wtorek, 28 marca 2023

The Black Angels - Indigo Meadow (2013)

 

Jakbym dał do zrozumienia, że zostałem przez The Black Angels z opóźnieniem ich poznawszy zaintrygowany, to bym za mało zasugerował, bo czuję się przez The Black Angels opętany - w ich muzyczny świat gigantycznie wkręcony. Świadczyć o tym może moja ekspresowa decyzja, by wykorzystać szansę na żywca się z nimi skonfrontowania i uczynienia tego w praktyce, choć miejsce (warszawskie Niebo) nie było idealne. Mimo warunków dających nieco do życzenia, to klimat muzyki cudownie mnie zawiesił i teraz gdy tylko ponownie nad Wisłą się pojawią i jeśli będzie to znany mi z doskonałych warunków klub, pojechać i chłonąć tą nutę w klubie nie omieszkam. Mimo że jestem mocno świeżym fanem i powoli małymi kroczkami poznaję ich kolejne materiały, to będąc obecnie na wysokości Indigo Meadow czuję, że im dalej w las, tym więcej w niej halucynogennej estetyki. Oczywiście jest to przeczucie dalekie od doświadczenia praktycznego, gdyż z autopsji nie znam jeszcze Phosphene Dream i rzeczy wcześniejszych, toteż błądzę być może, gdyż domniemam. Indigo Meadow akurat okazuje się inne od dwóch ostatnich materiałów, ale nie na tyle inne aby duch przed rokiem dwutysięcznym siedemnastym był odmienny. To, hmmm (uwaga, masło maślane na pełnej wjeżdża), to to samo, a jednak inne to samo, a próbując rozjaśnić tą perfidną niejasność metaforo-porównaniem - esencja pochodzi z tego samego gatunku liści herbacianych, ale inaczej napar został przygotowany. To jakby ekstremalnie myśli nie gmatwać, piękny hołd dla archetypu czy kanonu, ale z lekka innego. The Doors tu wyraźną inspiracją, a Alex Maas w takim niekoniecznie pierwszym z brzegu The Day, czy Broken Soldier, linie wokalne, na tych mniej okazałych odjazdach Morrisona wprost wzoruje i wychodzi mu kapitalnie, mimo że nieidentyczną, mniej wyrazistą barwą gość dysponuje. Do tego głosu jego dodam hipnotyzująco dudniący bas, fuzzem nasyconą gitarę prowadzącą oraz w tle oryginalnie na modłę hammondową brzmiące, czasami bardzo ciężkie klawisze - czyli instrumentalny kręgosłup nawiedzonego psychodelicznego rocka jak znalazł. Wszystko w charakterystycznie narastającej pętli - zakorzenione we wczesnych latach hipisowskiego trendu, choć w tekstach chyba zamiast pochwały hedonistycznego życia, mroczne rozkminy.  To na Death Song i Wilderness of Mirrors też było, ale pomimo braku przychodzących do głowy kwiecistych sformułowań (poza tym z herbatą), ukazujących istotę różnic - ja się uprę, iż było inne. Po części, fragmentarycznie, bądź całościowo, ale chyba czuję, bo słyszę że było! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj