chaotyczną historię Gustawa Mahlera), w której nie bardzo wiadomo ile prawdy, a ile nieposkromionej faktami wyobraźni Kena Russella. Mimo jednak formuły wymagającej, film jest zajmujący nie tylko treścią, ale i wizualną prezencją, ze scenografią urzekającą atmosferą epoki oraz aktorstwem z charakterystyczną żarliwą szarżą oraz co niewątpliwie absolutnie nie zaskakujące, arcy wyrazistym tłem muzycznym. Koloryt tych dźwięków i ilustracyjnej oprawy sprowadzony został do kameralnej inscenizacji barwnego dialogu pomiędzy Mahlerem i jego żoną Almą, odbywającego się w czasie podróży koleją i równolegle w innym czasie, w domku na jeziorze, lecz w przypisach i na marginesie wyjaśniający tak wiele, w tak niespecjalnie jasny sposób. Obejrzałem i czuję się oczarowany bardziej chyba jeszcze niż zaintrygowany. Nie wszystko rozszyfrowałem, w dużej po prawdzie mierze utonąłem w interpretacyjnej toni, ale jako doświadczenie inne i specyficznie nastrojowe uważam za fenomenalne i warte dwóch godzin gapienia się w ekran.

poniedziałek, 24 października 2022

Les Olympiades / Paryż, 13. dzielnica (2021) - Jacques Audiard

 

Magnetyczna, uwodzicielska i tak na finał banalnie piękna też, bowiem z nieprzesłodzonym na szczęście happy endem opowieść o damsko-męskich i damsko-damskich relacjach. Opowieść o emocjonalnych wzlotach i upadkach, pozornie bezpośrednia i odważna rzecz o relacjach bliskości fizycznej, ale tak ponad pozorami to mówiąca więcej o ludzkiej psychologii, bo przecież bliskość, intymność, realizacja potrzeb seksualnych, to tak naprawdę łaknienie akceptacji poprzez czułość i dotyk - zresztą może sztuka dodawania sobie poczucia wartości poprzez okazane zainteresowanie itd. Ludzka psychologia skomplikowana, częstokroć czy zazwyczaj, to co w środku rzadko łatwe do odczytania na zewnątrz, więc dotarcie do nagich intencji i tym samym zaspokojenia procesem wyczerpującym, lecz też ekscytującym przez tą swoistą huśtawkę uczuciową. Młody duchem film już przecież delikatnie ujmując niemłodego Jacquesa Audiarda, to też niezwykle wrażliwa historia poszukiwania tożsamości uczuciowej, zrozumienia, jakiejś takiej symbiozy dusz i budowania bliskości na gruncie podobieństwa osobowościowych problemów. Z imponowaniem, manifestowaniem pewności siebie, rolą masek w znaczeniu kamuflowania, profilaktycznego przywdziewania zbroi, bądź całym tym sprzedawaniem iluzji lub aktualnego dobrego samopoczucia z którego skutecznie pewność przecież potrafi przemówić. Z dominacją w relacji, zazdrością, podnietą wynikającą ze zdobywania, ugruntowywania własnej pozycji, a może tak naprawdę u sedna tkwi czysta zabawa uczuciami partnera, egocentryczne harce erotyczne we współczesnej rzeczywistości przesytu i rozwiązłości? Pochodzenie pomysłu na fabułę niecodzienne (fundamentem komiks), bohaterowie i ich osobowości ciekawe, a psychologiczny rdzeń wraz ze społecznym kontekstem współczesności zaprawdę wymowne. Gdzieś w tle majaczy niedemonizowany na całe szczęście socjologiczny portret metropolii, a sama historia jest zapewne uniwersalna dla tego tygla kulturowego. O czym nie wiem, bo nie doświadczyłem, ale wierzę wszystkim odpowiedzialnym za powstanie tej dojrzałej fabuły.

niedziela, 23 października 2022

Természetes fény / W świetle dnia (2021) - Dénes Nagy

 

Jedna z mniej znanych, ignorowanych w szerszym filmowym znaczeniu kart historii drugiej wojny światowej. Sprawa węgierskiej współpracy, wstydliwego sojuszu z nazistami i z obowiązku udziału węgierskich żołnierzy w okupacji terenów Związku Radzieckiego. Trochę ostatnio tego kina wojennego z perspektywy „sił zła” się kręci i uważam że wychodzi to rozliczanie się z własnymi demonami naprawdę zacnie, tak pod względem warsztatowym jak i merytorycznym. Doskonale pamiętam także pozbawionego rozmachu batalistycznego Kapitana w reżyserii Roberta Schwentke, stawiam sporo iż tak też pewnie poniekąd będzie w najnowszej premierze z gatunku. Na zachodzie bez zmian już wkrótce na ekranach, a ja zanim sprawdzę co tam z klasyki w tej odsłonie wydobyto donoszę, iż tu wyrzeźbiono kawał wielkiego poprzez swój minimalistyczny i eksponujący przede wszystkim obraz beznadziei i cierpienia charakter, wojennego filmidła. Jednak węgierski dramat Dénesa Nagya okazuje się historią uniwersalną, wprost jeśliby brać pod uwagę tylko zasłonę milczenia i odpowiedzialności taką samą, jak wciąż traktowane niczym napaść na polski patriotyzm, odzierające wojenne dramaty z prostackiego podziału na dobro i zło relacje z pogromu w Jedwabnem i z taką samą reakcją histerycznego wyparcia prawdy u nas jak i na Węgrzech, o czym dowodzi masowa nacjonalistyczna akcja oczerniająca tak autora powieści w osobie Pála Závady, jak i odpowiedzialnego za jej filmowy obraz reżysera. Bez względu wszak na smutny współczesny odbiór zawiłej historii, ona jako dzieło filmowe przemawia w tym miejscu do mnie obrazem, a słów jest w niej jak na lekarstwo. Oddziałuje statycznymi sytuacjami wojennego dnia codziennego, głęboko drenując problematykę człowieka pod wpływem ekstremalnych uwarunkowań i jego reakcji na ewidentne zło. Z perspektywy żołnierza okupanta, pośrednio partyzanta i chłopa z okupowanych wiosek - każdego z nich jako ofiary wojennej pożogi i najgorszych instynktów budzących się kiedy trwa walka z nienawiści. Nagy wyciska tą ascetyczną metodą z tematu milczeniem więcej niżby tysiące, miliony słów w przeładowanym akcją każdym innym wojennym dramacie i ja szanuję nie tylko odwagę jego jako człowieka niestety świadomie ściągającego na siebie kalumnie środowisk narodowych, ale także mam szacunek do sposobu w jaki systemowo przekłamywaną obecnie historie w racjonalnym świetle prezentuje.

sobota, 22 października 2022

The Stranger / Nieznajomy (2022) - Thomas M. Wright

 

Nieźli „twarzowcy” na ekranie - przez doskonałą charakteryzację lub fachowe uwypuklenie wyrazistych rysów stworzone zakapiory i bardzo mroczna, wręcz apatyczna atmosfera, w ciężkim jak diabli (bo życie jest gówniane) thrillerze kryminalnym. A można by pomyśleć, że Australia (bo tam rozgrywa się ta oparta na faktach historia), to słońce, plaże i w sumie może nie beztroskie, ale przynajmniej bezpieczne, bowiem słabo zaludnione pustkowia - więc trochę taki raj na Ziemi, a tu takie przygnębiające akcje. W centrum śledztwo w sprawie głośnego uprowadzenia i zabójstwa dzieciaka, a wokół sporo kontekstów psychologicznych. Doskonała wieloletnia skomplikowana policyjna robota, zakończona o włos pełnym sukcesem. Podstępy i manipulacje, zaangażowane, z poświęceniem odgrywane tajniackie role - inaczej kawał surowej instruktażowej gliniarskiej finezji. Nie ma jednak ciała, nie ma morderstwa! Technicznie natomiast rzecz mocarna, sugestywna i angażująca, mimo że depresyjnie mozolna, to z każdym kolejnym odkrytym fragmentem prawdy bardziej hipnotyzująca. „Wdychasz czyste powietrze, a wydychasz mrok”, stwierdza jeden z bohaterów i tak ten film wygląda, tak zarazem oddziałuje, takie robi wrażenie. Potwornie srogie doświadczenie, wysysające z człowieka energię, odbierające ochotę by wciąż w tym ludzkim gównie tkwić. Bardzo mocno wszelkim optymistom nie polecam. 

piątek, 21 października 2022

Der Himmel über Berlin / Niebo nad Berlinem (1987) - Wim Wenders

 

Jak jest się przykładnie dobrze wychowanym, to się między innymi nie podsłuchuje, a ten Anioł bohater, to nawet gorzej, on czyta w myślach i w kobiecie śmiertelnej jeszcze się zakochuje. Zna zatem drogę do jej duszy, bo jej głos wewnętrzny słyszy - ludzkie dialogi z głębi duszy odczytuje, historie życia poznaje, widzi to co boli, może wyciągać wnioski i korzystać z tej wiedzy. Niebo nad Berlinem jako klasyka w środowiskach koneserskich uznana, jednak do mnie nie przemawia tak intensywnie jakobym miał nadzieję że uczynić zdoła. Utkana jest bowiem z podniosłych poetyckich metafor, jakoby nadęty pretensjonalnością bełkot, skutecznie, bo przekonująco jak się okazuje zdobny w pozory. Prześwietlający problematykę natury społecznej, konkretnie miłości i tożsamości, poprzez recytowanie wzniosłych treści ilustrowanych realizmem dnia codziennego mieszkańców podzielonego Berlina. Kamera płynie, unosi się i robi ogólnie kadrowaniem wrażenie, a forma fabularna przeplatana bywa archiwami dokumentalnymi. Glosy zaś w ludzkich wnętrz, to niczym przewodnicy po historii pojedynczych żyć i historii narodu, społeczeństwa. Przegadany jednako i pozbawiony poprzez rytm mdły jednostajnie, żywych, pobudzających kulminacjami emocji. Nadmiernie obszerny artystowski materiał do intelektualnej analizy przez pryzmat wiedzy historyczno-politycznej, kulturowej i psychologicznej. Prowokujący też filozoficzne autorskie deliberacje na takim że erudycyjnym poziomie świadomości. Wykorzystujący też niekoniecznie jasno umotywowane aktualności z kręgów popkultury, a mam tu na myśli znaczenie postaci porucznika Colombo czy muzycznej obecności Nicka Cave'a. Rozumiem (tak myślę) założenia i cel, nie rozumiem zaś meczącej jednostajnej narracji, bo droga do apogeum (przepraszam szczytowania) wiecznie trwająca i być może spełnienia wręcz brak. Mądry film, może i przemawiający zarówno do „zmysłów i ducha”. Z pewnością nietuzinkowy, niosący szlachetne idee, ale męczarnia - walka ze znużeniem, miast ekscytujących zapasów z przemyśleniami i refleksjami. Dopiero gdy Anioł staje się człowiekiem robi się bardziej znośnie i nieco nawet dynamicznie, co i tak całościowego meczącego efektu Nieba nad Berlinem nie pozbawia.

czwartek, 20 października 2022

Nope / Nie! (2022) - Jordan Peele

 

Nie odwołam swoich krytycznych, tudzież bardziej precyzyjnie pisząc, nie tak entuzjastycznych opinii jakie swego czasu chóralnie wyrażali członkowie Academy of Motion Picture Arts and Sciences w stosunku do debiutu Jordana Peela i nie będę się upierał przy swoim na potrzeby własnego ego, lecz poniekąd dla udowodnienia, że nawet jeśli mogę się mylić i zbyt pochopnie uznałem Get Out za wówczas obraz któremu życzeniowo dodano to, czego w nim jednak nie było, to przyznam już bez jakiejkolwiek pokrętnej argumentacji, iż Us miało już wyraźnie to wszystko czego w pierwszym tytule reżysera być może nie dostrzegłem, a co jak wspomniałem być może tylko w moim przekonaniu zostało mu dodane. I biorę to na klatę. :) Podobnie o Nope pisząc, mogę już bezczelnie podpinać się pod masową akcję komplementującą tak sposób kręcenia Peele'a, jak umiejętność błyskotliwego budowania złożonej opowieści, która pod pozorami blockbusterowej rozrywki przemyca tak samo wiele fanowskich kinowych inspiracji, jak też ambitnych warstw intelektualnych. Za tym co zasadniczo wygląda jak wysypywanie z dziecięcego worka z zabawkami kolejnych ulubionych towarzyszy dorastania, tutaj w sensie konkretnych autorskich reżyserskich nawiązań i budowania z nich finezyjnej formy, kryje się drugie, albo nawet i trzecie dno i fajnie się te odwołania inspiracyjne tropi, łączy i wyciąga z nich zaskakująco rozbudowane wnioski, a poza tym tak narracyjnie rozrywkowo i technicznie warsztatowo to fantastycznie prądzi. Czuć że Peele doskonale bawi się tworząc spielbegrowskie widowisko, w którym akcja mknie jak nakręcona i nie ma czasu na większy oddech, bo płynnie oryginalne pomysły i przekalkowane nawiązania przechodzą w kolejne - innymi słowy bodziec tworzy reakcję, a reakcja jest natychmiast bodźcem wywołującym kolejną, ale w tym pozornym szarżowaniu i przerysowywaniu na potrzeby jednak satyry, nie ma absolutnie błaznowania, a wręcz jest przemyślana filozofia i bardzo na bogato podana intelektualna ambicja. Wizualnie wygląda wszystko perfekcyjnie - operator fantastycznie wydobywa z ujęć i kadrów zamierzony efekt i nakręca dynamikę, spece od efektów specjalnych umiejętnie zapierają dech w piersiach realizacją pomysłów scenarzysty i reżysera w jednej osobie, któremu nie brak absolutnie artystycznej wyobraźni, metaforycznego poczucia humoru i inteligencji, by łączyć je w spójny koncept. Ekstra koncepcja się za tym kryje, pomysł banalny, a niecodzienny by akurat tak ożywiać ludzkie lęki przed inwazją obcych form życia oraz wyeksponować dzikie zwierzęce instynkty pozornie tylko przez zaślepionego zyskami człowieka kontrolowane. Powiązać historię kinematografii, pierwszej istniejącej rejestracji ruchomego obrazu z westernowym niemal wątkiem koniarskim, ale też szczwanie dołożyć przemysłowi rozrywkowemu. Doprawdy niezłe motywy fabularne, ciekawa wizualna filozofia i finalnie naprawdę świetne ambitne kino bez spiny.

środa, 19 października 2022

Behemoth - Opvs Contra Natvram (2022)




Nie będę się wygłupiał i nie napiszę, iż na nowy krążek naczelnego quasi satanistycznego anty bohatera polskich mainstreamowych mediów czekałem z niecierpliwością i że kiedy Opvs Contra Natvram oficjalnie mógł być przesłuchany, to ja pędem w necie go wyszukałem. Napiszę jednak, że kiedy już wreszcie z czystej wyłącznie ciekawości, a może nawet i niezrozumiałego poczucia obowiązku udało mi się poświęcić czas jemu, to sam byłem zaskoczony, że potrafiłem tą bardzo racjonalnie ograniczoną do trzech kwadransów płytę na tyle intensywnie i rzetelnie zgłębić, aby bez poczucia zmęczenia, zniechęcenia i tym bardziej braku szacunku dla artysty (jak niby przecież pisać wiarygodnie o nucie, której nie jest się w stanie kilka razy odsłuchać?), stworzyć coś w rodzaju refleksji chociaż w minimalnym stopniu muzycznej, z tłem i kontekstami rzecz jasna przyciągającymi czasami uwagę bardziej od muzyki. Prawda jest taka, iż w moich oczach Behemoth nigdy nie urósł do rangi ponad dyskusyjnej ikony, ale też zawsze z pełnym szacunkiem myślałem o pracowitości Nergala i żelaznej konsekwencji z jaką wpierw wprowadzał, a wkrótce już osadzał własnego syna na szczycie sceny, bez korzystania z konotacji jakimi wspierały się te wszystkie ekipy zza Bałtyku. Taka żadna Polska, a taki szanowany zespół - nie ma mowy by to podważać. Problem jednak w tym że sam Darski ze swoim mentalem wyklętego i przeklętego, bardziej bawił niż porywał mnie do kibicowania jego osobie w słusznej przecież intelektualnie i etycznie konkwiście przeciwko religijnej hipokryzji. To mam mu jednakoż za złe, że pozwolił zrobić z siebie poniekąd błazna, a niezaprzeczalną pomocą w uzyskaniu niestety tak wątpliwej wartościowo pozycji, właśnie jego nabrzmiałe EGO i kompletnie utracony w międzyczasie dystans. Z tej kupy śmiechu już się gość nie wygrzebie i myślę, że jeśli z powyższym mentalem celebryty zacznie próbować, to tylko się ostatecznie pogrzebie. Najlepiej chyba zamknąć nieco niewyparzonego ryja, przestać robić sztuczny tłum (jaka tu niby Polska satanistyczna?) i skupić się na jakości kolejnych płyt i występów scenicznych, może nawet zarzucając coraz odważniej maskaradę wizualną. Bowiem jeśli z wizerunku Behemotha usunąć elementy kabaretowe, to może w takiej zmienionej konwencji stać go będzie na nowe otwarcie. Tyle tylko że jest strach - obawa jak taką radykalną przemianę przyjmą radykalni fani, którzy nie wiem czy już w tym momencie nie kręcą nosami, że Opvs Contra Natvram raz nie jest tak ekstremalne jakby chcieli, dwa nie jest tak epickie jakby liczyli i tak obrazoburcze jakby żądali, choć to ostanie najmniej przemianą uległo. 

P.S. A co do meritum, którego we właściwym tekście zabrakło - Opvs Contra Natvram jest fajny i dlatego że jest fajny można mieć pretensje że jest niefajny. To mega profesjonalna robota - bez otwierania nowych wrót za którymi chciałby Nergal z kompanami odnaleźć własną tożsamość, bo grubo szytą tożsamość już Behemoth ma, a muzyce należy dodać tylko detali uwypuklanie. Tak właśnie brzmi w moich uszach OCN, jako album z mnóstwem pomysłów które jednak nie zmieniają charakteru muzyki Behemoth, a tylko dostarczają bardzo ciekawych smaczków i co najważniejsze warsztatowe możliwości instrumentalistów pozwalają na to, aby świetne wyraziste riffy podbudowane zostały kapitalnym rytmicznie tłem. Jak Panie Darski więcej będzie metalu w metalu, niż groteski w metalu, to ten metal będzie trwał. I to też od Pana do k**** nędzy zależy!

wtorek, 18 października 2022

Zezowate szczęście (1960) - Andrzej Munk

 

Są takie filmy, które w sposób rozrywkowy doskonale i celnie opowiadają o życiu i wyłuskują niekoniecznie śmiertelnie poważnie prawdę o przeżyciach emocjonalnych, dodatkowo nie omieszkując czynić tego pouczająco na tle wydarzeń historycznych, w kontekście polityczno-społecznym. Zezowate szczęście Andrzeja Munka można by śmiało uznać za pierwowzór przygód Forresta Gumpa, oczywiście zachowując odpowiedni dystans zarówno w kwestii rozmachu produkcyjnego jak i okoliczności i miejsce powstania oraz wiedząc przecież, iż Robert Zemeckis opowieści o Piszczyku pewnie nie widział. :) Bohaterem szlachetny, lecz idealny dla ustrojów totalitarnych zewnątrzsterowalny pechowiec, starający dostosować się do oczekiwań epoki, demaskujący mimowolnie przywary i paradoksy realiów, zaplątany w cykle i wydarzenia, dojrzewający systematycznie i wpadający co rusz przez swoje "zezowate szczęście" w kłopoty i tarapaty, które siłą rzeczy przynoszą mu bagaż doświadczeń z których skrzętnie bezskutecznie korzysta i buduje własną jednak nieprzystającą do potrzeb chwili filozofię życiową. Jako atuty obrazu oraz rzecz jasna kierowniczej roli Andrzeja Munka wymienię oddziaływanie reżyserskiego autorytetu na rewelacyjną kreację zakręconego Kobieli, jak i niepośledni wpływ na charakter obrazu obsady towarzyszącej. Także oczywiście jak na tamte czasy nowoczesną formę firmowaną zdecydowanie tutaj akurat komediowym stylem Munka, korzystającą ze slapstickowej akcji i sposobu realizacji, dające razem ni mniej ni więcej tylko film legendarny - prawdziwy kanon, kopalnie cytatów. Sama natomiast postać Jasia Piszczyka zdążyła przez lata urosnąć do rozmiarów fenomenu i alegorii istnienia w rzeczywistości przedwojennej, wojennej i wreszcie socrealistycznej vel. peerelowskiej. Człowieka/bohatera "chaplinowskiego" poniekąd, ale też zdecydowanie dwuznacznego z punktu interpretacyjnego, bowiem tak samo godnego potępienia, instynktownie bezczelnego oportunistę, jak i wywołującego uczucia współczucia ofiarę systemu i historycznej karuzeli. Korzystając z okazji chciałbym wyrazić głęboki żal, że historia zarówno Kobieli jak Munka skończyła się w podobnych okolicznościach tragicznie. Szkoda potwornie taka młodo utraconych żyć, które mogły polskiej kinematografii dać jeszcze mnóstwo prawdziwego artystycznego dobra. Nie mogłoby być inaczej, gdyby los nie był tak okrutny. 

niedziela, 16 października 2022

Tove Lo - Dirt Femme (2022)



 
Pozornie tylko zwariowałem że zawracam tu głowę mainstreamową gwiazdeczką! Tove Lo, czyli Ebba Tove Elsa Nilsson, to wokalistka która zrobiła już na tyle dużą karierę i potrafiła wbić do ramówek stacji muzycznych hulający w kółko hicior (Habits), jednak w tym jej fruwaniu po mega popularnych kanałach nie ma tego typowego, chociaż od czasu do czasu przełamywanego przez pojedynczych artystów z prawdziwego zdarzenia banału, jedno czy też półsezonowego. Bowiem myślę iż spora część z kompozycji pod jakimi wraz z doskonałymi producentami się podpisuje, jest przykładem bardzo ciekawe eksplorowanej ejtisowej sceny syntezatorowej i mądrym korzystaniem z jej dorobku. Korzystaniem ostatnimi czasy bardzo oczywiście popularnym, ale jak to bywa z powracającymi w kółko trendami, raz kompletnie bezmyślnie stare wzorce się kopiuje, innym razem intrygująco aranżuje do własnego stylu, bądź po prostu współczesności, innymi jeszcze tworzy się na ich bazie coś zupełnie nowego. Tove Lo jest na Dirt Femme gdzieś pomiędzy tym drugim i trzecim, a brzmienie i zabiegi ekipy odpowiedzialnej za ostateczny szlif brzmieniowy firmowanych jej pseudonimem numerów ma naprawdę dość szeroką amplitudę inspiracyjną, bo to nie jest tylko coś w rodzaju electro popu sprzed trzech prawie dekad, ale słychać też w nim nawiązania do bitów nabijania z początku nowego millenium (Pinneaple Slice), rockowy niemal pazur, bez jednak wykorzystania wioseł w Im to Blame czy True Romance, w którym akurat mnie zachwyca doskonale wyeksponowaną chrypką w głosie. Często i gęsto groove i puls jest fajnie zakręcony i najbardziej słychać to w Kick in the Hand, jednak flagowe jej granie to to z mega hiciorów jaki jeden otwiera, drugi zamyka Dirt Femme. Fantastyczny No One Dies From Love i How Long są przykładami tanecznych perełek, które cudownie bujają, ale też przez ozdobienie ich świetnymi obrazkami i uwypuklenie warstwy tekstowej, nie są tylko standardowymi piosenkami o niczym. To też różni twórczość Ebby, że jest o czymś i nie boi się ona w lirykach podejmować tematów mało popularnych, bądź wprost przełamujących tabu. Nie mam pewności ile w tym działaniu perfidnego żerowania na kontrowersji, a ile naturalnej potrzeby wyrażenia się artystycznego, ale intuicja podpowiada mi, że tu chodzi jednak bardziej o bycie w zgodzie ze sobą i intelektualną wolność, ponad zwrócenie na siebie uwagi skandalem. W sumie jaki to skandal pokazywać w teledyskach więcej ciała, w czasach kultu ciała. :) Tove Lo jest odważna, przekracza granice, ale robi to dojrzale z wdziękiem, a muzyka która towarzyszy tym performansom mnie dosłownie rusza. Może też dlatego, że jak mam już zanurzać się w popie, to najczęściej pluskałbym się w tym Szwedzkim popu potopie!

sobota, 15 października 2022

Lamb of God - Omens (2022)

 


Zauważyłem że przeważają opinie, iż "Owieczka" nagrała najlepszy w swojej historii krążek i tak samo jak spore grono fanów komentujących ich fanpage'a, tak naturalnie z taką oceną Omens zgadzają się sami muzycy. Nie stwierdzę poniżej nic, co by mogło świadczyć, iż dziewiątego długograja w ich karierze nie uznaję za bardzo udany, ale też nie jestem tak jednoznacznie w stanie się zgodzić i zbić piątkę (w przypływie szalonego entuzjazmu) z maniakami, że to szczyt dotychczasowych szczytów LoG. Sypią na Omens niewątpliwie znakomitymi riffami i dociążają maksymalnie swoooją nutę znakomitymi (napiszę po polsku) brejkdałnami, a każdy wałek to wokalny mega popis scenicznego przeskurw...iela Randy'ego. To jest w tym segmencie roboty (napiszę po polsku) frontmeńskiej zwierz przekurw dziki i twierdzę, że bez niego "Owieczka" byłaby jednym z wielu przedstawicieli modern thrashu, a nie jego od już ponad dwóch dekad motorem napędowym, który nigdy nie zawiódł. Nie mam żadnego problemu z Omens oprócz drobiazgu ograniczającego się do zdecydowanego przeniesienia środka ciężkości z kombinowania w zakresie rytmiki (dokładnie okładanie bębnów) na wiercenie we łbie riffem i (o to mi przede wszystkim chodzi) chwytliwością  wynikającą z wyrazistości refrenów. Nie jest to w sumie nic nowego, bowiem od dawna już Lamb of God jest przebojowe, ale odkąd za bębnami nie siedzi Chris Adler, to ich aranżacja idzie zwyczajnie w siłę, kosztem finezji. Nie mam jednak pretensji jakichkolwiek do Arta Cruza, bo gość wie jak nabijać i wywijać, ale zdaje się iż uderza mniej w centralki, może też talerze i być może tym samym muzyka amerykanów staje się bardziej hard core'owa, może wręcz metal core'owa niż thrashowa. Odpalam właśnie Ashes of the Wake i utwierdzam się w tym przekonaniu, po czym odsłuchuję Sacrament i stwierdzając że uwielbiam od startu Omens, to czy jest on najlepszy w dyskografii? Hmmm... tym bardziej że po drodze był jeszcze Sturm Und Drang z genialnymi gościnnymi wokalami Chino Moreno i Grega Puciato!

piątek, 14 października 2022

Karin Park - Private Collection (2022)

 


Rozdziewiczając właśnie nowy krążek partnerki Kjetila Nernesa, stałem się mimowolnie ofiarą tak samo własnej niewiedzy wynikającej z braku wcześniejszego riserczu, zanim album pojawił się w zasięgu, jak znikomej jednak wiedzy dotyczącej początków kariery artystki, która zanim poznała lidera Årabrot i postanowiła dzielić swoje dalsze życie uczuciowe z nim i wspólnie pracować także zawodowo, była znana na zdecydowanie bardziej mainstreamowej scenie. Żadna to dla mnie ujma, iż nie sięgałem głębiej w jej dyskografię, bowiem początki artystycznej kariery, to jednak raczej standardowy elektroniczny pop, a ciekawie zrobiło się dopiero wówczas, gdy została silnie zainspirowana tak osobowością Nernesa, jak i tworzoną przez niego muzyką. Stąd nie zatrybiłem, że Private Collection, to jednak tylko stare w nowej odsłonie, a na jego treść kompozycyjną składają się niemal wyłącznie wcześniej już nagrane utwory - tym razem zaaranżowane skromniej, bo quasi akustycznie i nagrane (akustyka pomieszczenia bomba) w warunkach zimnej przestrzeni prywatnego studia zorganizowanego we własnym domu, który to (wtajemniczeni wiedzą) byłą chrześcijańską świątynią. Zmusiłem się w tej sytuacji do wysiłku i tak sprawdziłem skąd każdy kolejny numer pochodzi, jak w większości przekonałem też jak brzmiał w wersji pierwotnej. Pokrótce (jeśli czegoś nie namieszałem), 3 kompozycje z ostatniego dotąd albumu, 2 z poprzedzającego go Apocalypse Pop, po jednym z wydanego w roku 2012-tym Highwire Poetry i nagranego już prawie dwie dekady temu debiutu oraz jeden leciwy singiel, dalej Tokyo By Night z epki o tym samym tytule skrojonej we współpracy z kimś takim  Hook N Sling oraz (jak się okazuje jednak) samotny nowy numer pt. Traces of Me. Ufff, chyba udało się uporządkować. :) Powstał tym samym album, który na starcie kiedy oczekiwałem pełnego nowego materiału mnie rozczarował, jednak już po pierwszym odsłuchu skubaniec kompletnie OCZAROWAŁ. Bowiem mezzosporan (tak piszą) Karin wsparty subtelną potęgą organów zabrzmiał zjawiskowo, a stworzone na ta okazję skromne aranżacje z mnóstwem detali, okazały się idealnie łączące majestatyczny charakter wykorzystywanego pogłosu i wręcz cudowne linie intymnego śpiewu i wystarczająco wyrazistych melodii, aby finalnie poczuć, że każda z pieśni ma własny charakter i własną siłę oddziaływania. Gdyby wyszło słabo miałbym do Karin pretensje, że miast skupić się na ewolucji i rozwijaniu wątków z Church of Imagination traci czas na niepotrzebną archeologię. Okazało się tymczasem, że będąc w tym miejscu transformacji stylistycznej, dała wykopaliskom całkowicie nową twarz dźwiękową i nawet te perełki najnowsze usłyszałem na nowo/świeżo i jestem ich surowym obliczem urzeczony. Private Collection to rzecz wyjątkowa, której sound zarejestrowany w niecodziennych okolicznościach miejsca HIPNOTYZUJE i PORYWA w podróż do jądra istoty jej muzyki. Tam jest cudnie i nie ma się ochoty, szczególnie kiedy wczesny mrok przybywa stamtąd ulatywać - tego zjawiskowego miejsca dla zwyczajnego tu i teraz opuszczać. 

czwartek, 13 października 2022

Shadows and Fog / Cień we mgle (1991) - Woody Allen

 

Woody skaczący po inspiracjach i próbujący robić to, co go w kinie zafascynowało po swojemu, czyli z intelektualną przekorą i warsztatowym przymrużeniem oka. Shadows and Fog, to czarno-biała perełka w dorobku Allena, tytuł który akurat zaskakująco mało jest rozpoznawalny, niczym jednak myślę nie ustępuje najlepszym w jego dorobku. Oczarowuje w nim sprawna realizacja wizualna nawiązująca klimatem do niemieckiego ekspresjonizmu (patrz. Nosferatu, symfonia grozy i Gabinet Doktora Caligari) i także treścią do kafkowskiego Procesu, ale jak to u Allena bywa także uwodzicielskim wręcz aktorstwem person z pierwszego szeregu, które udział w jego filmach spostrzegają nierzadko jako nagrodę. Wątek Procesu to gruba analityczna sprawa, lecz ja myślę że Woody puszcza tu swoje sarkastyczno-ironiczne oczko także do bardziej popkulturowej spuścizny i czy to Kuba rozpruwacz i luźna improwizacja wokół wątku morderstw prostytutek, czy do klimatu Frankensteina i próby medycznego zrozumienia fenomenu życia i umysłu skażonego szaleństwem, to wychodzi mu to niezgorsza. Jest też cyrk i charakterystyczny dla tradycji tejże rozrywki uśmiech makabrycznej groteski. Nie ma jednak w tym lęku, bowiem jest przede wszystkim immanentny dla każdej produkcji Allena intelektualizm artystyczny i czerpanie motywów z gatunkowych klisz ubranych właśnie w charakterystyczny dla Pana Patyczaka dialogowy zgiełk i pastiszowy komizm. Ponadto scenariusz z tak zabawną jak przecząca stereotypom banalną, lecz dla smaczku paradoksalnie błyskotliwą, bo też o obyczajowym kontekście puentą. Innymi słowy Woody składa hołd tradycji kinowej zupełnie tą tradycję podporządkowując wymyślonej przez siebie formule inteligentnej niepowagi. A narzędziem w jego ręku same wielkie nazwiska aktorstwa i szoł biznesu.

środa, 12 października 2022

The Humans (2021) - Stephen Karam

 

Już za samą obiecującą sekwencję otwierającą, towarzyszącą napisom początkowym należą się spore brawa. Ujęcie z dziedzińca wiekowej nowojorskiej kamienicy, wycelowane w niebo oko kamery i podkreślam ten szczegół nie tylko dlatego że mnie się on bardzo podoba (bowiem zrazu łapę skojarzenia tak ze Wstrętem Polańskiego, jak i nawet z jego Dzieckiem Rosemary), ale on sugestywnie wprowadza rodzaj niepokoju, który do końca projekcji będzie niestrudzenie podtrzymywany. Dalej obserwuje między scenami coś w rodzaju intrygującego metaforycznego przeniesienia stanu mieszkania na stan relacji rodzinnych bohaterów. Napuchłe od wilgoci, niemal żyjące swym długim życiem ściany, jak nabrzmiałe od pretensji relacje, skrzypiące drzwi jak pewnie dotychczas nieudane próby ich naprawiania itd. Mieszkanie po przejściach z historią i ludzie wraz z zależnościami także, może nie od razu do generalnego, lecz jednak do remontu. Może ci ludzie nawet się nie lubią, a co dopiero kochają? Stop, to gruba nadinterpretacja - to ostatnie to mimo wszystko nie tak! Choć tego akurat można było się po krążących w internecie opisach spodziewać, lecz okazało, że ten film jest o czymś innym (domniemam że o sumieniu i lękach i też chyba wypieranej depresji, czy po prostu idąc najkrótszymi domysłami o problemach natury materialnej, wynikających z błędów i losowych utrapień), albo nawet można by zaryzykować (gdyby było się kompletnym ślepcem!), że jest o niczym, bo oni dużo gadają, ale niewiele, bądź właśnie nic z tego paplania nie wynika, prócz zatapiania się we własne filozoficznie fiksacje, czy też czczą gadaniną kamuflowanie prawdziwej genezy i natury problemów. Stąd może taka była konieczność, by z mieszkania zrobić także bohatera opowieści o rodzinie i wykorzystując surowy charakter mrocznej jego aury, wprowadzić do fabuły odrobinę frapującej dramaturgii. Wyszło na pewno niezbyt jasno, może nieco groteskowo, bo to ani horror ani typowy teatralny dramat psychologiczny, jednakże ma swoje plusy, bo nie próbuje się tutaj wzbudzać kontrowersji, ani ile wlezie przestylizować formy, tudzież przede wszystkim napięcia budować i eksplozji wywoływać totalnym natłokiem konsekwencji czy reperkusji, więc mimo obaw że takich kameralnych produkcji ostatnio dużo, to ta jednak się wyróżnia, chociaż nie nazwę jej dziełem wybitnym, a tylko bardzo dobrą realizacją, z nie do końca wyraziście przekazaną ideą. Krzątają się bowiem bez zdecydowanego sensu po labiryntach upiornego mieszkania, które mocno odbiega od obrazu typowego apartamentu na Manhattanie. Zasiadają w końcu przy świątecznym stole, kiedy już kilka żarówek zdąży się spalić i wówczas robi się żywiej, a operator stale w międzyczasie dekoruje formę szczególnymi kadrami detali mieszkania i tężejącej muzyki z tła, budując właściwy niepokój i prowokując pytanie, gdzie to do cholery podąża? O co chodzi, co sobie autor wymyślił i dlaczego tak plącze przynudzając i może byłbym mega rozczarowany, gdyby nie było to genialnie pod względem wykorzystania światła i półmroku sfilmowane, jak też nie pozostawiało po finałowej scenie dziwnie świdrującego wrażenia.

P.S. Na podstawie uhonorowanej nagrodami sztuki napisanej i wystawianej przez reżysera - coś jak przed prawie już dekadą powstała, równie teatralna, choć znacznie mniej klaustrofobiczna i dużo bardziej oczywista Wątpliwość Johna Patricka Shanleya. 

wtorek, 11 października 2022

Stardust Memories / Wspomnienia z gwiezdnego pyłu (1980) - Woody Allen

 

Nowojorskie jazz(ikowe) klimaty z wciąż jeszcze początków, jak się miało okazać gigantycznej, bo wieloletniej i wieloprodukcyjnej kariery Allana Stewarta Konigsberga. Takie dzisiaj fascynujące przez swoją wówczas dość oryginalnie odważną formę, jak i przez pryzmat całej filmografii reżysera, szczególnie tej nie zawsze poważnej i niemal zawsze powielającej uparcie schemat. Można oczywiście rzec, iż to szczwanie groteskowe kino, uwypuklające doskonale przywary gwiazdorskiej popularności i szaleństwa rozpętywanego wokół celebryctwa, ale też kino fantastycznie sfotografowane, bo te twarze, te ich zbliżenia oprócz magii intelektualnego słowotoku, to równie istotna urzekająca strona Wspomnień. Scenariusz jednak sprawia wrażenie nieco chaotycznego, jakby przerastającego motywacje i aspiracje twórcy, a dialogi intelektualnie naspeedowane i potraktowane zamaszyście nieposkromioną artystyczną manierą, stawiają tą próbę zmierzenia się z tematem sensu życia w kategoriach nazbyt jednak grubymi nićmi szytej pretensjonalności. Mimo wszystko Wspomnienia posiadają aktorski atut oraz wizualny wdzięk, który pozwala mu wiele wybaczyć i ja wybaczam, a wręcz być może doszukuje się w nim więcej niż mi realnie zaoferował.

P.S. Bardziej świadomi piszą że to hołd dla Felliniego i ja się z tym świadomie zgodzę tylko wówczas, gdy odważę się końcu Felliniego odkrywać. Póki co zgodzę się, bo nie wypada się kłócić z kimś o tą fundamentalną wiedzę mądrzejszym, a tym bardziej z Allenem, który sam stwierdził, że cały film jest dyskusją z 8 1/2. 

poniedziałek, 10 października 2022

Ozzy Osbourne - Diary of a Madman (1981)

 


Z tego co wiem, a wiem wystarczająco dużo i sam też na to co wiem własnym odczuciom przełożonym na osobiste zdanie pozwalam mieć często wręcz wpływ decydujący, to Diary of a Madman nie jest uznawany za album bezdyskusyjnie lepszy od debiutu. Faktem jest że Blizzard of Ozz może pochwalić się większą liczbą szlagierów totalnych, ale przecież i na dwójce nie brak numerów od samego ich powstania uznanych za żelazne klasyki w solowym dorobku Ozzy'ego. Over the Mountain, You Can't Kill Rock & Roll, Tonight czy tytułowy epicki wałek nie ustępują przecież Crazy Train, Goodbye to Romance, a nawet kultowemu Mr. Crowley, a ich ogranie koncertowe i ówczesne radiowe porównywalne. Co więc pytam czyni Diary of a Madman słabszym od Blizzard of Ozz? Myślę że to przede wszystkim kontekst sytuacyjny, rozstanie z Black Sabbath i cholernie udany start mistrza jako artysta solowego, kiedy to wielu przecież wieszczyło że Ozz to narkoman skończony i tym bardziej bez Sabbs przepadnie, bo to riffy Iommie'go i sekcja Butler/Ward dały odpowiednio wyraziste tło dla antyśpiewu wokalisty, a jego głos sam z siebie nie uniesie jakiejkolwiek innej stylistyki, tym bardziej tej pokrewnej estetyce stworzonej przez legendarną formację. A tu okazało się że Książę Ciemności dekapitujący podobno nałogowo nietoperze znakomicie odnalazł się w swojej heavy niszy. Te rockersy z dwójki to (bądźmy szczerzy, nikt przecież kłamstwom tu nie uwierzy), nic innego jak wprost kontynuacja metody użytej na jedynce, a i narzędzia wykorzystane by cieszyć uszy fanów podobne, zatem nie trudno byłoby mi uwierzyć, że są to numery powstałe w podobnym czasie i może wręcz w czasie tej samej sesji, tylko poddane selekcji jakimś trafem nie znalazły się na krążku z kwietnia roku osiemdziesiątego, a dopiero na albumie z marca osiemdziesiątego pierwszego. Ich motoryka bliźniacza, brzmienie podobne i oczywiście filozofia stojąca za ich konstrukcją w żadnym stopniu nie odbiegająca od tej tworzącej zarówno kręgosłup jak i całościową formę Blizzard of Ozz. Wysunięty wokal Ozza i charakterystyczny sound wiosła Randy'ego Rhoadsa, basu Boba Daisley'a, bębnów Lee Kerslake'a, wspieranych wcale nie drugoplanową rolą klawiszy Dona Airey'a. Myślę że wystarczająco treściwie aby uniknąć rozwadniania, przynajmniej sobie odpowiednio przekonująco odpowiedziałem na powyżej zadane pytanie. :)

niedziela, 9 października 2022

Blackbird / Bez pożegnania (2019) - Roger Michell

 

Kręcony głównie we wnętrzu pięknego nowoczesnego domu i w urokliwych przyrodniczo okolicach, obsadzony gwiazdami kameralny dramat Rogera Michella. Jego ostatecznie przedostatni niestety obraz, który przeszedł nieco bez należnego mu echa, a ja akurat teraz z poślizgiem na niego trafiam, bo zwyczajnie ubiegłoroczny The Duke zyskał moja sympatię i pobudził moje na nowo zainteresowanie filmami zmarłego przed rokiem brytyjskiego reżysera. Okazało się że było warto, a angielski charakter obyczajowego dramatu, to to co w nieskomplikowanej filmowej formie może bez wysiłku przez nieco ponad półtorej godziny zaabsorbować uwagę. Na filmowej scenie dość krępująca sytuacja z życia rodzinnego, pożegnalne Boże Narodzenie bez bożonarodzeniowej okazji, bowiem to ostatnie jak się okazuje w pełnym gronie spotkanie bliskich i okazja do tylko pozornie spokojnego przepracowania żalów, kwasów w relacjach rożnych, bardzo odmiennych osobowości - bo przecież w takiej sytuacji nie wypada ze swoimi żalami wychodzić przed szereg i mówić o tym co wieloletnimi tajemnicami, więc wpierw zakulisowo robi się gęsto, a wkrótce oficjalnie można kroić atmosferę. Bardzo mądry, choć niekoniecznie bardzo ekscytujący film o bardzo uniwersalnych życiowych prawdach, bez dzielenia włosa na czworo, a zamiast tej zbędnej czynności ze znakomitym powściągliwym poczuciem humoru i aktorstwem w punkt - gdy potrzeba minimalistycznym, gdy należy ekspresyjnym. Z takim też umiejętnym spojrzeniem z perspektywy kamery i doświadczonym rozumieniem istoty "małego" kina. To również rozsądnie sprowokowana dyskusja o legalności i ciężarze dla sumienia wspomaganego samobójstwa, czyli ważny wątek etyczny, normatywny i społeczny. Obraz autentycznie poruszająco zagrany i w fundamencie psychologicznym jako tekst sztuki napisany, więc wystarczająco silnie oddziałujący by dać się wzruszyć i poddać refleksji.

sobota, 8 października 2022

The Dead Daisies - Radiance (2022)

 


Półtora roku temu pisałem (nie mam jednak pewności czy dosłownie tak), że czego nie dotknie Glenn Hughes, to to dotknięte w złoto zamienia. Od tamtego czasu próbowałem fragmentarycznie sprawdzić The Dead Daisies z czasów bez niego i nie powiem, muzycznie nie przeżywałem rozczarowania, ale sposób wokalnego frazowania Glenna to jest po prostu soulowo-bluesowa magia i TDD z nim przeskakuje z miejsca z poziomu poprawności rzemieślniczej na poziom wybitnego mistrzostwa w klasycznej hard rockowej estetyce. Nie jestem jednak na dziś jeszcze gotów, bądź przez pryzmat oczywistości aranżerskich heavy hard rockowej stylistyki nigdy nie będę, wrzucić australijskiej ekipy nawet wspieranej przez mistrza Hughesa do pudła własnoręcznie opisanego jako "rzeczy muzyczne ponad wszystko traktowane bezkrytycznie". Bowiem przewidywalność tejże nie pozwala mi na przejście obok szybko powodującej zobojętnienie przebojowości. Szczególnie kiedy na przykład Radiance czy Holy Ground kręciłby się w moim audio sprzęcie dość często i intensywnie. Wówczas na stówę zabiłbym w sobie sympatię do nich - może na kilka tygodni, miesięcy musiałbym wrzucić w kąt, tudzież odłożyć na margines, gdzie odkładam te albumy które cenię, ale w dawkach zaledwie minimalistycznych. To jest tak, że kapitalnie chwytliwa, genialnie groove'm przesiąknięta nuta "Stokrotek" potrafi mnie rozpalić, ale też momentalnie zgasić, gdybym z nią przesadził, a że nie chcę sobie odbierać naprawdę dużej przyjemności odsłuchowej tych dziesięciu, a wcześniej jedenastu kompozycji, więc słucham rozważnie. Niemniej jednak nie obawiam się chwalić, bo dla kogoś bardziej wyrozumiałego, a może zwyczajnie odpornego i długotrwale fanatycznego wobec heavy hard rocka, te dwa albumy z Hughesem, a może i te także bez niego będą znakomitym pokarmem dla duszy spragnionej w XXI wieku klasycznie brzmiącej nuty ejtisowej. I cieszę się każdego tego kogoś szczęściem. :)

P.S. Poza moimi dziwnymi wobec hard rockowych ejtisów oporami! Radiance to w kategorii "Co mogłoby się kapitalnego przydarzyć archetypicznej heavy stylistyce?", krążek ideał i mokry sen fana może nie chadzającego wciąż w sofixach, ale takiego który wie co to bezmyślne mordowanie hard rocka hair metalem i wciąż się wstydzi, że doszło do tej zbrodni. Radiance ma bowiem w sobie rock'n'rolla zrodzonego z bluesa, zamiast rock'n'rolla utopionego w spopowiałym punku. Jeśli jasno się wyrażam.

środa, 5 października 2022

The Story of My Wife / Historia mojej żony (2021) - Ildikó Enyedi

 

Zmagania Jakob Störra w siedmiu lekcjach. W siedmiu lekcjach wykład z rozwiązywania problemów praktycznych, życia towarzyskiego, utraty kontroli, siły zmysłowości, pogoni za rzeczywistością, odpuszczania, z klamrą, epilogiem „siedem lat później”. Na podstawie powieści Milán Füsta film sensualny, tajemniczy, emocjonalny, choć tymi emocjami nie szantażujący widza. W nim spojrzenie wysublimowane i wnikliwe oraz aktorstwo przez pryzmat także doskonałych wyborów castingowych soczyste. Film niezwykły pod względem budowania portretów postaci, z głębokim ukłonem w stronę staranności eksponowania zarówno złożonych, często prozaicznych spontanicznych motywacji, jak i tym samym motywacji wynikających z zaspokajania potrzeb z rejonów podświadomości. Także warstwa ilustracyjna, zdjęcia, kadry oraz budowanie napięcia to poziom absolutnie mistrzowski. Jest w nim gigantyczny urok wizualny, ale jego atutem równym niemu gra psychologiczna, intryga w sensie tajemnicy i doskonałe jej uchwycenie w każdym detalu mimiki, gestów. Historia wciąga, intryguje, zawiesza widza na spostrzeganiu pięknych detali produkcyjnych i warsztatowych, tak gry aktorskiej jak i chemii pomiędzy postaciami. W nim myślę spotkały się i zapewne ku zaskoczeniu wielu widzów (także moim) i idealnie współgrały, zamiłowanie do klasycznie rozbudowanych i rozpostartych w czasie historii, gdzie między innymi bohaterowie nie stanowią wyłącznie dekoracji, a reżyserską optyką, która z powodzeniem sięga po narzędzia wprost z kina wysokich ambicji i świadomie ograniczanych do kameralnej finezji możliwości. Dzięki temu powstał film poniekąd epicki, bez epickiego przepychu, który z powodzeniem doceni widz kochający w kinie jego archetypiczną istotę, jak i ktoś poszukujący ekscytacji formalnymi niuansami kina dalekiego od popularnego. Dojrzały film o miłości i fascynacji, manipulacji, iluzjach i fałszywych interpretacjach, lecz nie wyłącznie! Jestem zachwycony, ale zastanawiam się też czy nie uległem pewnej ułudzie, za którą stoi rodzaj naturalnej naciąganej identyfikacji, ponieważ/przecież nie jestem kapitanem frachtowca. :)

P.S. Spodziewałem się że napiszę iż po reżyserce Duszy i ciała oczekiwałem więcej. Więcej wyrazu, wiraży intelektualnych i psychologicznych labiryntów, a było bezpiecznie i tylko wizualnie widać, że to praca kogoś kto ma nietuzinkowe spojrzenie i za kim stoi doświadczenie wieloletniego doskonałego filmowego oka wykorzystywania. Napiszę, że baza w postaci klasycznie wyglądającej powieści narzuca jednak standardowe motywy narracyjne, a one mogą okazać się mdłe w tak długim metrażu. A jak widać napisałem (he he) inaczej.

wtorek, 4 października 2022

Raising Arizona / Arizona Junior (1987) - Ethan Coen, Joel Coen

 


Wszak maniakalnie podkreślałem że wolę Coenów bardziej poważnych niż mniej poważnych, więc jeśli teraz będę rozpływał się w pochwałach dla Arizona Junior, to mogę się wydać niewiarygodnym i niepoważnym. Z ostatnim się nie zgodzę, z drugim nie będę się kłócił i napiszę, że Arizona Junior to jedna z najlepszych i najmądrzejszych zwariowanych komedii braciszków, która ma jedno albo nawet dwa fantastyczne dna, a ja je widzę i doceniam. Jest wyrazista, a wręcz krzykliwa w kwestii formy, ale pod karykaturalną/groteskową powierzchnią jest po prostu piękna i wzruszająca, jako opowieść o macierzyństwie i ojcostwie z serca dla swojego największego skarbu. Bawi mnie nieprawdopodobnymi odlotami w scenariuszu tak samo cudownie, jak utwierdza w przekonaniu, że albo się posiada naturalny instynkt i intuicję macierzyńsko-wychowawczą/tacierzyńsko-wychowawczą, albo lepiej nigdy nie myśleć o sprowadzeniu „sobie” na świat dzieciaka. Po cholerę się miotać krzywdząc siebie i je, po cholerę skupiając na zapewnieniu najlepszych warunków, kiedy i tak całą pozostałą resztę spektakularnie się spieprzy z braku czasu i skupieniu na zawodowej karierze, bądź wprost poczucie odpowiedzialności skrepuje, czy wręcz sparaliżuje każde właściwe oddziaływanie, sprowadzając bycie do walki z własnymi osobowościowymi problemami. Chyba że się mylę i Arizona Junior to film o czymś zupełnie innym, albo co gorsza, film o niczym z kapitalnymi, popisowymi rolami Cage’a, Hunter oraz takich ikon jak McDormand czy Goodman.

P.S. Jak chcecie rozbijać dzieło Joela i Ethana na atomy, roztrząsać kogo te więzienne sceny i wizyta szwagra tfu majstra z roboty z dzieciakami zainspirowały jak i doszukiwać się czym się inspiruje i do czego nawiązuje i zamiast skoncentrować na tym co kluczowe, dokonywać filmoznawczych analiz w atmosferze intelektualnej deliberacji, to idźcie stąd na przykład tam, albo tam, bowiem jest mnóstwo miejsc zdatnych bardziej do rozkminiania i jeszcze więcej przemądrzałych dupków, którzy zamiast się uczyć pragną pouczać, popisując się swoją żałośnie ślepą elokwencją. Skończyłem! :)

poniedziałek, 3 października 2022

Sundown (2021) - Michel Franco

 

Rozpoczyna się mega. Ryby, morska toń, pluskanie, masażyk, pielęgnowanie tłuszczyku na leżaczkach, popijanie wymyślnych drinków i to wszystko bez jednej muzycznej nutki w tle. Po prostu pełną gębą kino niemainstreamowe, kino artystyczne z wybujałymi pewnie ambicjami. Wakacyjny egzotyczny chill turystów z Londynu. Rodzinki, czteroosobowej, małżeństwa z dość już dojrzałymi pociechami i na tyle długim stażem że nuuuda. Nagle jednak ta urlopowa sielanka się kończy, bo smutne wieści rodzinne docierają. Rodzina we trójkę wraca, ojciec stosując prosty wybieg jednak zostaje. Ucieka z pilnie strzeżonego luksusowego ośrodka i idzie na żywioł w znacznie mniej prestiżowym otoczeniu. Ojciec zostaje i dzieli czas pomiędzy uciekanie/unikanie przykrej rzeczywistości i romansowanie z atrakcyjną młodą mieszkanką kurortu, do momentu aż szczwany spontaniczny plan przerywa powrót zatroskanej małżonki. Wówczas robi się nieco intensywniej dramatycznie, choć niekoniecznie emocjonalne nastawienie Pana stoika ulega zmianie, choć egzotyka niebezpiecznego Meksyku, to jednak mało przyjazne miejsce! Technicznie jest to nakręcone bardzo swobodnie, z wyczuciem, bez krępujących łapki rygorów i aptekarskiej dokładności, ale widza angażująco. Surowo ale z fajnym feelingiem, bo tak kolejne wydarzenia jak ewolucje relacji następują bardzo naturalnie, a konsekwencje pośród kontekstów, nie robią wrażenia sztucznie determinowanych. Swoje robi też fenomenalna obsada i to też specyficzne doświadczenie zobaczyć znane i cenione dwie aktorskie persony w tak mało hollywoodzkim wydaniu. Chociaż akurat Tim Roth i Charlotte Gainsbourg nie przykuwają się wyłącznie do spektakularnych superprodukcji.

P.S. W tekście świadomie wprowadzam w błąd w sprawie rozpoznania relacji (ojciec, żona, małżeństwo) pomiędzy Panem Brytyjczykiem i Panią Brytyjką, tak samo jak ja zostałem przez scenarzystę i reżysera sprytnie pozorami oszukany, tudzież może podczas seansu byłem mocno nieuważny. Szczegóły sytuacji która mnie przez spory czas zwiodła poznacie jak obejrzycie, bo to film który obejrzeć bezwzględnie warto! Mega poważnie rekomendując cytuję, że to taki "minimalistyczny dreszczowiec ze społecznym zacięciem", "prawdziwy magnes" od startu do mety.

niedziela, 2 października 2022

Big Fish / Duża ryba (2003) - Tim Burton

 

Magia kina - magia kina Tima Burtona. W tym przypadku pełna, bez jednej krytycznej uwagi. Cudowny obraz w którym miesza się psychologiczny realizm z fantazją nieograniczoną i wyobraźnią mroczną. Artystyczny majstersztyk, z epickim zacięciem i dojrzałym intelektualizmem o szlachetnych korzeniach. Baśń dla dorosłych i jednocześnie wehikuł czasu dla nich - do dni, chwil z dzieciństwa przenoszący, teraz po latach mogących być właściwie z dystansu i przez pryzmat nostalgii odczuwane i zinterpretowane. Zasadniczo ponura i nieponura opowieść, o wielkiej zalecie jaką kolekcjonowana mądrość starego człowieka. Mądrość może nieodkrywcza, ale z jaką ekscytującą gracją w opowieściach przekazywana. Czaruje i oczarowuje, uczy i wzrusza. Szczególnie kiedy ogląda się z punktu widzenia rodzica, któremu jeszcze pociecha z domu nie wyfrunęła, jednak jej życie wewnętrzne zamknięte w zdecydowanym stopniu przed rodzicem, a punkt ciężkości przeniesiony na środowisko rówieśnicze, już zewnętrzne, poza domem. Najlepsze bez wątpienia co przez te wszystkie lata Tim Burton widzom zaproponował. Zgodzę się też że merytorycznie bardziej Gilliam niż Burton i odrobinę Zemeckis z "nazywam się Forrest, Forrest Gump". Uważam że można takich szukać powiązań i to nie jest krytyczna uwaga. :)

sobota, 1 października 2022

Blonde / Blondynka (2022) - Andrew Dominik

 

Dzieciństwo zrobiło jej kuku - potężne kuku dzieciństwo koszmarne jej uczyniło. Wystarczyła matka alkoholiczka, matka schizofreniczka, porzucenie przez ojca i w pamięci pozostawione traumatyczne epizody. Dalej konsekwentnie dekonstruująca osobowość droga do „gwiazd”, udekorowana fałszem i obłudą hollywoodzkich tuzów ścieżka kariery, z wykorzystywaniem naiwności, wrażliwości, braku przede wszystkim pewności siebie i wreszcie z wbijającym ostatni gwóźdź do jej trumny poronieniem, by mieć dość. Być może Andrew Dominik kupił mnie przede wszystkim tą kombinowaną raz czarno-białą, dwa archaicznie pastelową formą i ekranem zawężonym? Przeskakiwaniem pomiędzy historycznymi wizualnymi konwencjami i może nazbyt obfitym, ale jednak ujmującym szafowaniem filtrami, czy grą światłem i cieniem. Może mam słabość do urody Any de Armas, a może jeszcze to i tamto, więc naturalnie ignoruję tak zbesztaną przez zdecydowaną część widzów scenę aborcji, jeszcze bardziej budzące ich obrzydzenie obciąganie Kennedy’emu, a może uważam że te chóry oburzonych, to wprost żałosne pieprzenie nienadążających za wizją reżysera i scenarzysty w jednej osobie, przypadkowych kinomaniaków i salonowych krytyków. Na sto procent jestem zachwycony aktorstwem de Armas, szczególnie w scenach kiedy grając Marilyn gra grającą Marilyn - groteskowo dramatycznie, lecz z żarliwego serducha, podczas prób, tudzież rekonstruowanych scen z największych kinowych przebojów. Jestem szczerze zachwycony symulowaniem sposobu intonacji, charakteryzującego Marilyn, sposobu spoglądania, opuszczania wzroku, sposobu poruszania się, czy grymasów twarzy, współegzystujących z mową ciała. To jest przerysowane, ale czy źródła historyczne nie podają że ta błazenada na zawołanie była cechą immanentną zewnętrzności Marilyn, a to co w duszy tymże wyreżyserowanym iluzyjnym obliczem kamuflowane. Wrażliwa i bezbronna, pozornie blondynka, a w rzeczywistości poturbowana psychicznie, przez życie bystra babeczka, niedoceniana za głębię i prawdę, spostrzegana przez pryzmat pozorów, klisz i stereotypów. Niewielu spojrzało na nią tak jak Arthur Miller, a scena pomiędzy nimi w barze jest jeszcze bardziej genialna niż wszystkie inne pokazane tu fenomenalne kadry i ujęcia. Wymienię też akapit z przemianą przed lustrem w garderobie i jej cierpienie duszy, jakie „nie zawsze odbija się na twarzy”. Dodam bezdyskusyjnie wiarygodne i dobitnie fascynujące zanurzenie w psychikę Marilyn. Fenomenalną, precyzyjną charakteryzację, oryginalną muzykę tandemu Nick Cave/Warren Ellis - szczególny, cudownie „twinpeaksowy” Nembutal. Stwierdzę, iż to nie jest jednoznaczny obraz Marilyn i to jest zasługa Andrew Dominika opierającego swoją wizję na fundamencie powieści Joyce Carol Oates. Gdyż ludzie w niej będą widzieć to co chcą zobaczyć, podświadomie odrzucając to, co im się w tym wizerunku nie zgadza, nie podoba. Tym samym to film zarazem szarpiący i targający uczuciami, ale też poniekąd obojętny emocjonalnie, bowiem uwalniający i potęgujący te uczucia widza, które nie są w żadnym razie jego formą ilustracyjną czy meteorytyką narzucane przez porwaną, ale absolutnie nie chaotyczną narrację. I wszystko to jest uzyskane podstępem, aby świadomie odważnie (sparafrazuję teraz Boya-Żeleńskiego) igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia. Czy jasno się wyrażam? Powstał film schiza, bliższy psychologicznemu dreszczowcowi, momentami wręcz horrorowi, niż typowej biografii filmowej. Akt oskarżenia, bez procesu. Pozew wobec rządzonego przez diabłów w ludzkiej skórze hollywoodzkiego piekła. Pro-wo-ka-cja! Niezwykle przejmujący i przewrotny obraz, szczególnie w chwili kiedy Marilyn mówi że jest szczęśliwa, przez całe życie. W całości jednak jako doprowadzony do granic przyzwoitości pod względem długości kolos, jest jednak odrobinę męczący, gdyż wstrząsający i smutny, wręcz potwornie smutny. Andrew Dominik nakręcił arcydzieło nieobojętne, które tak samo będzie kochane, jak nienawidzone i z tej strony dokładnie rozumiem skąd ta manifestowana wobec niego krytyka pochodzi. Ludzie nie cierpią kiedy odbiera im się złudzenia i w to miejsce próbuje wszczepić pozbawioną wszelkiego oszustwa surową prawdę, czy też fortelową półprawdę. Nie cierpią intelektualnych demonstracji, tym bardziej podstępnych prowokacji, unikają jak ognia wobec swojej świętojebliwości racjonalnej argumentacji. Wolą pluskanie się w perfumowanej hipokryzji i skwapliwie korzystają z wszelkiej okazji do modelowego wyparcia. Dlatego ta nieprzyjemna dekompresja, ta perfekcyjna inscenizacyjnie, w każdym calu taśmy, w dodatku wsparta erudycyjnym wręcz wykorzystaniem kontekstów i sugestii praca ekipy Andrew Dominika tak boli. Zgadzam się że szkoda tego filmu dla Netfixa. Ludzie są za głupi by go zrozumieć i docenić, a tak szeroka dystrybucja tylko go skrzywdzi. Chyba że po prostu filmom, które pokazują ikonę jako tanią prostytutkę mówimy nie?! Takie właśnie upraszczanie, trywializowanie zadało decydujący śmiertelny cios Marilyn Monroe, śmiem twierdzić.

P.S. W jednym zdaniu - spontaniczna cudowna Marilyn, dawała tyle miłości i tak niewiele jej dostawała w tej tak samo dalekiej, jak i bliskiej rzeczywistości fikcyjnej perspektywie Joyce Carol Oates i Andrew Dominika.

Drukuj