piątek, 31 marca 2023

Rushmore (1998) - Wes Anderson

 

Z jaką estetyczną przyjemnością ogląda się filmy Wesa Andersona, nikomu kto wrażliwy na jego gust wizualny tłumaczyć nie muszę i nie zamierzam, bowiem po prostu teoretyczne strzępienie sobie języka jest bez sensu – należy sprawdzić, pokochać lub trzymać się od takiej maniery z daleka. Kropka! Dlaczego tak młody wówczas reżyser, tak szybko osiągnął rozpoznawalność i przychylność, mimo że to co stworzył nijak raczej nie można było wcisnąć w szufladki, także osobom znającym i doceniającym również merytorycznie jego filmy tłumaczyć nie potrzeba. Bo po co truizmy wypisywać i powielać wszystkie znane koneserom oczywistości, mimo że zatrzęsienie detali bardzo wdzięczne jest do analizy. Natomiast jeśli ktoś nie zna, wystarczy na zachętę dać do zrozumienia, że to kino mega oryginalne, lecz nie zawsze równolegle maksymalnie interesujące, choć jak historie Anderson opowiada, to nawet jej (w porównaniu z przyjętymi standardami) ekstremalna dziwaczność, nie jest w stanie kompletnie pozbawić skupionej na niej i na wręcz erudycyjnym przesłaniu uwagi. Ja tak mam - nie wiem czy inni tak mają. Rozwijając jednak wątek, mocno kojarzę natenczas seans ze Stevem Zissou i pamiętam że się niby zachwyciłem, jednocześnie czując irytacje - taki to innymi słowy bezczelny twórca mną manipulował, który może sobie pozwolić. Kiedy jednak widz kompletnie nieczuły na styl Andersona, to nic za nic, żadne rozlegle argumentujące tezę deliberacje dlaczego on wielkim reżyserem jest, nie urobią i tylko strata czasu na przekonywanie nieprzekonywalnych. Prawda? Dlatego (do sedna wio), ja sam siebie czasami muszę dyscyplinować, kiedy wciąż jeszcze poznaje dorobek twórczy człowieka, ale akurat Rushmore bez wątpliwości i kontrowersji wciągam zauważając, że takiej fajowej satyry, która nie wzbudza permanentnych salw śmiechu, a bawi fantastycznie, to ja chyba zbyt wiele w swoim życiu nie oglądałem i tylko dziwię się, a wręcz żałuję, że jak wciąż jeszcze kształtował się mój gust, to na Wesa nie wpadłem i dopiero jako nazbyt dojrzały i nazbyt utwierdzony w smaku widz go poznałem. Bowiem czuję, iż brakuje mi potencjału wypielęgnowanej i rozwijanej wyobraźni, aby w pełni dać się wciągać w jego inscenizacyjne cudeńka, z fundamentalną, przerysowaną pięknie teatralna manierą. Staram się, ale mam chyba lekką blokadę, co nie przeszkadza piać z zachwytu, a co nie jest paradoksem, tylko być może zimnym wyrachowaniem, jakiego mimo wszystko nie można zrównać z przekonaniem zawartym w zdaniu - Wes Anderson genialny jest, masz tak Mariusz myśleć, bo tak się w towarzystwie myśli i basta! Wes jest bezapelacyjnie wyjątkowy i zazdroszczę mu elokwencji jeszcze bardziej niż Woody’emu, bo tak pisać dialogi (brawa też naturalnie dla ich współtwórcy w osobie Owena Wilsona), zawierać w nich tyle nerdziego wdzięku, geekowej pasji, bystrych spostrzeżeń i ogólnie wiedzy, a jednocześnie traktować je wciąż w sposób zdystansowany, kontestując jednocześnie z lekka intelektualizm na pokaz - to ja przyklękam z wrażenia. Anderson być może głosami postaci mówi jak nadęty erudyta, ale sposobem mówienia obnażając groteskową absurdalność tejże maniery, jednocześnie prostacko nie wyśmiewa, tym bardziej nie obraża, tylko poddaje refleksji jej kluczowe przywary. Natomiast o czym jest i dlaczego konkretnie podoba mi się Rushmore (przydałoby się konkretnie zaznaczyć), w więcej niż powyżej zakomunikowałem w lakonicznej formule w dwóch tylko zwięzłych zdaniach dam do zrozumienia, że o przyjaźni, miłości - zdradzie i zazdrości oraz nasamprzód lojalności. Osobiście (autobiograficzny rdzeń), wielowątkowo i błyskotliwie – z puentą, albo tylko happy endem w bonusie.

P.S. Bill Murray z miną Billa Murray’a jest po prostu fan-ta-sty-czny, czym odwdzięcza się smarkaczowi Andersonowi za szansę pobudzenie wówczas własnej mocno uśpionej kariery. Szacun!

czwartek, 30 marca 2023

Sahg - III (2010)

 

Nie mam wątpliwości i nie zawaham się stwierdzić, iż III to najlepszy Sahg w kilkunastoletniej historii grupy, obejmującej sześć studyjnych krążków. Najlepszy gdyż początkowy okres jakiego III zwieńczeniem, to wpatrzenie w archetypiczną sabbathową spuściznę i mimo że riffy nie mogły oddawać i nie oddają jeden do jednego maniery Iommie'go, to atmosfera śmierdzi jak najbardziej takąż sabbsów, głównie z czasów Ozzy'ego estetyką. Ktoś kto jest bardziej osłuchany w podobnych heavy-doomowatych klimatach, zrazu zauważy spowinowacenia także z innymi klasykami w postaci Candlemass czy bliżej współczesności wychwyci podobieństwa zastosowanej metody i zaprzęgniętych do jej realizacji technik, jakie Grand Magus bywał stosować. Sahg mimo to na trzecim albumie nie jest ani epigonem, ani nie jest kalką dzisiejszych całkiem dobrze znanych ekip, bo powyższe skojarzenia to rodzaj orientacji, gdzie Norwegów "szufladkować", a dokładnie nawigacji - kto powinien sięgnąć po ich nutę, aby na sto procent poczuć się usatysfakcjonowany. Ja lubię i szanuję akurat ten okres w działalności Sahg, bowiem w tej muzyce, na takim akurat etapie fascynacji i ewolucji stylu (może niestety jej przeciwieństwa), ten przyporządkowany estetyce diabelski mrok nie jest ani trochę groteskowo śmieszny - a to czuję, gdy akurat dwa ostatnie ich longi zdarzy mi się odsłuchiwać. Sahg i ich przypadek postrzegam z tej ponadto strony, z jakiej słyszę i nie mogę przestać czuć niesmak podczas odsłuchów innych Skandynawów, a dokładnie Szwedów z Mustasch. Zaczynali bardzo obiecująco, nawet wręcz zjawiskowo, by w którymś momencie skręcić zbyt gwałtownie w rejony tandetne i nawet jeśli ani jedni, ani drudzy nie szorowali po dnie fatalnego gustu, to jednak pozostają w mojej pamięci jako nazwy, które w całym rozrachunku rozczarowały i jak powracam (a czynię to w przypadku Mustasch bardziej regularnie), to do jedynie kilku materiałów startowych. Mustasch spisałem już w końcu na straty, pytanie ile jeszcze wybaczę Sahg - na ile taka fajnie wspominana trójeczka im mojej cierpliwości i przywiązania mojego zapewniła. 

środa, 29 marca 2023

My Dying Bride - 34.788%... Complete (1998)

 


Rewolucja brzmieniowa niewątpliwie - Aaron mówił kiedyś, a było to tuż przed premierą, że zawdzięczają ową przemianę przede wszystkim zmianie miejsca w który album zmiksowano. Na pewno też efekt zamieszczony na 34.788%... Complete był wynikiem zmiany w myśleniu o instrumentarium wykorzystywanym i kompletnej rezygnacji z udziału skrzypiec, a miejsce po nich powstałe wypełnieniu nieagresywną elektroniką z samplowanymi fragmentami i gęstymi gitarowymi motywami. Czas pokazał jednak, iż szok jaki tą zmianą wtedy wywołali (Heroin Chic rządzi), ze wspomnianym brakiem zawodzących smyczków i ogólnie bardziej syntetycznym brzmieniem, okazał się myślę li tylko kosmetyczny oraz chwilowy z istotnymi reperkusjami (he he), gdy wziąć pod lupę kojenie w historii MDB nagrania (wątek za chwilę rozwinę). Mogły one oczywiście pomóc wyjść grupie (a to było ewidentnie potrzebne) z początkowej fazy zżerania własnego ogona, jak również i tak się okazało na kolejnych materiałach (rozwijam porzucony wątek), mogły w praktyce spowodować, że ferment nimi wywołany zmusił muzyków do wyraźnego odwrotu z kierunku rewolucyjnego, jak się okazało na następnych trzech albumach spajając w jedno pomysł nowej aranżacyjnej chwytliwości z przywiązaniem do doom metalowej tradycji. Tak kombinuję, iż właśnie moje ulubione The Light at the End of the World/The Dreadful Hours/Songs of Darkness, Words of Light nigdy nie byłyby tak idealnym balansem pomiędzy surowym doom metalem, a intrygującym gotykiem we względnie przystępnej formule aranżacyjnej, gdyby nie udział w myśleniu o strukturze kompozycji właśnie doświadczenia z 34.788%... Complete. To jest jednak przekonanie z punktu widzenia typa, któremu najintensywniej dreszcze wywołuje wymieniony tryptyk, a który niezupełnie odnajduje się w towarzystwie efektów startowej działalności ekipy z Halifaxu. Dodam jeszcze (bo to dobry moment i miejsce), że 34.788%... Complete pomimo swojej kontrowersyjnej pozornie specyfiki wchodzi mi równie dobrze jak krążki ulubione wymienione, choć będąc uczciwym w stu procentach, to żaden z utworów na niej umieszczonych nie umywa się do takiego The Isis Script. Jednak (kontynuując najszczersze wyznania), to jako całość "trzydziestka czwórka" funkcjonuje na bardzo wysokim poziomie słuchalności i wracać do niej lubię, a ostatnio to wręcz złapałem tygodniową obsesję na jej punkcie. Bowiem perkusja mimo że nie szaleje, to nabija jak na tych smutasów całkiem ekspresywne rytmy, gitary pracują znakomicie wypełniając niemal każdą dostępną przestrzeń wciągającymi tematami, a muzyka zyskuje na tym nie tylko typowy dla MDB klimat, ale także rodzaj transowości. Na koniec dodam, że gdyby zdecydowali się pisać muzykę pod innym szyldem, to zawartość piątego longa udowadnia, iż robiliby to z klasą. Rzekłem

wtorek, 28 marca 2023

The Black Angels - Indigo Meadow (2013)

 

Jakbym dał do zrozumienia, że zostałem przez The Black Angels z opóźnieniem ich poznawszy zaintrygowany, to bym za mało zasugerował, bo czuję się przez The Black Angels opętany - w ich muzyczny świat gigantycznie wkręcony. Świadczyć o tym może moja ekspresowa decyzja, by wykorzystać szansę na żywca się z nimi skonfrontowania i uczynienia tego w praktyce, choć miejsce (warszawskie Niebo) nie było idealne. Mimo warunków dających nieco do życzenia, to klimat muzyki cudownie mnie zawiesił i teraz gdy tylko ponownie nad Wisłą się pojawią i jeśli będzie to znany mi z doskonałych warunków klub, pojechać i chłonąć tą nutę w klubie nie omieszkam. Mimo że jestem mocno świeżym fanem i powoli małymi kroczkami poznaję ich kolejne materiały, to będąc obecnie na wysokości Indigo Meadow czuję, że im dalej w las, tym więcej w niej halucynogennej estetyki. Oczywiście jest to przeczucie dalekie od doświadczenia praktycznego, gdyż z autopsji nie znam jeszcze Phosphene Dream i rzeczy wcześniejszych, toteż błądzę być może, gdyż domniemam. Indigo Meadow akurat okazuje się inne od dwóch ostatnich materiałów, ale nie na tyle inne aby duch przed rokiem dwutysięcznym siedemnastym był odmienny. To, hmmm (uwaga, masło maślane na pełnej wjeżdża), to to samo, a jednak inne to samo, a próbując rozjaśnić tą perfidną niejasność metaforo-porównaniem - esencja pochodzi z tego samego gatunku liści herbacianych, ale inaczej napar został przygotowany. To jakby ekstremalnie myśli nie gmatwać, piękny hołd dla archetypu czy kanonu, ale z lekka innego. The Doors tu wyraźną inspiracją, a Alex Maas w takim niekoniecznie pierwszym z brzegu The Day, czy Broken Soldier, linie wokalne, na tych mniej okazałych odjazdach Morrisona wprost wzoruje i wychodzi mu kapitalnie, mimo że nieidentyczną, mniej wyrazistą barwą gość dysponuje. Do tego głosu jego dodam hipnotyzująco dudniący bas, fuzzem nasyconą gitarę prowadzącą oraz w tle oryginalnie na modłę hammondową brzmiące, czasami bardzo ciężkie klawisze - czyli instrumentalny kręgosłup nawiedzonego psychodelicznego rocka jak znalazł. Wszystko w charakterystycznie narastającej pętli - zakorzenione we wczesnych latach hipisowskiego trendu, choć w tekstach chyba zamiast pochwały hedonistycznego życia, mroczne rozkminy.  To na Death Song i Wilderness of Mirrors też było, ale pomimo braku przychodzących do głowy kwiecistych sformułowań (poza tym z herbatą), ukazujących istotę różnic - ja się uprę, iż było inne. Po części, fragmentarycznie, bądź całościowo, ale chyba czuję, bo słyszę że było! :)

poniedziałek, 27 marca 2023

Paradise Lost - Symbol of Life (2002)

 

Sprężyna w akcji "piszę o Symbol of Life" tkwi oczywiście w wydanej kilka tygodni temu płycie projektu Host - wprost nawiązującego do czasu w twórczości Brytoli rozpoczętego w roku 99, a kontynuowanego z wolno postępującymi zmianami w kierunku powrotu grania stricte gitarowego przez kolejne dwie dekady. O samym Host (album) już co napisać miałem napisałem i nie zmieniłbym ani jednego zdania we własnej opinii, a że Symbol of Life nie otrzymało jeszcze szansy by pod recenzencki topór łeb podłożyć, to niniejszym jak jest możliwość postaram się upier***** łeb temu czemuś. Żartuję! Joke k***! Bowiem dlaczego miałbym to robić, gdy sam w sobie jest to album tak wówczas w 2002 roku całkiem miło przeze mnie wspominany, jak i dzisiaj po długim okresie bez niego w odtwarzaczu uważam, iż jest nieźle skomponowany i nie do końca czuć w jego konstrukcji paniczną próbę powrotu do starych (sprzed nadziei na mainstreamową karierę) klimatów - choć każdy słyszy tu riffy i może spokojnie stwierdzić, że z Host im nie wyszło, to chłopaki asekurancko "gitarują". :) Ja w tym miejscu pójdę w przekorę i uznam, że to różni Host od Symbol of Life (a różni jeszcze więcej niż pierwszy po Host, rok wcześniej wydany Believe in Nothing), iż tak jak kiedyś wpatrzeni byli w depeszowe plumkanie, tak tutaj zrobili coś swojego, mimo że nawiązania elektroniczne słychać, ale bardziej to całościowo estetyka pod "urockendrollowiony" gotyk, niż scenę syntezatorową. Więcej The Sisters of Mercy niż Depeche Mode (można by spuentować), ale i sporo charakteru immanentnego dla atmosfery starego i właśnie charakterystycznego dzięki wiosłowani Mackintosha grania. Nastroju smutnego i tym samy także za sprawą liryków pesymistycznie refleksyjnego, z mnogością klejących się do ucha melodyjnych fraz i wymuszonych estetyką przyjemną dla niego, refrenów. Paradise Lost wówczas, pomimo komercyjnie nieudanego skrętu w elektronikę i podkreślonego wyżej gorączkowego poszukiwania wyjścia z kryzysu, to jednak był zespół stosunkowo bezpieczny i całkiem nieźle odnajdujący się w realiach ówczesnego metalu środka. Ale że tandem prowadzący PL to cholernie niespokojne dusze i trudno im nawet jeśli nie często zmiany przynosiły im artystyczne spełnienie na pohamowanie tendencji ewolucyjno-rewolucyjnych, tak po SoL dodawali za każdym razem (raz bardzo udanie, raz nieco nieudanie) każdej kolejnej płycie więcej masy, kończąc na zdecydowanie zbytnio archaicznej, za surowej próbie nawiązania do korzeni w przypadku Medusy, a dalej po niej ostatnio, próbując wyrównać proporcje i ustabilizować balast na Obsidian. Ale czy to działania szczere czy podyktowane odbiorem przez fanów, to ja od lat nie jestem pewien. Wiem jednak że nie powinno się radykalnie krytycznie oceniać Symbol, za co siebie też lekko skarcę, bowiem mi się zdarzało.

niedziela, 26 marca 2023

Já, Olga Hepnarová / Ja, Olga Hepnarova (2016) - Petr Kazda, Tomáš Weinreb

 

Pisze miast mówić, trzyma w sobie uczucia miast się nimi dzielić - czy to powód czy konsekwencja? Niejasne, trudne jej dzieciństwo, chyba porzucenie, opuszczenie, pewnie kompletny brak troski, odizolowanie poniekąd na własne życzenie jako efekt (zgaduje) zawodu ale i takich dyspozycji psychicznych oraz cech osobowościowych, które determinują nienormatywne zachowania społeczne i determinują wręcz patologiczne relacje międzyludzkie, w tym toksyczne seksualne i te kluczowe uczuciowe. Format 4:3, w odcieniach czerni i bieli obraz, sugerują artystyczny sznyt i pod tym względem budowania klimatu wizualna strona działa, ale sposób opowiadania, scenariusz płaski, może nie bez większej głębi psychologicznej, ale kompletnie zimny emocjonalnie nie powodują w tą tragicznie zakończoną wiwisekcję zmarnowanego życia zaangażowania (wyjątek znamienny, kiedy Olga z troską okrywa pierzynką współlokatorkę i udaje się by odebrać życie przypadkowym osobom - to przyprawia o dreszcze, no wierzcie, no ja p*******, bardziej niż sam akt zabójstwa). Lecz ogólnie bez wzmożenia emocjonalnego, gdyż prawdopodobnie to w pełni świadoma koncepcja, by rozgrzebując, tylko suche fakty pokazać, a nie postaci sympatii dodać - poprzez próbę zrozumienia okoliczności jej finałowy potworny czyn usprawiedliwić. Nie ma bowiem usprawiedliwienia dla innych krzywdzenia, jest natomiast mnóstwo do zrobienia aby próbować przeciwdziałać następstwom egzystencji z podobnymi zaburzeniami psychicznymi, choć to w praktyce awykonalne, bo człowiek którego czas smarkaty nie przeżyty beztrosko w poczuciu bezpieczeństwa i przez świat dorosłych oraz rówieśników okrucieństwo doświadczony, nigdy w pełni prawidłowo nie będzie przecież innych uczuć odbierał, przetwarzał i pojmował. Dlatego rozumiem dlaczego reżyserzy skupiają się na wyjaśnieniu motywacji, uwypuklając filozofię w minimalnym usprawiedliwiająca okropny czyn Olgi. W sumie rzecz mocno dyskusyjna, czy jakkolwiek ponad potrzeby to czyni!

P.S. Poza tym zaznaczam, że to doskonała rola Natalie Portman, tfu, Michaliny Olszańskiej!

sobota, 25 marca 2023

The Answer – Sundowners (2023)

 

Parafrazując/trawestując dwa wersy tekstu Klausa Mitffocha "Jezu jak się cieszę z tych króciutkich wskrzeszeń" i odnosząc je akurat do zupełnie innej niż oryginalna materii, zamanifestuję swoją naturalnie radość i dam do zrozumienia, że liczę na jeszcze więcej muzycznego dobra od The Answer w przyszłości. Bowiem nie inaczej jak (oby nie chwilowego) zmartwychwstania (bez względu na to iż się kompletnie nie rozpadli), to nowego i świetnego Sundowners nie traktuję. Solas, czyli poprzednik był miałki i zupełnie nieostry, a Sundowners nie jest miałki i jest bardzo wyrazisty, a bardziej nawet nawiązuje do istoty początkowej estetyki Irlandczyków i jest tym samym rodzajem esencji retro rocka w najwyższej jakościowo formule. Jeśli kiedyś podkreślałem że The Answer w stylistyce rocka stadionowego na wzór Aerosmith mi nawet odpowiadał (okres środkowy), to najbardziej cenię ich właśnie w postaci archetypicznej, gdzie blues rządzi i dzieli, a ten fundament wzbogacony zostaje o rock'n'rollową bezpretensjonalność, unikając jakichkolwiek nieudanych wycieczek w kierunku przebodźcowania nuty zbyt rozbudowanymi pod osiągnięcie efektu wypłynięcia na szersze wody rozpoznawalności radiowej aranżacjami. Akurat krytykowany Solas udowodnił że The Answer nazbyt chwytliwy, to The Answer paradoksalnie nijaki, a na pewno pozbawiony pierwiastka ekscytującego, a to w moim przekonaniu była prosta droga do kompletnej utraty jakiejkolwiek własnej tożsamości i utknięcia na mieliźnie zapewne nigdy nieosiągalnych dzisiaj w rockowej stylistyce poziomów sprzedaży i rozczarowań związanych z relacją chcę do mogę. Dlatego też tak się cieszę, że Sundowners zrywa kontakt z powyższym kursem, bo dzięki temu bez nadymania teraz wspaniałe rockery sobie podśpiewuje i w międzyczasie gorączkowo rozglądam się po mieszkaniu za przeciwsłonecznymi okularami w grubych plastikowych oprawkach, może też za gustownym kapeluszem, lub chociaż jakimś fikuśnym beretem. Oh Yeah! :)

P.S. Oczywiście Sundowners The Answer będzie moją ulubioną bieżącą płytą z hard rockiem, ale zapewne do premiery nowego krążka Rival Sons. Bo spodziewam się - spodziewam się po ekipie Jay'a Buchanana jak zawsze wiele!

piątek, 24 marca 2023

The Fabelmans / Fablemanowie (2022) - Steven Spielberg



Tak, to jest to! Staroszkolne kino z wdziękiem wykorzystujące współczesne możliwości techniczne atrakcyjnego dla oczu montażu, postprodukcyjnej obróbki obrazu ogólnie i przede wszystkim zniuansowanej operatorki. Przepięknie wygląda, hipnotyzuje tak wizualnie jak urzeka cudownie nostalgiczną historią, wspaniale wplatając w opowieść o rodzinie i młodzieńczej pasji, motywy i sugestie inspiracyjne dla największych przebojów Spielberga. Oczarowała mnie ta historia, opowiedziana ciepło i subtelnie. Doskonale zbilansowana, ukazująca z dojrzałej perspektywy także wszystko to, co nie było idealne w dzieciństwie największej myślę dotychczas gwiazdy mainstreamowej reżyserii - dzisiaj już wiekowo posuniętej, a mimo to kwoki dla hollywoodzkiego przemysłu filmowego znoszącej wciąż wyłącznie złote jaja. Mamy dzięki Fabelmanom do czynienia oczywiście z introspektywnym spojrzeniem Spielberga na własne dojrzewanie jako człowieka i jako pasjonata. Bez jednak odrobiny megalomanii, najmniejszego nadęcia - harmonijnie wiążąc wątki dramatyczne z pozytywnym przesłaniem, budującymi wspólnie doznanymi doświadczeniami emocjonalnymi osobowość mistrza obiektywu. Tutaj po raz kolejny potwierdza się narracyjny geniusz Spielberga, bowiem Fabelmanów ogląda się niczym uzbrojoną w wartościowe przesłanie i puentę baśń klasyczną, a jednocześnie trudno jej zarzucić jakiekolwiek odpływanie w przesadę metafor czy braku autentyzmu, gdyż eteryczna wręcz poświata archetypicznej kinowej magii, idealnie splata się ze wzruszającym realizmem relacji międzyludzkich (z naciskiem na matka-syn-ojciec oraz tata-mama-wujek Bennie). Kameralnie, lecz i jednocześnie z rozmachem, bez efektów za miliony, bo widowiskowość Fabelmanów opiera się na finezyjnym wykorzystaniu barwnego tła z całym dobrostanem detali w najczystszej formie prostoty podniesionej do rangi ekscytującej sztuki. Już za samą obsadę w postaci pary Williams/Dano na starcie Spielberg zdobywa maksymalna liczbę punktów i ani jednego w czasie seansu nie traci, bo kino autobiograficzne w jego autorskim wydaniu staje się wzruszającym testem na prawdziwie szczerą wrażliwość, nie rezygnując z kapitalnego poczucia humoru (genialny monolog wuja Borisa i scena finałowa z Davidem Lynchem to nie tylko aktorskie majstersztyki). Te emocje to może i banał/truizm/frazes, ale też prawda którą należy podkreślać, kiedy X muza w tak czystej formie dzięki fantastycznemu aktorstwu pozwala je przeżywać. W tym miejscu dodatkowe gromkie oklaski dla Michelle Williams, która mimicznie wchodzi na taki poziom sugestywnej wyrazistości (scena z szafy wyrwie wam serce), iż uznaję, że w tym roku bezczelnie ograbiono ją z należnego jej Oscara. Te pełne empatii oczy bezdyskusyjnie na niego zasłużyły, a Fabelmanów jako dzieło wybitne i istotę kina, historia zapamięta zdecydowanie na dłużej niż bohatera tegorocznej gali oscarowej.

czwartek, 23 marca 2023

Duelles / Instynkt matki (2018) - Olivier Masset-Depasse

 

Na pewno malowniczy - w tym pomaga klimat wykorzystanego światła, wyrazisty kolor i czas akcji, przełom bodajże lat 50/60-ych. Stroje, charakterystyczne fryzury, rodzaj elegancji w dobrym guście. Jednak nie tło przynosi emocje, tylko z pozoru banalna lecz wielce tragiczna historia i konsekwencje kluczowego dramatu w sensie na bohaterów oddziaływania psychologicznego. Bliźniacze szczęście rodzinne powielone w dwóch przypadkach sąsiadów zamieszkujących polowy szeregowca, zakłóca wypadek i to co dalej ma miejsce jest mrocznym, gęstym i (napiszę wprost) momentami tylko ciekawym obrazem rodzącego i rozwijającego się zaburzenia umysłowego. Potworny koszmar tragedii i naturalne dla przeżywania żałoby użalanie, wraz z bezradności wobec wyzwania banałami karmieniem - to jedno. Drugie natomiast wyobraźnia autora scenariusza, który ponad potrzeby chyba rozwój sytuacji gmatwa, by uzyskać historię bliską manierze hitchcockowskiej, która w klasycznej formie i poprawnie technicznie zrealizowana już chyba tylko widza bez większych wymagań może zadowolić. Fakt też że Francuzi potrafią dodać o porcję za dużo wzdychającej emfazy, ale jak się do tej przywary przywykło i ją zaakceptowało, to nie problem, jeśli nie ma się do czynienia z sytuacją oceniania ekstremalnie pompatycznego zakalca. Niemniej jednak nie był to seans tak ekscytujący jakbym sobie tego po wstępnych ujęciach obiecywał. Pewnie znajdą się widzowie koneserzy, którzy wprost męczybulstwo mu zarzucą, tacy też dla odmiany którzy są skorzy komplementować (patrz komentarze na filmwebie) i tacy którzy wyrachowanie odbiorą mu prawo do określenia więcej niż przyzwoitym dramatem w klimacie thrillera - wśród których (tu duuu!) ja się znajduje. Ja też wszystkich malkontentów w sumie poniekąd rozumiem, ale nie mogę powiedzieć żeby nie była to też udanie wyrafinowana estetycznie próba sprzedania szerokiej publice tematu traumy i powiązanej z nią psychozy.

środa, 22 marca 2023

Chrzciny (2022) - Jakub Skoczeń

 

Można by podejrzewać, że Chrzciny Jakuba Skoczenia są oczywistym wykorzystaniem popularności nagrodzonej kilka lat temu w Gdyni Cichej nocy. Jest to uzasadnione przekonanie, jakkolwiek łącznik skojarzeniowy w postaci uniwersalnie zagmatwanych rodzinnych relacji i sytuacji rytualnej obrzędowości (wszelkie na wielu poziomach złożoności interakcyjne niedopowiedzenia śmiertelnie poważnie ale i też groteskowo gdy człowiek ma komfort spojrzenia z dystansu uwypuklających), to tylko punkt wyjścia do tak w przypadku Piotra Domalewskiego, jak i Jakuba Skoczenia myślę autorskiego rzeczy stanu na potrzeby kina zinterpretowania. Tutaj też czas akcji i wynikające z niego okoliczności społeczno-polityczne tła inne, a wybrana niedziela 13 grudnia 1981 roku dostarczała kolejnych punktów zapewne do zainteresowania, tak zaawansowanego wiekowo, jak i myślę także ciekawością poznania czasów dawno minionych względnie młodego widza. Także (ten tego), marketingowo produkt zdawał się uszyty na miarę i nie będę kitu wciskał, że mnie też jego premiera (mimo że w praktyce jak się okazało zignorowana), to na tyle skutecznie zainteresowała, że jak przedwczoraj wywęszyłem okazję na seans, to natychmiast ją wykorzystałem. Nie będę się jednak zbytnio rozpisywał, bo jak się okazało to nie ma o czym i przyczepię się (bo lubię bywać złośliwy) do najsłabszego ogniwa. Tak się chóralnie chwali Figurę i nawet nie szczędzi nominacji więc odnoszę wrażenie, że tylko ja miałem problem z Chrzcinami właśnie przez tą typową i nawet w takim zasadniczo innym od dotychczasowej specyfiki ról aktorki gatunkowym obliczu męczyło mnie to jej pieprzone wzdychanie! Gdyby nie forsować jej wątpliwego talentu dramatycznego i zaangażować kogoś kto nie budziłby wątpliwości natury autentyzmu z pewnością wyszłoby to wykonanej pracy zespołowej na dobre (jej postać wszystko próbuje na bieżąco cerować, chaotycznie na potrzeby „żeby ludzie się nie dowiedzieli”, "żeby za wszelką cenę spokój był" łatać rodzinne dziury i przetarcia, ale ja jej w tej roli nie wierzę i co zrobić). Wyglądałoby to dla oczu lepiej, gdyby nie niezrozumiałe obsadzenie aktorki z obciążeniem ról charakterystycznych, które jak są wyłącznie komediowe, to nawet znośne. Po cholerę to było, czemuż to ja też się oszukiwałem ufając że Figura tego nie spieprzy oraz dlaczego tylko ja to widzę i mam z tym tak decydujący o ocenie problem? Chociaż nie powinienem całej winy zrzucać na Figurę, bo ogólnie, bez względu na całkiem niezły sukces komercyjny spec od tandetnych seriali na tym projekcie artystycznie się wyłożył. Zawód cholera, duży zawód - gdybym wcześniej wiedział za jakie pierdoły dotychczas Skoczeń odpowiada, nie miałbym wysokich oczekiwań i kto wie, nie krytykowałbym z takim zapałem. Ale jest jak jest i mimo że no trudno, nie takie porażki polskie kino widziało, to jednak słabo się czuję, że mnie rozczarowano.

P.S. Szeroki kąt spojrzenia kamery, jej podążanie płynne za postaciami, ten nowoczesny sznyt operatorski wraz z archaicznym motywem muzycznym idealnie równoważącym współczesne ze starym oraz bardzo sentymentalnie trafiona scenografia i charakteryzacja, to im tutaj wyszło - żeby nie było że (ino tylko) bym się czepiał. :)

wtorek, 21 marca 2023

Peter von Kant (2022) - François Ozon

 

François Ozon kręci dużo i stąd być może nie ma odpowiednio wiele czasu aby zdystansować się do efektu swej pracy i tym samym ewentualnie zweryfikować takowych, zanim pójdą w świat i zostaną poddane surowej ocenie. Tak sobie domniemam i tam gdzie zaznaczam poszukuje powodów,  nie wszystko co oddaje w ręce widza, jest wymaganych bardzo wysokich lotów kinem. W przypadku najnowszej produkcji mam jednak dodatkową wątpliwość i tak jak kilka ostatnich tytułów potrafię podzielić na kategorie dobry i słaby, tak „sypialnianą farsę” na podstawie sztuki Rainera Wernera Fassbindera (dopiero zapoznaje się z wiedzą kim był, czego dokonał i dlaczego jego życie było tak krótkie), nie jestem w stanie jednoznacznie określić. Pokrótce kolorowo tutaj jak u Almodóvara, poniekąd tak samo pozornie pretensjonalnie jak u hiszpańskiej ikony, więc i też pod przejaskrawioną fasadą kryje się wartościowa analiza psychologiczna do odkrycia, jeśli tylko widz ochotę mieć będzie ją dostrzec. Osią bowiem wokół której wydarzenia oplecione człowiek (domyślam się że sam Fassbinder i jego kontrowersyjne namiętności), więc o miałkości literackiego pierwowzoru portretu nie może być mowy. Osobnik jak piszą wielowymiarowy, twórca wyjątkowo płodny, pracujący w szaleńczym tempie i być może jak postać grana przez Isabelle Adjani krytycznie stwierdza - wielki reżyser i gówniany człowiek. Świetny jest w tej melodramatycznej roli Denis Ménochet, który zaiste mocno przegina, bo estetyka groteski mu to szarżowanie nakazuje, ale mimo że robi to z wdziękiem hipopotama, to efekt jest całkiem sympatyczny, nie mówiąc już że przez stereotypowo gejowską mimikę, gesty i język ciała najogólniej przezabawny. Tak,  Ménochet jest jak wyżej, ale numer jeden to niejaki Stefan Crepon, jako milczący (przynieś, wynieś, pozamiataj) Karl - postać z cienia, ale jaka wyrazista mimo ust konsekwentnie zamkniętych. :) Tym samym śmiem uważać, iż wygrywa ze zrobionym łudząco na podobieństwo Krzysia Krawczyka (niby dlaczego nie mogę mieć rodzimych wizualnych skojarzeń, skoro je mam) Panem Hipopotamem, a że o wielkim dziele teraz sam ze sobą nie deliberuję, to już nie przedłużam i na koniec dodam tylko, że bez mnóstwa dobrej woli i jeszcze większej ironii, to do tej bardzo francuskiej szopki lepiej nie podchodźcie. 

poniedziałek, 20 marca 2023

Weird: The Al Yankovic Story (2022) - Eric Appel

 

Jaka mogła być konwencja gatunkowa biografii Ala Yankovica? Oczywiście maksymalnie komediowa i mocno odjechana! To pierwsze z tym drugim w dobrej dawce otrzymałem, ale nie w proporcjach które raz by mnie do rozpuku rozbawiły, ani też bez zerkania na hamulec pozornego bezpieczeństwa porwały nietuzinkowym szaleństwem. He he, oszukuje troszeczkę i się przekomarzam, bo pomysłodawcy (sam Alfred zapewne karty rozdawał) na starcie lekko sobie ze mną pogrywają, jak też na początku tej przygody przynajmniej szczerze jak powyżej myślałem. Proszę mnie zatem nieopacznie źle nie zrozumieć, bo bawiłem się setnie, jeśli odpowiednio na kino rozrywkowe się nastawić i w tym przypadku jednak nie licząc na dzieło, bo Weird to tylko albo przede wszystkim widowiskowa, jak i solidna warsztatowo filmowa zabawa. Mimo jednak natłoku akcji bliskich temu co obecnie we Wszystko wszędzie naraz tak Akademii się gigantycznie spodobało, z niemal jednak zerową oryginalnością, tudzież zaskoczką - jeśli znało się chociaż po części dorobek artystyczny Yankovica. Kino z biglem, takie jakbym właśnie miał sobie wyobrazić - jakby to miało wyglądać, to tak bym to widział. Akordeonowe wywijańce w rytm polki i pomysł by z tandety i hitu (do nich dodając jeszcze większą porcję autorskiego kiczu) stworzyć przyciągającą uwagę i wzbudzającą zainteresowanie modę chwilową, dojąc i dojąc z pozycji mainstreamu, a siebie umieścić w centrum tej niewątpliwie zarazem mega utalentowanej i mało ambitnej, ale jednak na swój sposób niezwykle skutecznie zaskarbiającą sympatię pasji. Al tu parodiuje, Al pajacuje, a wokół niego dzięki pozornie magicznym sztuczkom wtórnej zamianie w czyste zlotu ulega wszystko co cała konstelacja gwiazd popu (Madonna, Jackson itd.) wcześniej wypromowała, a ja się gapię w ten ekran i morda mi się cieszy, szczególnie kiedy kapitalny numer z Morrisonem na scenie dostaję. Weird jak się okazało (bo nie mogło być chyba inaczej), to parodystyczny, zdystansowany i zdecydowanie niedosłowny biopic o intensywnych pięciu minutach Yankovica w ejtisowej popkulturze. Quasi bipoic, który furory chyba jednak dzisiaj nie zrobi - nawet jako zdystansowana, lecz ujmująca szczerością opowieść o poważnie pokręconych relacjach rodzinnych i amerykańskim sukcesie bezdyskusyjnego myślę kuriozum. Chyba że się mylę i harmider wokół wspomnianego triumfatora tegorocznej gali oscarowej wynieść na szczyty oglądalności Weird dopomoże, bowiem to dość bliskie sobie konwencje.

niedziela, 19 marca 2023

King Hannah - I’m Not Sorry, I Was Just Being Me (2022)

 

King Hannah to rodzaj ciekawostki w moich ostatnich odkryciach muzycznych i nie akurat za sprawą stylistycznego nowatorstwa, czy też świeżości spojrzenia na od lat eksploatowaną gatunkową materię, ale za sprawą przestrzeni jaką ten duet brytyjski swoją twórczością zdaje się wypełniać. Mówię tu o funkcjonowaniu (skojarzenia lecą) pomiędzy estetyką Radiohead, a na drugim biegunie Chelse’a Wolfe. Tam rzecz jasna bywam, lecz w takim konkretnym i charakterystycznym układzie zmieszanych składników, to bardzo rzadko i trudno mi dać przykład podobnego rodzaju twórczości, z którą czuję się związany. Mam na myśli wszystko w zasadzie pomiędzy, z licznymi rzecz jasna także inklinacjami nieliniowo łączącymi muzykę wymienionych, a pośród tych dodatkowych i niemarginalnych wpływów wymienię najmniej mnie dotychczas wciągającą americanę (bohaterowie tej refleksji przyznają się do fascynacji amerykańską kulturą) i shoegaze'owe poszukiwania. Radiohead pokrótce, bo w przyjaznym alternatywnym rocku doszukuję się ich korzennych inspiracji, czyli w nucie brzmiącej najpospoliciej definiując ambitniej niż typowa klasyka, a Chelse’a, bowiem głos wokalistki głęboko ponury, spora także rola w ich piosenkach wyraziście wybrzmiewającej gitary, brudnych efektów i leniwie rozwijanych tematów (to chyba ten pomost pomiędzy wymienionymi skrajnościami). Muzyka w ich wykonaniu pozornie, bądź wprost mało efektownie płynie, ale pod tym niby tylko brzdąkaniem neo folkowo osadzonym, kryje się całkiem wciągający materiał zdominowany melancholią i swoistą także nonszalancją, więc można by rzec, iż szczerość to taka, lecz szczerość bez grama spiny, a to co grają, to gra w nich samych mocno refleksyjnie i osobowościowo prawdopodobnie oboje zaliczają się do kategorii introwertyków. Poznałem, odebrałem bardzo pozytywnie, choć nie oszalałem na ich punkcie i tak właśnie jak piszę I’m Not Sorry, I Was Just Being Me (wymowny tytuł) obrazowo spostrzegam, a że liverpoolczyków powyżej na okoliczność zdefiniowania pozwoliłem sobie w szufladki powciskać, to chyba naturalne, kiedy dane dźwięki dopiero się rozpoznaje. Stąd czuję się usprawiedliwiony, że dałem się tej nieakceptowalnej naturalnej tendencji ponieść. :)

środa, 15 marca 2023

November / Listopad (2022) - Cédric Jimenez

 

Zjechany przez pokaźną grupę widzów, szczególnie poddany wnikliwej techniczno-merytorycznej weryfikacji przez zastępy pasjonatów monitorujących zapewne zza klawiatury własnych laptopów bezpieczeństwo antyterrorystyczne. Wszystkich tych którzy obejrzeli ten rzekomy pokaz amatorki wyłącznie po to, by uświadamiać wszem i wobec, jakie to żabojadów czy szerzej zachodnie służby wobec działań fundamentalistów islamskich żałosne i aby ku gigantycznej satysfakcji pouczyć reżysera, że jak już zabiera się za nośny temat, to powinien się wstydzić że tak lipnie i przynajmniej ukorzyć się przepraszając za zmarnowanie jego potencjału. To w lekko przesadzonym skrócie powiedziały mi o Listopadzie wpisy „filmwebowe” i gdybym nie cenił warsztatu Cédric Jimeneza zapewne uniknąłbym konfrontacji z jego najnowszą produkcją, przeznaczając ten czas na jakieś kino wyżej przez ekspertów z netu oceniane. Ale że jestem przekorny jak rosół podany nie w niedziele, tylko dla hecy w środku tygodnia i ufam bardziej swojej intuicji niż maksymalnie stadnym, bądź dla odmiany maksymalnie subiektywnym opiniom, to obejrzałem Listopad i chciałbym donieść/przestrzec, aby nie traktować rewelacji „filmwebowych” liderów jako prawdy objawionej, ale i po ostudzeniu emocji nie nastawiać się na sensacyjne kino poziomu niebotycznego, bo Jimenez ciała nie dał, lecz pamiętam go w lepszej formie dla przykładu, kiedy coś około roku 2014 na swojej drodze napotkałem dramat gangsterski równy niemalże kultowej Gorączce Manna - w Jimeneza zacnej reżyserii. Listopad natomiast oparty na paryskich wydarzeniach z 2015 roku, gdzie między innymi dokonano rzezi w znanej sali koncertowej Bataclan, opowiada w zasadzie wyłącznie o konsekwencjach ataków, czyli o bezpośredniej obławie i śledztwie, więc jest fabularnym dokumentem w (nie mogę wątpić rzetelnej) interpretacji oczywiście autora scenariusza, co podkreślone zostaje w czołówce. Ja obejrzałem z zainteresowaniem, chwilami wkręcając się zupełnie tak jak za smarkacza w topowe wówczas tytuły a’la sensacyjne, stąd zastanawiam się czy ostatnio brakowało mi takiego kina i dlatego podniecałem się pierwszym lepszym, czy naprawdę Listopad jest na tyle (wystarczająco) dobry. Nie odpowiem tutaj jednak na to pytanie zero-jedynkowo, bo nie chcę ani nazbyt ofensywnie zachęcać, ani tym bardziej stanowczo odradzać, bowiem nie wezmę na siebie takiej odpowiedzialności, szczególnie gdy strach mnie oblatuje na myśl o surowym potraktowaniu przez potencjalnych fachowców z branży bezpieczeństwa wewnętrznego, których może się okazać że mam wśród znajomych. Ja się nie znam, obejrzałem tylko jako kinoman, absolutnie nie jako instruktor samoobrony czy specjalista od śledzenia i ujmowania, pamiętając w tym przypadku przez cały seans o grubo ponad stu śmiertelnych niewinnych ofiarach spierdolenia umysłowego fanatyków religijnych.

wtorek, 14 marca 2023

Orzeł. Ostatni patrol (2022) - Jacek Bławut

 

Zamknięci z załogą w metalowej puszce, obserwujemy interpretację legendarnych wydarzeń historycznych. Zerkamy z rożnych ciekawych perspektyw, jesteśmy zaskakiwanie miejscami w jakich operator umiejscawia kamerę i bujamy się symulując realne uczucie morskiej przygody. Prócz tego mamy tutaj chyba komplet najbardziej rozpoznawalnych męskich twarzy aktorskich, wciąż jeszcze względnie młodego pokolenia (Ziętek, Kościukiewicz, Pawlicki, Pławiak, Schuchardt, Zawierucha i Woronowicz), lecz najważniejsza jest sama historia. Aktorzy grają swoje role i czynią to poprawnie i tak jak nie odbierają całości dobrego wrażenia, tak nie powodują też, że one dzięki jakiejś wyjątkowo udanej kreacji stają się tłem dla popisów warsztatowych i dobrze. Historia jest w centrum, tak znana jak tajemnicza i ta legenda jaką po sobie załoga ORP Orzeł pozostawiła. Opowiedziana sprawnie, jak na stosunkowo zapewne małe możliwości budżetowe, bardzo sugestywnie odwzorowując w kinowych warunkach przetrwanie w ekstremalnych okolicznościach. Może nie jest to kino rozmachu, tak też tym bardziej szczyt gatunkowy i bardziej pasuje do teatru telewizji kręconego z większym udziałem możliwości filmowych, ale przybliża czas i jego uwarunkowania dużo lepiej od większości patriotycznych zapędów budowania martyrologii na zamówienie, co ważne odzierając wojnę z zaburzającej prawdziwą surową optykę, romantycznej retoryki, ale dostarcza też sporo emocji, bo Ostatni patrol jest mimo iż kameralnym, to potężnym dreszczowcem.

P.S. Ja tylko o wrażeniach czysto filmowych, które uważam że mogą być dobre, mimo że wydarzenia być może nie odzwierciedlające jeden do jednego autentycznych detali walki na morzu z punktu widzenia zawodowego marynarza. Prawda?

poniedziałek, 13 marca 2023

Babylon / Babilon (2022) - Damien Chazelle

 

Trudno nie mówić w kontekście wydarzenia o sytuacji, kiedy nową (szumnie jak cholera zapowiadaną) produkcję wprowadza reżyser odpowiedzialny za trzy ogromne sukcesy z rzędu i to już niemal od debiutu wchodząc na poziom galaktyczny. Stąd cały filmowy świat wstrzymał oddech i naturalnie życzył sobie kina lotów tylko dla największych tuzów osiągalnych, więc Babilon trzydziestokiluletniego Damiana Chazelle nie tylko był po prostu wyczekiwany, ale ta poprzeczka przed nim zawieszona z poziomu maluczkich patrzących w niebo wręcz znikająca w chmurach. Prawda że to idealna sposobność by samemu sobie podciąć skrzydła nader wysokim mniemaniem o swoich możliwościach? :) Tak sobie teraz kombinuję, że Chazelle padł tutaj ofiarą tak wciąż młodzieńczej fantazji, jak i jednocześnie presji, bo Babilon z jednej strony z impetem przekracza wszelkie granice cudownej widowiskowości (zdjęcia-choreografia-muzyka), jak i z drugiej odbija się od ściany, którą zdaje się być brak możliwości kompletnego ogarnięcia takiego megalomańskim rozmachem skażonego przedsięwzięcia. Moja teoria jest taka, że może i Chazelle zdobył uznanie i stał się w środowisku hollywoodzkim jednym z najgorętszych towarów, ale tym razem zabrakło mu nie tak samej charyzmy, a pozycji budowanej systematycznie długimi latami i chłodnego spojrzenia weterana. Widzę to tak, że albo świadomie pozwolił aktorskiej plejadzie na za dużo swobody (szczęśliwie efekt niezgorszy, a w przypadku zastępczo zaangażowanej Margot Robbie olśniewający), bądź też ta plejada nie do końca słuchała jego rad - bo trzeciej opcji, gdzie on sam podpowiada by na autopilocie na przykład świetnemu, ale jednak szablonowemu (jak nieśmiesznie odmienia się Pitt?) odlecieć, to ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić. Bez względu jednak na nie w pełni zakończone sukcesem porwanie się na projekt przekozacko ambitny, Babilon to widowisko choreograficznie doskonałe, zarejestrowane z rozmachem gigantycznym i dla oczu tylko w pełni do detalicznego rozpoznania, tylko wówczas gdy się rzeczone sekwencje nie tylko orgiastycznej zabawy (patrzcie też na akcje na planach filmowych) w ilościach co najmniej nastu przewija i ogląda, przewija i ogląda, przewija i ogląda do skutku, a co w sali kinowej rzecz jasna wykluczone. Od startu do podziwiania szalony bizantyjski spektakl, a w to nieokiełznane autodestrukcyjne szaleństwo wplecione systematyczne poznawaniem nieźle stukniętych postaci, bo inaczej jak o porwanych alkoholowo-narkotykowym obłędem, o bohaterach granych przez najbardziej rozpoznawalnych napisać nie sposób. Merytorycznie natomiast to poniekąd taka genialna polewka w stylu braciszków Coen, a dokładnie ich groteskowej interpretacji wczesnych lat hollywoodzkich z Ave Cezar!, jak i próba (tu pojawia się problem) zneutralizowania tejże przez wyważenie proporcji komediowo-musicalowych złożoną refleksją monograficzną - przemianą dekadenckiego przemysłu filmowego na przestrzeni kilku dziesięcioleci. Takie towarzyszyło mi skojarzenie „coenowskie”, wprawdzie jednak Chazelle zrobił to po swojemu, więc jednak i nie ma opcji by stawiać znak równości, choć jakość tak samo wysoka. Ogólnie podsumowując i unikając wchodzenia w szczegóły (to robią, bo na to mają czas zawodowi krytycy, a nie jakiś ja), to ten rodzaj filmowej konwencji jaki się kupuje od startu, albo jojczy się pod nosem, że za wiele złota i wirowania. Bez względu na to czego by reżyser ze współpracownikami tutaj nie stworzył/uzyskał, na moją sympatię i uznanie Chazelle może liczyć, bo Babilon to też sceny które jestem pewny do historii filmowej popkultury się wkupią, ale gwarancji za cholerę nie daje, że jak w przyszłości jeszcze raz tak zaszaleje, to ponownie będę względnie bezkrytyczny. :)

niedziela, 12 marca 2023

Bardo (or False Chronicle of a Handful of Truths) / Bardo, fałszywa kronika garści prawd (2022) - Alejandro González Iñárritu

 

Iñárritu na pełnej petardzie, bez hamulców powstrzymujących jego emocjonalność, artystyczną wyobraźnię i intelektualny potencjał. Wizualnie mega imponujący (jaka tu jest sekwencja tańca to klękajcie), merytorycznie intrygująco odjechany, rzekłbym mocno abstrakcyjny, na takim refleksyjnym levelu na jakim nietuzinkowy umysł jego zapewne obecnie zakotwiczył. Znaczy może sobie mistrz obecnie pozwolić na taką ekstrawagancję, bo w kinie mainstreamowym osiągnął już wszystko i ma tą prestiżem naznaczoną wolność twórczą, bez przejmowania się wynikami w jakichś nic nie znaczących box office’ach i opiniami zepsutej krytyki zawodowej, notabene dawno już przez niego kupionej zdobytym poklaskiem i uznaniem. Zrobił film jaki chciał i tylko pytanie mnie dręczy, czy uzyskał tym samym to co zakładał, a koncepcja i finalny wynik pokryły się ze sobą. Temat jak się zdaje domyślać mocno autobiograficzny i skupiony też na kontekście tła społeczno-politycznego, z historycznym bagażem miejsca urodzenia, a precyzyjniej kariery meksykanina w kraju kapitalizmu jankeskiego. Autoironicznie, samokrytycznie o sobie - rodzaj intymnej spowiedzi, rozprawy o kryzysie w pełnej rozmachu formule. Kawal manifestu światopoglądowego, wysokiej jakości filozoficznej deliberacji w gąszczu społecznych kontekstów, psychologicznej analizy, wiwisekcji stanu ducha i psychicznej formy - wszystko w jednym moździerzu roztarte, a z tego masa fakt aromatyczna, ale jej faktura pod zębami nieco zgrzytająca. Nielinearnie poprowadzona narracja, pewnie pozorny bałagan motywów i też mnóstwo surrealizmu, więc widz może pozostać skołowanym. Na pewno przewrotnie, ale też niewątpliwie szczerze osobiście o czymś co w buddyzmie nazywane stanem między śmiercią, a kolejnymi narodzinami, z najwięcej chyba i najkrócej wprost mówiącym podtytułem, podsumowującym tą niekoniecznie w stu procentach trafioną ironię.

P.S. Może jednak kryzys wieku średniego i twórcze zaparcie leczone zbyt ofensywną farmakologią, stąd ta biegunka myśli i rozkmin? Hmmm...

sobota, 11 marca 2023

Resurrection / Wskrzeszenie (2022) - Andrew Semans

 

Gdzieś, kiedyś - nie pamiętam dokładnie u kogo (zbyt intensywne bombardowanie bodźcami informacyjnymi), natknąłem się na tak bardzo entuzjastyczną ocenę,  nie było mowy aby ją kompletnie zlekceważył, a być może powinienem, bo po projekcji uznaję, że to ogólnie tylko wysokie stany średnie, w porywach blisko bardzo dobrze. Chociaż gdybym przeszedł obok obojętnie, to może nie dostałbym szansy na zmianę spostrzegania aktorstwa niejakiej Rebeccki Hall, którą znam i pamiętam, ale nie znoszę jej cierpiętniczej miny i maniery, a teraz jej nie omieszkam pochwalić, bo tym co osiągnęła tutaj, na docenienie jej kreacji aktorskiej zasłużyła. Gdybym zatem nie obejrzał, to bym tym samym nie zobaczył jak genialnie można ukazać emocjonalny rozpad bohaterki i nie miałbym kolejnej szansy piać także z zachwytu nad dojrzałą formą aktorską Tima Rotha, który ostatnio (przynajmniej z tego co widziałem) fenomenalnie role dobiera, mimo że  to najczęściej popisy w kinie znacznie mniej mainstreamowym, niż ongiś w jego karierze bywało. Natomiast jeśli mam być dalej tak jak powyżej szczery, obraz Andrew Semans, to ostra schiza (finał o boskie rany!), która umiejscawia się pomiędzy thrillerem, a horrorem - z kluczowym wątkiem psychologicznym, któremu chyba jednak nie było potrzeby dodawać dla atrakcyjności dodatkowej ekstremy (podkreślam finał - o boskie rany!), bo sam w racjonalnym ujęciu bronił się wystarczająco dobrze. Gdy zaś twórcy przesadzili, to cała praca polegająca na konsekwentnym i przekonującym budowaniu obrazu postępującego obłędu (traumy siedzą we łbie wypierane, ale wystarczą sprzyjające okoliczności i człowiek bez względu na sukcesy w zapominaniu rozsypuje się przez nie zupełnie), schodzi na margines, bo konsternacja i zamiast merytorycznych pytań psychologicznych, uporczywe zapytanie - ale jak, o co k****?!  

P.S. Duży plus za plakat i jego moc marketingową (ostatecznie do seansu ten drobiazg mnie przekonał), bowiem to jak spotkać na bezrybiu raka, albo kraba, a najlepiej homara - tak słabo jest w tym względzie we współczesnej branży filmowej! 

piątek, 10 marca 2023

Śubuk (2022) - Jacek Lusiński

 

Postpeerelowski klimat, dokładnie przełomu około transformacyjnego, kiedy nowa Polska rzeczywistość rodziła się w bólach i w której realia kończącej się epoki, jeszcze długo kładły się cieniem na nadziejach na lepsze jutro. Z początku totalnie obskurna beznadzieja, z czasem właśnie uporem maluczkich wymuszane pozytywne przemiany, bo oto kolejna ludzka historia jaką na warsztat wziął Jacek Lusiński (Cart Blanche), rozgrywa się na przestrzeni około 20 lat, więc w tle scenografia musiała autentycznie odzwierciedlać charakterystyczne cechy dynamicznie zmieniającej się epoki i ja nie mam jakichkolwiek uwag do ekipy odpowiedzialnej, bowiem tak bezpośrednio wizualnie, jak i mentalnie koncepcja realizacyjna spójnie historyczny anturaż oddaje. Nie to jednako jest w tejże doskonałej pracy reżysera i współpracowników najważniejsze - choć fakt, gdyby na poziomie tło i pierwszy plan nie grało, to dużo trudniej byłoby skupić uwagę widza na temacie. Najważniejsza jest najzwyczajniej emocjonalnie wrząca historia i dialogi przejmujące. Śubuk (Kubuś) jako całość to przede wszystkim te kluczowe dla przeżywania kina dreszcze hiper intensywnych emocji. One są solą obrazu Lusińskiego - one decydują o kierunku i mocy jaka z opowieści o potężnej determinacji i żelaznej konsekwencji płynie. Stąd film ten po prostu często niezwykle skutecznie kopie w miękkie podbusze i nie wyobrażam sobie by kogokolwiek pozostawił obojętnym, gdyż tak przejmująco jest skonstruowany. Skonstruowany doskonale pod każdym względem i potęgę jego oddziaływania czuć jest już jak tylko kilka minut seansu widz doświadczy. Doświadczy wolnego od wszelkich możliwych w kinie środka banałów - kapitalnie wyważonego stosunku współczynnika bólu psychicznego do natężenia matczynej miłości i będących ich rezultatem słabości oraz poświecenia i wytrwałości. Pięknie uwrażliwiającej, tak samo smutnej, jak i niosącej nadzieję lekcji pokonywania trudności, często uderzając głową w mur znieczulicy, tak urzędniczej jak powszechnej i wszechogarniającej znieczulicy ludzkiej - szczęśliwie jednak tylko w teorii, bo w praktyce kiedy społeczność zaczyna rozumieć, staje się społecznością świadomą, a w konsekwencji sympatyzującą, a nawet pomocną. Straszliwie się zbeczałem, bo głęboko seans odczułem i biję brawa ekipie bez wyjątku - zaczynając naturalnie od odpowiedzialnych za scenariusz i reżyserię, przez znakomitą obsadę, pośród której naturalnie wymienię desperacko zjawiskową Małgorzatę Gorol wraz z zjawiskowo cierpliwą Martą Malikowską, niezwykle autentycznego Wojciecha Dolatowskiego oraz Andrzeja Seweryna (mistrzostwo) jak i Aleksandrę Konieczną (mistrzostwo również), na finał dodatkowe oklaski dedykując Hani Rani i jej muzycznej wrażliwości.

P.S. Gwoli ścisłości film jest o NIESTANDARDOWEJ ścieżce ROZWOJU dziecka. 

czwartek, 9 marca 2023

À plein temps / Na pełny etat (2021) - Eric Gravel

 

Paryż kompletnie zostaje sparaliżowany, kiedy pracownicy komunikacji strajkują, a najdotkliwiej między innymi taki kłopotliwy stan rzeczy odczuwa Julie, która codziennie dojeżdża do pracy z nieco bardziej odległych od przedmieść podparyskich okolic i teraz jej plan dnia jako samotnej matki wychowującej dwójkę pociech ostro się komplikuje. Nie dość że sama wychowuje tą słodziutką parkę niedorostków, to jeszcze złośliwy bojler utrudnia jej codzienne, napięte harmonogramem rytuały, jakimś jednak cudem nie doprowadzając sprowadzonego do kontroli zegara chaosu codzienności do kompletnego obłędu. Tak mniej więcej ta historia się zaczyna i dalej rozwija może nie zaskakująco ale w jakiś sposób niespodziewanie, bo mimo że ciśnienie męczącego „muszę”, presja właśnie dorosłych obowiązków i kłody wciąż rzucane pod nogi, to minimalny happy end powiązany ze spełnieniem zawodowych ambicji zamyka w sposób otwarty tą obserwację systematycznej pogoni Julie za „być” i „udźwignąć”. Wszystko to zarazem takie przewidywalne i uproszczone (jednym słowem trywialne), a jednak sposób narracji nawiązujący w obyczajówce do tempa jakby z thrillera, bądź wręcz kina akcji, potrafi zaangażować i zmęczyć widza niemal tak jak bohaterkę. Ja przynajmniej goniłem wraz z Julie i przyznając iż mimo że zdarzyło mi się podczas seansu sarkastycznie skomentować wydarzenia i postawy, to mocno kibicowałem tej herosce, zdając sobie sprawę że do k**** nędzy po to natura zorganizowała prokreację w parze, by właśnie w parze konfrontować się z wyzwaniami rodzicielskimi.

środa, 8 marca 2023

Algiers - Shook (2023)

 


Nim do meritum przejdę, wyrzucę korzystając z okazji z siebie rozczarowanie, jakim okazała się dla mnie bardzo skromna frekwencja na warszawskim koncercie Algiers. Trudno mi zrozumieć dlaczego te dźwięki nie przyciągnęły do Nieba liczniejszej ekipy fanów, bo nie wierzę aby Algiers nie cieszyło się zdecydowanie większym zainteresowaniem w tym mrocznym kraju, a jednak show promujący Shook, to za słaby magnes, by zechcieć dotrzeć do stolicy i posłuchać Amerykanów wykładając stosunkowo rozsądne pieniądze. Nie rozumiem też postawy samych muzyków, którzy bez względu na ograniczoną liczebnie publikę, to jednak zostali przyjęci bardzo gorąco, odwdzięczając się bardzo dobrym gigiem, ale wzywani brawami, to na bis jednak nie wyszli. Być może byli jeszcze mocniej rozczarowani zainteresowaniem niż ja - tak sobie to na siłę tłumaczę i już przechodzę do sedna! Sednem rzecz jasna Shook, promowany w sieci premierowymi obrazkami już kilka miesięcy przed ukazaniem się w całości i moje pierwsze wrażenie to pytanie - jak to, single takie z miejsca porywające, a całość po dziewiczych odsłuchach powodująca konsternację. Bowiem Shook okazuje się chyba najtrudniejszą do przyswojenia pozycją w dyskografii formacji pochodzącej z Atlanty. Już zerkniecie na listę indeksów dawało mi do myślenia, bo 17 pozycji zamkniętych w 55 minutach, a pośród nich numery bardzo krótkie, to nic jak pewność, że między punktami kulminacyjnymi będzie się na poziomie kombinowania działo. I dzieje się bezdyskusyjnie, a ja sobie teraz na początek na potrzeby tekstu pozwolę wyłuskać z programu płyty te kompozycje, jakie nazwę głównymi. Trzy na początek - Bite Back, I Can't Stand It! i Cold World - kapitalne przykłady przetwarzania muzycznego dziedzictwa, chwytliwego i interesująco zaaranżowanego wiązania ze sobą elektronicznych bitów/sampli z tak hip-hopową, jak i  soulowo-gospelową w wymiarze wokalnym wrażliwością. Dalej najbardziej subtelny i wraz z zamykającym stawkę Momentary najsilniej zainspirowany duchem "czarnego" smutku, ale i zarazem pełen jazzowej poświaty Green Iris, a wcześniej A Good Man, czyli rockowy duch z syntetycznym anturażem oraz rozpoczynający tą niewątpliwie nieszablonową muzyczną przygodę cudnie na basowej figurze oparty Everybody Shatter. Oczywiście między nimi mnóstwo muzycznego dobra w formule minimalizmu miniatur, wiążących koncept liryczny w całość - będących głębokim społeczno-politycznym komentarzem, gdyż Shook to nie tylko koncentracja na brzmieniach, lecz też aby w pełni zrozumieć koncepcję albumu, nie pierwszy raz konieczność mocnego wczytania się w liryki. Manifesty przekonań - braterstwa wprost i niezgody na skurwysyństwo w podtekstach, więc te istotne dla bogatej warstwy dźwiękowej gwarantującej wielowymiarową produkcję zaproszenie całej plejady gości z alternatywy, staje się tylko tłem i narzędziem dla zrealizowania spójnego konceptu jaki zrodził się w głowach muzyków i społeczników zarazem. Wraz ze szczerością przekazu, bezkompromisowością postaw, intuicją i talentem do tworzenia znakomitej hybrydowej nuty oraz możliwościami wokalnymi Franklina Jamesa Fishera, udało się stworzyć płytę pełną niuansów, więc trzeba się z nią nieco posiłować aby zrozumieć, docenić - bo powodów do ekscytacji mimo trudów przebijania się przez wymagające, nie brakuje od startu. 

P.S. Nie napisałem że z zaproszenia skorzystał także Zack de La Rocha i użyczając swojej nawijki przyczyni(ł) się do mam nadzieję zwiększenia zasięgów dla Algiers. Choć wspominając niemal żałosną frekwencję w Niebie, mało skutecznie. Przynajmniej u nas! Przynajmniej jak na razie!

wtorek, 7 marca 2023

Best Sellers / Jak stworzyć bestseller (2021) - Lina Roessler

 

Dziadziuś Michael Caine w wybornej aktorskiej formie, idealnie odnajdujący się w konwencji sarkastycznego zgorzknialca z wysokim poziomem inteligencji i u jego boku partnerująca mu Aubrey Plaza, czyli weteran i powiew młodzieńczej aktorskiej świeżości w osobie już nie aż tak młodej aktorki, która właśnie obecnie przeżywa swoje pięć konkretnych minut. Ta kobieta to petarda, ale wiekowy Caine na pewno jej tutaj pod względem charyzmy nie ustępuje, więc para ta potrafi wzbudzić sympatię i mimo że nie rozsadza ekranu, to ostro nim rządzi. Formuła filmu Liny Roessler, to teoretycznie to co lubię. Dramat o dojrzałym dnie, ale podany bez egzaltowanych naprężeń, związanych ze śmiertelnie poważnym podejściem do tematycznej materii. Znaczy z dystaLina Roesslernsem, ale nieprzesadzonym i przy okazji bez nadmiernego forsowania osobliwych cech postaci, a jednak w praktyce wyszło reżyserce tylko poprawnie i przez co nawet jeśli moje oczekiwania (nie kojarzyłem jej dotychczas) były niesprecyzowane i też z racji tej niewiadomej niewysokie, to odczucia mam mieszane, na granicy lekkiego rozczarowania, choć na szczęście nie zmarnowania czasu. Temat przewodni natomiast, to trochę kulisów wydawniczych, zasad podług jakich funkcjonuje ten biznes i osobliwych praktyk powiązanych z charakterystyką postaci z branży. Starcia przeszłości ze współczesnością, metod archaicznych z nowoczesnymi regułami jakie dzisiaj pomagają promować książki, autorów i zapewniają popularność w postaci followersów. Drugie ważniejsze dno zaś, to człowiek - człowiek zasadniczo spełniony zawodowo, a nieszczęśliwy, bo taki wrażliwy, że bez grubej pancernej skorupy rzeczywistości nie dźwiga, choć z nią może nie dźwiga także, a cała komediowa intryga oparta jest na konfrontacji tej trudnej, doświadczonej przez czas i wydarzenia osobowości, z osobowością z myślę tylko pozornie innej galaktyki. Ale trzeba luknąć samemu, by się przekonać czy mi się tak jedynie wydaje. Najlepiej niedzielnym popołudniem, dla niepozbawionego mądrego przesłania odprężenia.

P.S. Chciałem jeszcze zauważyć, iż w sumie postać grana przez Caine'a ma ewidentnie od wielu lat depresję, a w scenariuszu nie podchodzi się do tego stanu na zasadzie wszechobecnej dzisiaj w hollywoodzkim kinie napędzanej poprawnością polityczną histerii, bo może Roessler jest świadoma, iż istnieją tacy ludzie, którzy poniekąd z wyboru wolą żyć w klimacie kontrolowanej melancholii i ja tą postawę oraz perspektywę oswajania demonów, jaka tutaj prezentowana szanuje. Rzecz jasna dla potrzebnej (ba, koniecznej) w rzeczowej dyskusji o depresji równowagi.

poniedziałek, 6 marca 2023

Holy Spider (2022) - Ali Abbasi



Szok! Szok cholera potworny! Jak to możliwe, że cywilizacje arabskie, a szczególnie te gdzie radykałowie władzę absolutną posiadają, tolerują takie nierządem śmierdzące patologie? Oczywiście pytanie to stawiam z przekąsem, tak sobie złośliwie ironizuję, bo zdaję sobie sprawę, że pomimo wszystko nie żyjemy w czasach na tyle dużej izolacji i wszędzie człowiek jest tylko człowiekiem, by problemy społeczne aż tak bardzo różniły się od siebie, kiedy dodatkowo świat zachodni przez wieki kolonizował rejony egzotyczne. Taka rzeczywistość i czy to najbliższa sercu Polska, tak samo kraj tak zwanego zachodu czy bliski wschód wszędzie narkotyki na spółę z biedą niszczą ludziom życie, a tryskające testosteronem samcze żądze domagają się k**** zaspokojenia. Irański, a w zasadzie to duński reżyser Ali Abbasi (przede wszystkim Gräns/Granica) poddaje bardzo zimnej autopsji konsekwencje religijnego fanatyzmu, przez pryzmat konkretnych wydarzeń z przeszłości, a dokładnie autentycznego przypadku seryjnego mordercy, który bodaj na przełomie roku 2000 i 2001 „oczyszczał” ulice jednego z irańskich miast z prostytutek, a po jego schwytaniu cześć mediów (tych oczywiście skrajnie prawicowych) i środowisk fanatycznych w czasie procesu uczyniło go męczennikiem słusznej sprawy. Człowieka żarliwie religijnego, kochającego rodzinę, lecz także dotkniętego obłędem jaki zapewne po części wojenne doświadczenia wzmocniły lub możliwe że zrodziły, postawiono w świetle zupełnie nieprzystającym do charakteru jak i rozmachu popełnionych czynów. Ali Abbasi nakręcił jednocześnie mocny, zgadzam się że bardzo „fincherowski” thriller (kapitalne kino gatunkowe), z wątkiem sądowym, lecz prócz znakomitego odnalezienia się w estetyce true crime, także rodzaj manifestu antyfundamentalistycznego i antytotalitarnego, z silnym, a zawartym pomiędzy słowami komentarzem społeczno-politycznym. Główną bohaterką uczynił kluczową dla rozwiązania zagadki i uchwycenia zabójcy dziennikarkę z dużego, nieco bardziej (na miarę realiów) postępowego miasta, w starciu nie tylko z tymże samozwańczym sprawiedliwym, ale też z patriarchalnym systemem, a echa podjęcia tegoż tematu, to nie tylko rozgrzane do czerwoności fora dyskusyjne w wolnym świecie, ale też realne reperkusje w stosunku do osób w ten projekt zaangażowanych. Nie po myśli rzecz jasna rządzącym Iranem radykałom odgrzebywanie tematu i poddawanie pod rozwagę świata zachodniego, czy ostatnio mocno podzielonego społeczeństwa irańskiego sytuacji wykorzystywania kompletnie antyludzkiego i skupionego na traktowaniu kobiet przedmiotowo systemu politycznego. To jedno, to wątek niepodlegający jak myślę dyskusji. Natomiast drugie to sam proces prowadzony w atmosferze jednak moralnej nierzeczywistości, bowiem problem nierządu jest złożony, a zaangażowanych w niego osobiście wiele postaci i konsekwencje także przyzwolenia na praktyki sprzedawania ciała wielopłaszczyznowe. Sam obraz Abbasiego surowy i bezpośredni, a finał sprawy dodatkowo tak makabryczny jak zbrodnie i jego wymowa nieprawdopodobnie mocna, więc i jeszcze silniej emocje podgrzewająca.  

Drukuj