To oczywiście będzie truizm, kiedy wspomnę na starcie iż Allen genialnie potrafi wczuć się w atmosferę i odwzorować niezwykle czarująco
miejsca, czas akcji i własności środowisk w których osadza opowiadane historie.
Wykorzystywana tutaj dla podkreślenia kontrastowej formy i zbudowania klasycznego klimatu czarno-biała wizualna faktura jest jednym z najbardziej wyraźnie
potwierdzających tą tezę przypadków, gdzie akurat nowojorski świat impresariów zostaje zagospodarowany i fantastycznie wpisany w allenowską charakterystykę. Ponadto Allen aktor w roli tytułowej, to tutaj obok Mii Farrow (zaskakująco zaprzeczającej łatce aktorki udręczonej :)) wisienka na tym
smakowitym torcie, bo przecież pasuje on znakomicie do roli i jest
w najlepszej z możliwych formie, kreując postać wygadanego i z gracją gaszącego
wszelkie pożary agenta przygasłej nieco lokalnej gwiazdy. Świetnie to poprowadzony narracyjnie przypadkowy
czworokąt miłosny w wyrazistej komedii pomyłek, korzystającej obficie ze stylistycznej
różnorodności. Nieco kina gatunkowego spod znaku makaroniarskiej mafijnej
rozróby, całkiem spora odrobina intelektualnej obyczajówki, a wszystko rzecz
jasna podlane obficie allenowskim sosem, czyli z mnóstwem świetnych dialogów (riposty, komentarze obłędne), rasowym
poczuciem cierpkiego humoru i hollywoodzkiego nerwa. Świetnie się ogląda,
przyjemności bezdyskusyjnie seans dostarcza i jeszcze w dodatku dobrze się ta zwariowana,
aczkolwiek klasycznie zaaranżowana romantyczna miłosna historia kończy - więc po
prostu zajebiście. :) Innymi słowy chcę powiedzieć, że to majstersztyk
charakterystycznej formuły w sensie słowa i obrazu, scenariusza i
reżyserii oraz mistrzostwo bezsporne w kwestii aktorskiej maniery prezentowanej przez kierownika
tego pulsującego zakręconą energią zamieszania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz