Ważąc historyczne zasługi, jakie dla muzyki rockowej Gunsi posiadają oraz siłę oddziaływania ich krótkiej, aczkolwiek potwornie intensywnej kariery. Jednocześnie biorąc również pod uwagę koniecznie moc przebojową dwóch bezdyskusyjnie wielkich albumów Slasha i spółki, stwierdzam i narażam się tym samym na pewnie zasłużoną krytykę, że dopiero w tej konfiguracji personalnej, pod szyldem Velvet Revolever, za sprawą właśnie Contraband nagrali krążek, który posiada dwie właściwości dla mojej oceny produktu muzycznego najistotniejsze. To jest fakt taki, że Contraband kapitalnie łączy uzależniającą chwytliwość z kompozycyjną wytrawnością, w sensie, że tych numerów da się z ciekawością wysłuchać nawet po latach i nie sprawiają wrażenia spranych i wytartych szlagierów z minionej epoki. Poza tym są na tyle zadziorne i szorstkie, a w swoim charakterze wielowymiarowe, bez popadania w irytującą megalomanię, że gdybym nie wiedział iż to efekt pracy kompletnie zepsutych sławą muzyków, to przypisałbym ich autorstwo jakimś młodym ale warsztatowo ukształtowanym młodzianom, bowiem w nich tyle pasji i energii. Albo lub właściwie, bez budowania skomplikowanych i naciąganych tez (co burzy moja powyższą teorię), wolę obecnie posłuchać numerów Velvet Revolver niż Guns N' Roses, bo wprost pisząc, te super hiciory Gunsów są tak obsłuchane, niemal do porzygania, że ja nie jestem w stanie zwyczajnie nie kojarzyć ich z histerią sprzed laty, a znajomość szczególnie tych z rodzaju November Rain nawet w szeregach ludzi o wątpliwym guście, czy całkowitym braku własnych gustów muzycznych doprowadza mnie do stanu podobnego temu, kiedy pytany w nowym towarzystwie czego słucham, pokrótce sprowadzam swoją rozbudowaną pasję do stwierdzenia "rocka i metalu", a goście niemal chóralnie odpowiadają, że też lubią Metallice, a szczególnie te jej ballady. Mam nadzieję że rozumiecie moją wtedy frustrację, że ta ignorancja mnie przerasta z głośnym śmiechem we mnie wewnętrznie wybrzmiewającym oraz czego mi wstyd okropnie z arogancją w formule "co wy wiecie o rocku i metalu, wy laicy k*** wychowani na radiowo-telewizyjnej popelinie". Stąd szanując znaczenie i sukces wielkich Guns N Roses, lecz przez tą globalną popularność nie odczuwam jednak przyjemności w kontakcie z ich przebojami i uciekam zawsze gdy mam ochotę na gunsowego rocka, do krążków Velvet Revolver - a zazwyczaj wrzucam do odsłuchu właśnie Contraband. Slash, McKagan, Sorum wraz z Dave'm Kushnerem (Wasted Youth) i jak piszą powracającym wówczas z odwyku Scottem Weilandem (Stone Temple Pilots) nagrali album, który kapitalnie połączył legendarną przeszłość z nowym obliczem. Pamiętam ówczesne notki prasowe w których podekscytowani muzycy (którzy oczywiście odpierdalali w przeszłości kompletnie pozbawione rozsądku numery) dawali upust radości z powrotu w takim składzie i takiej konwencji muzycznej, co nie dziwi biorąc pod uwagę iż uznawali VR za nowy start, a za sobą zostawiali mroczne doświadczenia ze współpracy z (napiszę wprost, rezygnując z tak dyplomatycznego określenia jak niezdyscyplinowany, ale także próbując uzmysłowić różnice pomiędzy obłędem jego i kolegów) popierdolonym kompletnie Axlem. Uznaję z dzisiejszej perspektywy, że udało im się fantastycznie w nowej muzyce uzyskać feeling, którym czarowali wiele lat wcześniej, kiedy stawiali pierwsze kroki w muzycznym show biznesie i czuć też, że to nie było oszustwo nastawione na podkręcenie zainteresowania i sprzedaży, bowiem radocha z grania przekłada się bezpośrednio na siłę numerów, w których pierwotna energia zostaje ożeniona z doświadczeniem i ponownie uwolnionym potencjałem. To przecież niby mainstream, a jednak bunt stanowi o głównej sile tej muzyki - ten rodzaj niepokoju duszy przesądzający, iż nie są to typowo radiowe kawałki, mimo że przecież cholernie przebojowe. Werwa, polot, szczerość, wyrazistość przekazu i również refleksja, bo przecież rock to muzyka ludzi żyjących na krawędzi, ale też i wyrzutków, względnie życiowych rozbitków, którzy właśnie poprzez twórczość wypluwają z własnych trzewi całą osobistą gorycz. Kropka, wystarczy słów, mówię stop bełkotaniu! :)
piątek, 30 listopada 2018
Velvet Revolver - Contraband (2004)
Ważąc historyczne zasługi, jakie dla muzyki rockowej Gunsi posiadają oraz siłę oddziaływania ich krótkiej, aczkolwiek potwornie intensywnej kariery. Jednocześnie biorąc również pod uwagę koniecznie moc przebojową dwóch bezdyskusyjnie wielkich albumów Slasha i spółki, stwierdzam i narażam się tym samym na pewnie zasłużoną krytykę, że dopiero w tej konfiguracji personalnej, pod szyldem Velvet Revolever, za sprawą właśnie Contraband nagrali krążek, który posiada dwie właściwości dla mojej oceny produktu muzycznego najistotniejsze. To jest fakt taki, że Contraband kapitalnie łączy uzależniającą chwytliwość z kompozycyjną wytrawnością, w sensie, że tych numerów da się z ciekawością wysłuchać nawet po latach i nie sprawiają wrażenia spranych i wytartych szlagierów z minionej epoki. Poza tym są na tyle zadziorne i szorstkie, a w swoim charakterze wielowymiarowe, bez popadania w irytującą megalomanię, że gdybym nie wiedział iż to efekt pracy kompletnie zepsutych sławą muzyków, to przypisałbym ich autorstwo jakimś młodym ale warsztatowo ukształtowanym młodzianom, bowiem w nich tyle pasji i energii. Albo lub właściwie, bez budowania skomplikowanych i naciąganych tez (co burzy moja powyższą teorię), wolę obecnie posłuchać numerów Velvet Revolver niż Guns N' Roses, bo wprost pisząc, te super hiciory Gunsów są tak obsłuchane, niemal do porzygania, że ja nie jestem w stanie zwyczajnie nie kojarzyć ich z histerią sprzed laty, a znajomość szczególnie tych z rodzaju November Rain nawet w szeregach ludzi o wątpliwym guście, czy całkowitym braku własnych gustów muzycznych doprowadza mnie do stanu podobnego temu, kiedy pytany w nowym towarzystwie czego słucham, pokrótce sprowadzam swoją rozbudowaną pasję do stwierdzenia "rocka i metalu", a goście niemal chóralnie odpowiadają, że też lubią Metallice, a szczególnie te jej ballady. Mam nadzieję że rozumiecie moją wtedy frustrację, że ta ignorancja mnie przerasta z głośnym śmiechem we mnie wewnętrznie wybrzmiewającym oraz czego mi wstyd okropnie z arogancją w formule "co wy wiecie o rocku i metalu, wy laicy k*** wychowani na radiowo-telewizyjnej popelinie". Stąd szanując znaczenie i sukces wielkich Guns N Roses, lecz przez tą globalną popularność nie odczuwam jednak przyjemności w kontakcie z ich przebojami i uciekam zawsze gdy mam ochotę na gunsowego rocka, do krążków Velvet Revolver - a zazwyczaj wrzucam do odsłuchu właśnie Contraband. Slash, McKagan, Sorum wraz z Dave'm Kushnerem (Wasted Youth) i jak piszą powracającym wówczas z odwyku Scottem Weilandem (Stone Temple Pilots) nagrali album, który kapitalnie połączył legendarną przeszłość z nowym obliczem. Pamiętam ówczesne notki prasowe w których podekscytowani muzycy (którzy oczywiście odpierdalali w przeszłości kompletnie pozbawione rozsądku numery) dawali upust radości z powrotu w takim składzie i takiej konwencji muzycznej, co nie dziwi biorąc pod uwagę iż uznawali VR za nowy start, a za sobą zostawiali mroczne doświadczenia ze współpracy z (napiszę wprost, rezygnując z tak dyplomatycznego określenia jak niezdyscyplinowany, ale także próbując uzmysłowić różnice pomiędzy obłędem jego i kolegów) popierdolonym kompletnie Axlem. Uznaję z dzisiejszej perspektywy, że udało im się fantastycznie w nowej muzyce uzyskać feeling, którym czarowali wiele lat wcześniej, kiedy stawiali pierwsze kroki w muzycznym show biznesie i czuć też, że to nie było oszustwo nastawione na podkręcenie zainteresowania i sprzedaży, bowiem radocha z grania przekłada się bezpośrednio na siłę numerów, w których pierwotna energia zostaje ożeniona z doświadczeniem i ponownie uwolnionym potencjałem. To przecież niby mainstream, a jednak bunt stanowi o głównej sile tej muzyki - ten rodzaj niepokoju duszy przesądzający, iż nie są to typowo radiowe kawałki, mimo że przecież cholernie przebojowe. Werwa, polot, szczerość, wyrazistość przekazu i również refleksja, bo przecież rock to muzyka ludzi żyjących na krawędzi, ale też i wyrzutków, względnie życiowych rozbitków, którzy właśnie poprzez twórczość wypluwają z własnych trzewi całą osobistą gorycz. Kropka, wystarczy słów, mówię stop bełkotaniu! :)
czwartek, 29 listopada 2018
Ain't Them Bodies Saints / Wydarzyło się w Teksasie (2013) - David Lowery
To jest moje kino, takie
które do mojego nieczułego na płaczliwą manipulację serduszka ma drogę
uprzywilejowaną. :) Małe kino z wielkim sercem, znaczy kameralne w formie, ale obfite
emocjonalnie. Stąd jestem obecnie zafascynowany tym, co do tej pory David
Lowery nakręcił i pospiesznie obejrzałem Ain't Them Bodies Saints zachęcony seansem Ghost Story jak i ostatnio The Old Man & the Gun. Estetycznej i merytorycznej satysfakcji dostarczyło mi osadzenie
akcji w prowincjonalnej Ameryce i jej południowych okolicznościach przyrody, jak się można domyślić u schyłku względnie na
przełomie lat 70-tych. Wykreowanie przekonującego naturalnością klimatu i oddanie
bulgocących pod powierzchnią czystych emocji, bez posiłkowania się nieznośną szarżą
uczuciową. Zastosowanie tradycyjnych technik rejestracji obrazu w stonowanych
odcieniach, odrzucające sterylną czystość i kontrastową wyrazistość na rzecz wąskiej palety rozmytych odcieni brązu i
szarości. W tej zadumanej intymnej sztuce filmowej urzekają i świetne zdjęcia eksponujące grę światłem i muzyka w tle podkreślająca z każdą minuta gęstniejącą atmosferę, sugerując nieuchronne zmierzanie do
tragicznego finału. Doskonała gra aktorskiej obsady w osobach Rooney Mary, Casey'a
Afflecka i Bena Fostera – może nie sięgających swoich wyżyn, ale kreujących
postaci przejmująco naturalnie, bez emfazy i ogólnej przesady w gestach czy
mimice. To zapewne będzie dla jednych niemiłosiernie ciągnący się, niemal pozbawiony
akcji glut, inaczej półtora godzinne flaki z olejem, dla mnie natomiast
fascynujący swą surowością i oddaniem jeden do jednego prawdy miejsca i czasu
dramat obyczajowy z żywym pulsem i podskórnym napięciem. Doskonały dramat o
splatających się ludzkich losach i wartej wielkich poświęceń miłości,
stawiających na drodze postaci piekielnie trudne dylematy, a widzowi w moim
przekonaniu jedno zasadnicze pytanie, w kontekście działań pierwszoplanowych
bohaterów. Co jest silniejsze od instynktu samozachowawczego, co jest warte
podjęcia wszelkiego ryzyka? Miłość i tęsknota bracie. Tylko one człowieku!
środa, 28 listopada 2018
Antimatter - Black Market Enlightenment (2018)
Poważnie rozważam przyjęcie stanowczego stanowiska, wyrażającego subiektywną opinię, dotyczącą Black Market Enlightenment, iż jest to najlepszy jak dotąd album Antimatter. Przynajmniej po kilku tygodniach z nim systematycznego obcowania, to on najmocniej wbił mi się w świadomość i to do niego najsilniejszy pociąg czuję. To przyjemne, bardzo satysfakcjonujące uczucie jak zdążyłem dostrzec nie jest obce i innym fanom ekipy Micka Mossa, więc tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż wyspiarze nie nagrali dotąd tak wyśmienitego krążka, mimo że trudno też było narzekać na jakość poprzednich produkcji zespołu. Siódmy krążek w dorobku Antimatter, to w zasadzie nic nowego, tylko naturalna kontynuacja muzycznych wątków już na The Judas Table znakomicie w formę quasi koncepcyjnego albumu ubranych. Tak jak na poprzedniku lirycznie wokół pojęcia zdrady teksty były oplecione, tak w przypadku tegorocznej płyty wszystko co w warstwie tekstowej się pojawia, dotyczy problemu uzależnienia i stanowi osobistą i zaangażowaną eksplorację niezwykle mrocznego czasu z życia lidera grupy. Natomiast same kompozycje, co absolutnie nie zaskakuje i jest dopieszczone w każdym aranżacyjnym detalu, to przebogate brzmieniowo podróże przez szerokie wody klimatycznego post progresywnego rocka. Pisząc o szerokich wodach mam na myśli między innymi wykorzystanie nieco egzotycznego jak na potrzeby rocka instrumentarium. Bowiem (jak podpowiadają materiały źródłowe) słyszę na BME coś co nazywa się kemancze i jest irańskim instrumentem smyczkowym przypominającym wizualnie skrzypce, tudzież małą wiolonczelę lub (jak podpowiadają w sieci) lirę bizantyjską. Prócz niej dość odważnie wykorzystany zostaje saksofon i przyznaję, że kapitalnie odnajduje się wszędzie tam gdzie Mick Moss uznał za słuszne go użyć, aby wzbogacić klimat o pierwiastek zmysłowy. Było to potrzebne, a nawet konieczne, gdyż materiał w wielu fragmentach jest przeszywająco zimny i intensywnie mroczny, a gościnne partie saksofonisty wraz z głębokim głosem wokalisty niebywale dodają mu ciepła i wprowadzają w kompozycje konieczną równowagę i harmonię. Album ogólnie oparty zostaje o proporcjonalną dominację gitar i instrumentów klawiszowych, naprzemiennie wykorzystując oczywisty patent, aby szkielet utworu oprzeć na wiosłach i przełamywać go parapetem, lub odwrotnie - zawsze jednak budując atmosferę podkręcającą napięcie do finałowej eksplozji, jednakowoż czyniąc każdorazowy odsłuch niezwykle hipnotyzującym i poruszającym emocjonalnie doświadczeniem. Mnie przynajmniej jak dotąd nowy materiał Antimatter się nie przejadł i utrzymuje w sobie stałe nim zaciekawienie, mimo że trudno go nazwać nazbyt skomplikowanym czy eksperymentalnym. Tak sobie zakładam, że talent kompozytorski Mossa i silne emocjonalne jego w powstające utwory zaangażowanie, wymuszają naturalnie równowagę pomiędzy chwytliwością, a ambicją czyniąc nie tylko Black Market Enlightenment płytą wielokrotnego użytku, z którą wrażliwy słuchacz nawiązuje głębokie relacje, nie oczekując więcej niżby mógł otrzymać. Dla mnie albumy Antimatter, w szczególności te bardziej zorientowane rockowo, czyli od Living Eden są rodzajem osobistej strefy komfortu, gdzie zawsze odnajduję spokój i harmonie, a mimo że je znam biegle, to nie odczuwam podczas ich odsłuchu najmniejszego wręcz znudzenia. Od tych przejmujących kompozycji nie wymaga się bowiem wywoływania zaskoczenia i wyjątkowej ekscytacji stroną formalną, tylko czystych, przekonująco rzeczywistych i prawdziwych emocji pozbawionych banalności. A ten walor wszystkie utwory z Black Market Enlightenment w najwyższej jakości wykonawczej posiadają, stąd mój zachwyt uznaję za dostatecznie usprawiedliwiony.
wtorek, 27 listopada 2018
On Chesil Beach / Na plaży Chesil (2017) - Dominic Cooke
Potencjał całkiem
ciekawy został jak mam wrażenie niewykorzystany i z historii młodej miłości
całkiem zgrabnie od strony możliwości szerszej interpretacji zarysowanej, powstał w
rzeczywistości obraz o kwadratowej emocjonalności i dramatycznie zbyt grubą
kreską, bez polotu i finezji kreślony. Moje niepochlebne przekonanie oparte zostaje przed wszystkim na wrażeniach z seansu oraz bardzo
dobrych recenzjach powieści, która tutaj fundamentem scenariusza i dodatkowo jeszcze drobnym
detalu, jaki zdążyłem przed sensem już wychwycić. Mianowicie, że za ten projekt
pierwotnie miał odpowiadać Sam Mendes, lecz finalnie z nie do końca jasnych
powodów z realizacji zrezygnował. Jestem przekonany znając możliwości Mendesa,
iż w jego filmowej interpretacji adaptacja prozy Iana McEwana byłaby
zdecydowanie żywsza, a na pewno wyrafinowana i pozbawiona sztucznej teatralności, która w
ujęciu reżysera i w aktorskiej kreacji Saoirse Ronan i Billy'ego Howle'a jest chwilami trudna do
zniesienia. Mimo kilku istotnych wad jakimi obraz Dominica Cooke’a niestety
głównie stoi, to przyznaje że ku mojemu zaskoczeniu nie przysnąłem (nie ryzykując narażenia się tym samym na uszczypliwości ze strony małżonki) i do końca projekcji utrzymywałem względne
skupienie na opowieści, która przyjmując bardzo klasyczną i bez wątpienia piękną formę wizualną, miała zapewne w założeniach wywrzeć wrażenie autentyzmu i także chociaż odrobinę zaintrygować niecodziennym ujęciem
gatunku zwanego melodramatem. Żałuję wielce, że na założeniach się skończyło.
P.S. Być może Mendes
zrezygnował, gdyż nie chciał zaryzykować swojej reputacji dla nieco naciąganej
historii, a może brakło mu pomysłu na uczynienie jej w wersji kinowej czymś
więcej niż tylko poprawnym wyciskaczem łez dla widza o harlequinowskiej
wrażliwości?
poniedziałek, 26 listopada 2018
Sicario: Day of the Soldado / Sicario 2: Soldado (2018) - Stefano Sollima
Zawsze z góry
nieprzychylnie nastawiony jestem, do prób eksploatowania świetnych fabularnych
pomysłów w sposób chytry, czyli tak intensywnie, by wycisnąć z sukcesu
maksymalnie dużo, bez względu oczywiście na szacunek dla jakości. Stąd wieści,
że sequel Sicario powstanie bez entuzjazmu przyjąłem, biorąc pod uwagę
dodatkowo, że do jego powstania swojej ręki nie przyłoży Denis Villeneuve.
Szacunek dla Pana reżysera, iż nie ogranicza się do sprzedawania chodliwego
towaru, a skupia na nowych projektach – zresztą cholera wie jakie były kulisy
tej decyzji i czy nie zależały wręcz bezpośrednio od sumy jaką mu produkcja
zaproponowała. Nie znam tematu, drążyć go nie zamierzam i przechodzę
natychmiast do meritum. Zaiste niespodzianką jest poniekąd, że kontynuacja
trzyma za ryj niemal równie mocno jak genialna jedynka i tylko bardziej skupia
się na rozbudowanej wątkowo intrydze, niż na klimacie i psychologii postaci, co
przynosi efekt bardziej klasycznego kina akcji - a to w mojej ocenie musi zabrać
przynajmniej jedno oczko z całościowej oceny w konfrontacji z filmem Kanadyjczyka. Aktorsko jest kapitalnie, bo jak widać Josh Brolin i Benicio del Toro to takie
marki, które nie potrzebują inspiracji od genialnego reżysera płynącej, aby
zrobić świetnie to, co do nich należy. Ubolewam tylko nad tym, że ten klimat klaustrofobiczny i ciśnienie potworne jakie między innymi muzyka nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona wyzwalała, w zasadzie całkowicie uleciały - choć gdzieś jakby się uprzeć, to tylko szczątkowo były jeszcze wyczuwalne. Mimo wszystko, to zdecydowanie dobra robota, która bez identyfikowania z
częścią pierwszą zrobiłaby na mnie większe wrażenie, bo wszystko co w kopiącym
dupsko dramacie sensacyjnym jest w szkoleniowy sposób w niej zawarte. Jednak
utrzymując w pamięci film Villeneuve'a i stawiając obok pracę Stefano Sollimy, nie ma mowy
bym ordery za zasługi wieszał na piersi tego drugiego. Nie wystarcza bowiem
permanentnie pulsujące pod powierzchnią napięcie, gdyż gdzieś w środkowej fazie,
kiedy reżyser zostawia miejsce na refleksję, to tempo przysiada i widz taki jak ja kręcić nosem zaczyna, że u mistrza Villeneuve'a nie było miejsca na niedosyty. Nie ma obaw
jednako, proszę uwierzyć - mimo wszystko zero ziewania, problem tylko w tym, iż sprawne wykorzystanie
szablonu takiego kina to przez pryzmat genialnej roboty elitarnego już reżysera (członka genialnej kanadyjskiej triady Dolan/Vallée/Villeneuve) po prostu
mało. Szczególnie, że sporym minusem scenariusza jest mianowicie fakt nonsensowego zaistnienia tendencji
do „przesadyzmu” w ogólności sprowadzającego się do manifestowania irytujących zbiegów okoliczności i męczącej formuły z cyklu „zabili
go, a on na przekór wszystkim i wszystkiemu przetrwał i uciekł”. No żesz kurde, nie w Sicario, litości!
piątek, 23 listopada 2018
My Own Private Idaho / Moje własne Idaho (1991) - Gus Van Sant
Trochę świrusów w
filmie Gusa Van Santa, w ekscentrycznej formule, z odjechanym aktorstwem o
spieprzonym przez dorosłych dzieciństwie i reperkusjach powodujących
długofalowe zaburzenia. O męskich prostytutkach z zepsutego świata, bez
perspektyw i możliwości wyrwanie się z tego psychicznego i fizycznego
więzienia. O spieprzonym życiu już na starcie, o utraconym rozwojowym
fundamencie, o dramatycznym poszukiwaniu
tożsamości. O ludziach marginesu płynących pod prąd, instynktownie czy z
wyboru. Film trudny do polubienia i w moim przypadku właśnie tej większej
opartej na zrozumieniu treści i formy sympatii niestety nie jestem mu w stanie
okazać.
czwartek, 22 listopada 2018
The Old Man & the Gun / Gentleman z rewolwerem (2018) - David Lowery
Jak sięgam pamięcią w
najbliższą przeszłość tj. liczoną może w zakresie kilku lat, to w tym momencie nie
przypominam sobie, bym oglądał tak uroczy film, w sensie, że udaję się do kina na
współczesną produkcję, a dostaję obraz tak poczciwy, który z pełną śmiałością
określić mogę przymiotnikiem retro. Dosłownie jakbym oglądał film zrobiony na
przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, w każdym technicznym detalu
przywołujący skojarzenia z tym okresem – od kwestii wykorzystania światła w
ziarnistym obrazie, po całościowy klimat. Film, w którym liczy się forma i
treść, lecz ani jedno ani drugie nie wychodzi przed szereg i nie przejmuje
dominacji, zachowując idealną harmonię. Film cudnej treści i aktorskiej głębi,
bo dialogi urzekają swoją naturalnością i doskonale eksponują warsztat zarówno
weteranów, jak i perfekcyjnie obsadzonego, fenomenalnie przekonującego (scena w
barowej toalecie!) Casey’a Afflecka - dla którego, na marginesie dodam, spotkanie
z takimi ikonami jak Sissy Spacek (niby babcia, a tyle w niej zawadiackiej ikry), Danny’ego
Glovera (na zawsze sierżant Roger Murtaugh) i wreszcie Toma Waitsa (genialnie
opowiadana anegdota), to zaszczyt był ogromny i zapewne spełnienie szczeniackich
marzeń. Film zaś czarującej formy, gdyż wizualna strona fenomenalnie skorelowana
zostaje z delikatnie jazzującą (to chyba smooth jazz ;)) muzyką, nadającą mu
kształt ballady, płynącej powoli, skupiającej się na detalach, pozwalając poczuć
zarówno silną więź z bohaterami, jak i zaznać przyjemności obcowania z subtelną
sztuką. Film zaskakująco optymistyczny, przez co obecnie wyjątkowy, film ciepły
i nostalgiczny, lecz bez irytującej słodkości, czy drażniącego równie mocno
taniego sentymentalizmu. Film który właściwie opowiadając historie opartą na
autentycznych wydarzeniach, która przecież nie ma bezpośrednio nic wspólnego z
życiem i karierą aktorską Roberta Redforda, stał się rodzajem hołdu jemu
oddanego. Nie trudno przecież w postaci Forresta Tuckera odnaleźć samego
Redforda i nie dostrzec tego, iż pożegnanie z ekranem jest dla niego tak samo
trudne, jak porzucenie złodziejskiego fachu przez filmowego bohatera. Życie dla
pasji, dla jedynego w swoim rodzaju uczucia całkowitego spełnienia – życie w
zgodzie ze sobą i przede wszystkim dla siebie. Utrzymanie harmonii i
stabilności, które wyłącznie odpowiadają za doznanie prawdziwego szczęścia i
pogodzenie się z koniecznością odchodzenia. Może ja zbytnio uległem czarowi Redforda i
nadinterpretuję, lecz nie mogę odrzucić przekonania, iż ten zakamuflowany
manewr reżyserski tak silnie na mnie oddziałujący, był świadomym działaniem
Davida Lowery’ego, który to wykorzystał genialnie temat i splótł go tak
fascynująco z finałowym aktem aktorskiej pasji Redforda. Piękne mu zatem
odejście ze sceny zafundował, pożegnanie z najwyższą klasą będące wspaniałym
ukoronowaniem wielkiej kariery – rozstaniem z planem filmowym, jakiego nie mógł
sobie wymarzyć.
P.S. David Lowery,
trzeba zapamiętać to nazwisko, które w mojej świadomości zaistniało przed rokiem,
kiedy obejrzałem Ghost Story, a teraz pewności nabrałem, że to człowiek z
wielkim talentem do robienia wspaniałych kameralnych filmów z cudowną treścią.
środa, 21 listopada 2018
Jarhead / Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej (2005) - Sam Mendes
Ze względu na kilka detali, zdaje się, iż poniekąd inspiracja
dla Mendesa pochodziła od kultowego kubrickowskiego Full Metal Jacket, chociaż
bezpośrednio scenariusz oparty został o książkę niejakiego Anthony’ego
Swofforda, który jak oficjalne notki donoszą opisuje własne przeżycia z lat
1988-1991, kiedy jako kapral Marines przechodził wymagające szkolenie i brał
udział w operacji Pustynna Burza. Akcja osadzona w czasie konfliktu w Zatoce
Perskiej nie bardzo przypomina jednak typowe produkcje wojenne pełne ścielących się gęsto trupów („Każda wojna jest
inna i każda jest taka sama“), bowiem wymiany ognia w zasadzie brak i więcej
tutaj psychologii postaci wespół z całą masą groteski podkreślającej życie w
męskiej watasze, z codzienną niegroźną gejowszczyzną pomagającą radzić sobie z
ciśnieniem oczekiwania na starcie z wrogiem.
Dzięki genialnemu oddaniu atmosfery degradującej ludzką psychikę, scen samograjów z wisielczym humorem oraz wizualnym
majstersztykom (między innymi płonące w ciemnościach szyby naftowe) oraz
kapitalnej ścieżce dźwiękowej (przykładowo Something In the Way wiadomo kogo), mimo że nie leją się hektolitry krwi, to jednak piekło wojenne jest
wyraźnie odczuwalne, przybierając formę wewnętrznej walki z wciąż kumulującym
się nieuwolnionym napięciem i tęsknotą za najbliższymi. Sam Mendes nie pozwala na poczucie obcowania z
jakimś podrzędnym odgrzewanym po raz enty kotletem, tylko pełnowartościowym,
osobnym produktem o wysokim natężeniu cech stanowiących o jego nieprzesadzonej wyjątkowości. Czym
jest wojna na której oczekuje się na cholera wie co? Wojna na której akurat
ofiary nie zawsze giną od kul! To pytanie zasadnicze, głośno postawione na które odpowiedź w sensie przesłania pomiędzy wierszami w codziennym życiu wojaka zostaje zakamuflowana. Że Mendes to reżyser wysokiej klasy z pokaźny
dorobkiem nie muszę tutaj szczegółowo przekonywać, bo kilka tytułów których twórcą
mówi same za siebie, a Jarhead bezdyskusyjnie do tej kategorii dzieł wielkich w
jego dorobku należy, o czym jeśli jeszcze się człowieku nie przekonałeś, to zrób
to jak najprędzej. To k**** rozkaz!
wtorek, 20 listopada 2018
Coma - Hipertrofia (2008)
Był
listopad 2008-ego, kiedy to Coma wydała Hipertrofię, czyli swój trzeci album,
który okazał się rozbudowaną dwupłytową produkcją zawierającą aż 35 indeksów, w
tym jeśli dobrze liczę 18 właściwych kompozycji w całościowej formule ambitnego koncept albumu. Warstwa liryczna krążyła wokół „życia ludzkiego, jako szeroko
pojętej woli istnienia” i jak zwykle w przypadku Comy budziła sporo uwag i oceniana
była skrajnie – od głosów niezrozumienia intencji, podkreślających kąśliwie, że
to typowa gra-fo-ma-nia Roguca, po zachwyty nad ich poetyckim wymiarem i
głębokim socjologiczno-psychologicznym wglądem w otaczającą rzeczywistość. Sam
zainteresowany, czyli Piotrek Rogucki z dystansem komentował (stwierdzając
rozsądnie), że ten kto już stykał się z jego literacką twórczością wie, iż to się
lubi lub nie lubi i nie ma półśrodków. Myślę, iż biorąc poprawkę na ich
specyficzny autorski styl, należy dostrzegać brak w niej banalnej dosłowności,
w której miejsce wtłoczony zostaje interpretacyjny rebus - oczywiście czasem
bez większego powodu nadto komplikowany. Intelektualna zabawa słowem tkwi w
metaforze goniącej metaforę i jeszcze kolejną metaforą jest poganiana (momentami
aż do nieznośnej przesady), co faktem jest może irytować i jak widać irytuje.
;) Lecz dzięki sprawnemu graniu przez Roguckiego dwoma skrajnościami (od
subtelnej poetyki do bezpośredniej, nawet wulgarnej ekspresji), posiada w sobie
ciekawie ubrane w znaczenia merytoryczne obserwacje i chwytliwą dynamiczną
rytmikę, dzięki czemu akurat, to żaden wstyd, że mnie przekonuje. Kiedy
dodatkowo zostaje opakowana w dość eklektyczne dźwiękowe struktury, w tym
równie dobrze zaaranżowane zarówno progresywne kolosy jak i bezpośrednie
uderzenia, to trudno mi w tym momencie udawać, że to się nie podoba i
szczególnie w wymiarze zaproponowanym na Hipertrofii przynajmniej zasługuje na
oklaski przez wzgląd na włożoną w nie aranżerską pracę. Dwa krążki składające
się na ten ambitny projekt różnią się od siebie i tak jak umownie ten pierwszy jest
zwarty z mocno wyeksponowanym konkretnym riffem i wokalną dosadnością, tak ten
drugi na jego tle jawi się jako bardziej stonowany i refleksyjny, z użyciem
sporej dawki urozmaiceń w postaci między innymi klawiszowych pomysłów
budujących hipnotyczno-transową atmosferę, czerpiąc obficie na przykład z
zapomnianej w maistreamowym rocku psychodelii. To taka oczywiście próba
uporządkowania i usystematyzowania walorów Hipertrofii, jednako jakby nie
dzielić i nie szufladkować, to należy przyznać, iż zadanie to trudne, bowiem to
muzyka wielobarwna i pełna wyobraźni. Może poprzez względną, bo trzymaną jednak
w ryzach rozpiętość stylistyczną uciekająca od megalomanii i oddająca właściwie
sens stwierdzenia ambitne, a zarazem chwytliwe. Nie stroniąca od
intelektualnych odlotów, nie uciekająca przed odważnymi eksperymentami
formalnymi oraz przed emocjonalnością ocierająca się nawet zbyt mocno o patos i
wreszcie używając sporej ilości melodii nie zamykająca się w szufladzie z
napisem ”to wypada, a to nie wypada”, czym nawet jeśli mi nie imponuje, to
wzbudza zasadny szacunek.
czwartek, 15 listopada 2018
Bohemian Rhapsody (2018) - Bryan Singer
Seans zaczyna się krótką dynamiczną
i podkręcającą apetyt sekwencją z największego wydarzenia muzycznego XX wieku,
czyli synchronizowanym (Londyn, Filadelfia) charytatywnym koncertem Live Aid zorganizowanym przez Boba Geldofa i
kończy niemal w całości odtworzonym występem Queen na tym właśnie legendarnym
koncercie z roku 1985. Znaczy mamy tutaj klamrą spiętą całość początkowych piętnastu lat scenicznej
kariery - w telegraficznym skrócie, ale z amerykańskim rozmachem zinterpretowaną.
Bowiem jak inaczej pomieścić tyle treści w dwóch godzinach projekcji, stąd ona
potraktowana dość wyrywkowo, bez szans na jakiekolwiek wyczerpanie istotnych
wątków pełnej sukcesów drogi na szczyt i detali tragedii która zakończyła ten
błyskotliwy pochód. Historii fenomenu wokalnego i show biznesowego, bowiem
trudno inaczej nie nazwać kariery wyjątkowego zespołu, bo świetnie łączącego ambicje
(dramatyzm i prawdziwe emocje w kompozycjach) i rozrywkę (festyn i cekiny) jak i jego frontmana, człowieka z głosem czterooktawowym, który poza techniczna doskonałością dał jej charyzmę plus rozpoznawalność. Co warte zaznaczenia, jednak Bryan Singer odpowiednio podzielił proporcje zauważając naturalnie jak istotną rolę w sukcesie odegrała gra zespołowa i wpływ czterech różnych osobowości na
eklektyzm twórczości. Mimo że narracja skupia się na Freediem, to przez wzgląd
na podporządkowane muzycznemu charakterowi fabuły wątki o charakterze osobowościowym i kontrowersyjnym dość lajtowo zostały potraktowane, a obraz przybrał formułę
filmu czysto muzycznego, w którym hity robią więcej niż trzy czwarte dobrej
roboty. Muzyka jest najważniejsza i ona odwołując się do pamięci widza stanowi
kręgosłup pomysłu, bowiem bez tego klimatu koncertowego wykorzystanego
absolutnie nie na pół gwizdka za sprawą mnóstwa hitów, byłoby tylko poprawnie i irytująco grzecznie, a nawet może i biednie. To jednak szczęśliwie (choć będę jeszcze poniżej kręcił nosem ;)) świetnie nakręcone pod względem dynamiki
kino rozrywkowe, sięgające w poszukiwaniu inspiracji do klasycznej
mainstreamowej amerykańszczyzny spod znaku blockbusterów. Dobra zabawa w sensie
wizualnego i dźwiękowego rozmachu i dramat bez dramatu niestety. Rozumiem zatem
poniekąd rozczarowanie tych wszystkich widzów, którzy oczekiwali większej głębi
i dramatyzmu, a dostali skrótowca odwołującego się do takiej disney’owskiej
koncepcji kina wymuszającego łzy wzruszenia, ale by nie zasmucić widza, wyciskającego
je także w towarzystwie fajnego humoru. Tyle że trzeba się pogodzić z faktem, iż koncepcja
twórców poszła w zupełnie innym kierunku, niż ambitny widz by oczekiwał i
zamiast niewystarczająco dramatycznego dramatu zrobili oni tak jak zakładam
chcieli, spektakularny (podkreślam bardzo udany zachowując odpowiednie
proporcje) quasi musical, będący rodzajem tributu dla zarówno Mercury’ego jak
i samego zespołu. Film będący zasłużonym hołdem dla fenomenu grupy i jej
bezsprzecznie napędzającej popularność, lśniącej w blasku fleszy i wzbudzającej
podziw gwiazdy. Film stanowiący zaiście obficie przypudrowaną widowiskową produkcję pozbawioną
większego waloru dokumentalnego, ale za to z pewnością będącą temperamentną porcją satysfakcjonującego, mimo że szablonowego kina jakiego zapewne potrzebowały miliony
dzisiaj już przecież wiekowych fanów ich muzyki. Można zapewne dyskutować czy w takiej
formule spełnia oczekiwania krytyki i czy jako produkt o masowym oddziaływaniu
był potrzebny oraz czy tragizm postaci Freedie’go nie zasługiwał na mniej
lukru, a więcej życiowej goryczy. Mając na uwadze powyższe, także i moje
osobiste rozczarowania (bo nie ukrywam, że lubię jak historie fabularne targają psychiką konkretnie, a ta oparta na
prawdziwych wydarzeniach wyjątkowo mocny w tym zakresie potencjał posiadała), to
wychodząc z kina byłem wzruszony i rozentuzjazmowany jednocześnie, mimo że w
głowie zamiast oczekiwanych natrętnych pytań i rozbudowanej analizy treści,
tylko muzyka i jej zaraźliwa przebojowość pozostała. Powiem zatem podsumowując krótko,
w tonie puenty przyziemnej, że jeśli podczas seansu bardzo dobrze się bawiłem,
to chyba w takim finalnym wydaniu była to właściwa super hiciarska, bo
zadowalająca przede wszystkim miliony koncepcja.
P.S. Jeszcze słowo, bo
obok tak ryzykownej obsady roli głównej nie mogę przejść bez chociażby jednego
zdania podsumowującego. Bałem się strasznie, że to będzie ten sam rodzaj
przesady i przerysowania jaki nie tak dawno Dawid Ogrodnik kreując Tomka
Beksińskiego zaproponował. Na szczęście Rami Malek, co jest zdecydowanie godne
podkreślenia, uniósł na swoich barkach odpowiedzialność i nawet jeśli nie
zrobił Freediego tak doskonale, by złapać się na myleniu realnego obrazu z tym
kreowanym, to nawet przez chwilę nie pobudził na mojej twarzy grymasu
zażenowania - a to w konfrontacji z tak nietuzinkową mimicznie i
gestykulacyjnie postacią samo w sobie jest już dużym sukcesem.
wtorek, 13 listopada 2018
Bloodbath - The Arrow of Satan Is Drawn (2018)
Ponownie w death metalowej groźnej pozie z miną okrutnie mroczną Nick Holmes w towarzystwie stałych muzyków Bloodbath się pokazuje i tym razem w rzeczy samej zamiast przede wszystkim zaskoczenia, że on tutaj w takim oldschoolowym tonie tak growluje, dostałem kapitalny krążek bez zbędnych marketingowych zagrywek. Przyznaję, że nie bardzo przebierałem nóżkami aby The Arrow of Satan Is Drawn poznać i chwilę nowe numery Bloodbath odczekać musiały, bym nabrał ochoty na konfrontację z surowym, krwistym mięchem. Kiedy jednak pierwsze wciśnięcie przycisku play zostało dokonane, to przyznaję, że repeat z miejsca zostało na kilka kolejnych przesłuchań wklejone. Oj ja marny pył, co konkretnego mielenia ostrego z rzadka ostatnio we własnym stereo uświadczy i wiary większej w tych Szwedów i tego Brytola był pozbawiony, teraz w pełni świadomie oświadczam. Oświadczam mianowicie, iż nie wierzyłem i wstyd mi jest ogromnie, że brakło mi wiary, której w utalentowanych starych wyjadaczach wraz z profesjonalizmem było na tyle dużo, iż taki soczysty krążek w ogniu piekielnym wykuli. Sieka ta motorycznego kopa ma i ciężar posiada, bowiem to krążek co zmiażdżyć walcem i skopać dupsko ekspresyjnym pierdolnięciem potrafi. Chociaż numery już z miejsca przy premierowym odsłuchu przekonują, to też dla własnego dobra i ewentualnie skróconego żywota nie nudzą się szybko i jak wgryźć się w ich strukturę człowiek zdecyduje, to za każdym razem coś takiego wychwyci, co podtrzyma zainteresowanie. Mnie akurat The Arrow of Satan Is Drawn trzyma tak w swych szponach już kilka tygodni i przez ten fakt dopinguje także, abym może z perspektywy czasu spróbował tak na całego przekonać się do poprzednika. Grand Morbid Funeral mimo, że jakimś totalnym spadkiem formy nie był, to nie miał w sobie tego waloru magnetycznego, który na tegorocznym albumie Bloodbath zawarł. Gdzieś też teraz ryki Holmesa lepiej w konwencje kawałków zostały wtłoczone i nie nie wiem, czy to zasługa bardziej formy samego Nicka, czy może umiejętności aranżerskich instrumentalistów. W sumie cholera ich wie jakich krwawych rytuałów, czy satanistycznych zaklęć użyli, iż wyszło piekielnie dobrze. Można by rzec tak młodzieżowo, że mam wyjebane na metody, kiedy one dyskusyjnymi będąc dają taki wdechowy efekt i na nowo tak mnie entuzjastycznie do darcia ryja nastawiają. Rzeknę, że zaprawdę krwista ta kąpiel orzeźwiającą bardzo się okazała i jak tylko zastrzyku energii potrzebuję, względnie wkurw zmyć z siebie muszę, to ostatnio właśnie zamiast lodowatej, to intensywnie czerwonej kąpieli zażywam. :)
poniedziałek, 12 listopada 2018
Soulfly - Ritual (2018)
Nie jechałem może ostatnio po Maxie niczym po łysej kobyle, ale nie mógł też ten zawsze bardziej przed szereg z wychodzący członek rodzeństwa Cavalera, liczyć na moją przychylność w ocenie zarówno jego aktualnych muzycznych dokonań, jak i na marginesie własnej fizyczności sprowadzonej ogółem do kloszardzkiej stylówy. Zdarzyć mi się nawet mogło w jakiś internetowych czy osobistych tzw. f2f dyskusjach, iż wyrażałem swój niepokój o stan ducha/psychiki legendy motorycznego death/thrashu, nie licząc rzecz jasna iż skuteczną wróżką, co upadek mu przepowie zostanę. Nawet gdy ręce z bezsilności wobec jego zachowania opadały, to zawsze trzymałem w ukryciu kciuki za człowieka, który co by poddawanego krytyce dzisiaj nie odwalał, to jednak wówczas, gdy dojrzewającym gówniarzem byłem odcisnął swoje piętno na tym czym dzisiaj jestem i z czego bez dwóch zdań pozostaje dumny i wszystkim tym ciekawym osobistościom sceny muzycznej wdzięczny. Ale nie o mnie tutaj, tylko o najnowszym wypieku sygnowanym nazwą drugiego muzycznego życia Maxa Cavalery. Jak się okazuje, Ritual to naprawdę pozytywnie zaskakujący kawał bardzo sprawnie skrojonej ciężkiej muzy, która absolutnie nie zaskakuje względem formalnym, lecz z pewnością wzbudza szacunek jakościowo. To wszystko już wielokrotnie Max przemielił, ale nie zawsze efekt był zadowalający. Goście o sporym formacie już na płytach Soulfly byli, stricte dźwiękowo skoczny nu metal był, wściekły hard core także i oczywiście agresywny motoryczny thrash wypełniał wielokrotnie krążki Soulfly. Odniesienia folkowe, kombinacje z elektroniką, nieco bujania z rejonów gdzie dredy są cool i wreszcie eksperymenty oraz zabawa formą w zamykającym numerze Solufly nr enty. I to wszystko znajduje na powrót na Ritual, lecz moja przychylność zaproponowanym fakturom jest dużo większa niż to było przy okazji Archangel czy Savages, a pamięć w kilku fragmentach wysyła mnie w podróż do świetnych Dark Ages, Conquer czy nawet Enslaved - po drodze pobudzając reminiscencje powiązane aż z okresem Primitive-Prophecy. Po kolei patrząc już otwierający tytułowy numer mógłby z powodzeniem wbić się na playlistę Prophecy, szczególnie przez wzgląd na ten charakterystyczny sygnał, a The Summoning mógłby aranżacyjnie idealnie odnaleźć się jako brat bliźniak (nie jedno jajowy) tuż obok Unleash z Conquer. Tych skojarzeń jest tutaj masa, a co najważniejsze że w tym tyglu wymieszane zostały z autentyczną pasją jakiej ubolewam ostatnimi czasy na krążkach Soulfly było tyle, co kot napłakał. Ritual ma to coś co nakazuje mi wierzyć, że to jest prawdziwe i nie wysilone na potrzeby pozerskiej prezentacji. Autentycznie mimo, że przecież album nie dorobi się u mnie ołtarzyka, to za te istotne jego walory jestem skłonny postawić go bez obawy obok tego wszystkiego co w dyskografii Soulfly dotąd uważałem za najlepsze.
sobota, 10 listopada 2018
The Zookeeper's Wife / Azyl (2017) - Niki Caro
Będę tak jakby cyniczny i napiszę, iż nie sztuką jest przygnębić
i poruszyć losem zwierząt w starciu z wojenną zawieruchą. Nie trudno też
wzruszać losem niewinnych cywilów w takich okolicznościach. Trudniej nie pójść
na łatwiznę, tylko ambitnie pokazać czym jest wojna i jak różnie od strony psychologicznej
poszczególne jednostki reagują na jej okrucieństwa - na strach i stres
permanentny. W tym przypadku o ludzi chodzi, o ratowanie Żydów mimo
śmiertelnego zagrożenia - głównie dzieci z warszawskiego getta. Pomoc ryzykowną
i bezinteresowną, pomoc z porywu serca, ludzkich odruchów, absolutnie nie z
rozsądku. Udzieleniu schronienia ze świadomością śmiertelnego zagrożenia
konsekwencjami i mimo to bez większego wahania. To nie jest wielkie kino, to
kino rzemieślnicze, czyli takie do którego się przyłożono, ale efekt finalny
nie przyniósł nic ponad standardowe powielanie schematów zapewniających
względnie poprawny poziom. W takim układzie pozornego bezpieczeństwa nie
awansuje ono w mojej osobistej hierarchii do miana klasyka, ale i złych słów
ponad te kilka powyżej (i jedno jeszcze poniżej) o nim nie napiszę. To jak mniemam kino dla widza podatnego na
proste, bezpośrednie emocje - takiego bez większej ambicjonalnej potrzeby aby w sztuce
filmowej poszukiwać wyjątkowości kosztem oczywistości. Tak jak historia autentyczna
została bezpiecznie zaadaptowana, tak i odtwórcy ról nie wykazali większej
inwencji ponad poprawność. Irytująco płaczliwa Chastain wychodzi tutaj przed
szereg i do niej się przyczepię najbardziej. I nie chodzi właściwie o fakt, że non
stop jest zbeczana, ale że tak doskonała aktorka nie jest w tej permanentnie
załzawonej pozie po prostu przekonująca.
piątek, 9 listopada 2018
Le Fidèle / Na krawędzi (2017) - Michaël R. Roskam
Po bardzo udanym
anglojęzycznym The Drop, z atrakcyjną hollywoodzką obsadą nagranym, spodziewałem się, że
Roskam na dłużej zagości na szerszych kinowych wodach. Zakładałem, że szybko
nie wróci do europejskiego kina, a tu niespodzianka i już teraz powraca z
koprodukcją belgijsko-francusko-holenderską. Skończyłem właśnie oglądać Le Fidèle i porównuje na
gorąco własne odczucia z niezbyt entuzjastyczni opiniami, jakie wcześniej z
różnych źródeł poznałem. Chciałbym w tym miejscu napisać, że chociaż sam film
nie zachwycił, a zachwytu bardzo akurat w jego kontekście potrzebowałem, to
jednako ciekawie poprowadzona historia miłości Gigi i Bibi w świecie półświatka
przestępczego i fajnie pogodzona gangsterska akcja z wątkiem psychologicznym i
tym zasadniczo pierwszoplanowym uczuciowym powodują, iż seans się nie nużył i
do końca utrzymywał całkiem spore zainteresowanie. Niestety ubolewam że Roskam dorzucił do
scenariusza tak dużo dramatyzmu na poziomie sztucznie emocjonalnym, że przegiął
i zmęczył robiąc z historii mało autentycznego, a przez to mimo wszystko (w szczególności w ostatnim rozdziale) raczej ciężkostrawnego zakalca. Zrzucił na bohaterów niemal wszelkie
możliwe plagi, zafundował niewiarygodny festiwal zbiegów okoliczności
wysyłając realizm na margines. Sam sobie strzelił w kolano (czy stopę), bo można
było osiągnąć więcej dając widzowi paradoksalnie mniej.
czwartek, 8 listopada 2018
Ghost Stories / Przebudzenie dusz (2017) - Jeremy Dyson, Andy Nyman
Jeśli był to zamierzony pastisz kina z dreszczykiem, tudzież niezobowiązująca, aczkolwiek dość inteligentna zabawa konwencją to tak. Natomiast jeśli było to w stu procentach na serio, to absolutnie nie, gdyż właściwie bardzo dobrze zagrany horrorek z przeforsowanym scenariuszem i żenującym poziomem twistem (forma, nie treść!) z kategorii tych wielokrotnie już wykorzystanych, bardziej mnie rozśmieszył niż przeraził. A obawy były, że to może być kino grozy, które rozbudzi we mnie lęk i rozpęta przede mną straszliwe wizje przejścia pośród mroku z sypialni do toalety, a misja ta przez wzgląd na potwornie rozbudzoną wyobraźnię będzie skutkowała być może popuszczeniem w drodze. ;) Niestety nie, nie, nie i jeszcze raz nie, chociaż pierwsze może z trzydzieści minut seansu nie zapowiadało, że strach będzie miał tutaj tylko wielkie oczy, a po zakończeniu projekcji nastąpi chwilowy atak wewnętrznego śmiechu i konsternacja z pytaniem, czy ktoś tutaj fajnie zażartował sobie z klasycznie szablonowego horroru, czy może odleciał za wysoko w megalomaniackim przekonaniu, że podkręcenie scenariusza do poziomu przesadzonego zakręcenia przyniesie efekt intelektualnego zaskoczenia. Mnie akurat taka formuła nie wkręciła, lecz nie zakładam w swojej dość rozwiniętej arogancji, że kogoś wkręcić nie może. Zwłaszcza, że podobało mi się szczególnie to przekorne i otwarte podejście do kwestii wyjaśnienia zjawisk paranormalnych - podejście idące pod prąd większości tych forsowanych w tego typu kinie gatunkowym. Jeżeli dodać do niego świadome zdystansowanie twórców Ghost Stories oraz naprawdę cieszącą wzrok serię świetnych oldschoolowych plakatów, to w sumie przez powyższy pryzmat obraz nabiera całkiem ciekawego, a z pewnością niebanalnego oblicza.
środa, 7 listopada 2018
First Reformed / Pierwszy reformowany (2017) - Paul Schrader
Niespodzianek wór całkiem pokaźny w przypadku First Reformed
został otwarty i dość obficie z niego zaskoczenia się posypały. Między innymi
obsada i po raz kolejny ostatnio, co cieszy i do aktora wbrew wcześniejszym
krzywdzącym stereotypom przekonuje, doskonały w zupełnie innej od
dotychczasowych kreacji Ethan Hawke. Przede wszystkim jednak osoba reżysera,
która okazała się wbrew moim przeczuciom, nie młodym debiutantem, a wiekowym,
bo 72-letnim weteranem znanym wszem i wobec jako między innymi scenarzysta
takich uznanych dzieł jak Taksówkarz, Wściekły byk, Wybrzeże Moskitów czy także reżyser Prywatnego piekła, gdzie
kapitalnie swego czasu relację ojcowsko-synowską zagrali Nick Nolte i James Coburn. Ponadto produkcja sygnowana
logiem coraz bardziej popularnego i cieszącego się bardzo dobrą opinią Studia
A24 oraz jeszcze kilka detali, o których poniżej wspomnę, a które finalnie
sprawiły, że obejrzałem obraz, który z pewnością na dłużej zapamiętam. Stąd
etapowo poznając dość wykluczające się pochodzenie First Reformed, w postaci
reżysera i zespołu producenckiego, jak i dodając do powyższej (użyję słowa mocnego) dychotomii
ciekawy pomysł i intrygującą formę wizualną, pozostaje w sporej konsternacji. Oryginalność
w filmie Paula Schradera sięga do twórczego wykorzystania klasycznej wizualnie
konwencji i już pierwsze artystyczne ujęcie z mocno stylizowanymi na kino z
głębokiej przeszłości napisami początkowymi i całość zamknięta w formacie obrazu 4:3 nastroiły mnie bardzo optymistycznie - dając jak się okazało niepłonną nadzieję na kino
zrobione ze smakiem i finezją. Przeważają w nim znakomicie zaaranżowane
statyczne długie ujęcia (praktycznie wyłącznie takie z nieruchomej kamery), a
kompozycja obrazu i treści daje poczucie obcowania ze sztuką wizualnie
przemyślaną, spójną i stroniącą od taniego efekciarstwa. W tym dla oka
przyjemności paleta barw stonowana idealnie dopasowana zostaje do
formuły kina filozoficznego, a kapitalne zbliżenia twarzy genialnie grających
mimiką aktorów daje złudzenie prześwietlenia stanu ducha operatorską finezją
sprowadzoną do technicznego minimalizmu. Bez muzyki z tła, w sterylnej
konwencji zatopioną ascetyczną gatunkową perełkę otrzymałem - takie całkiem
inspirujące kameralne kino dla ambitnych myślicieli, analitycznych filozofów
czy cierpiących katusze egzystencji w bezideowym i zakłamanym świecie
wrażliwców. Kino specyficzne i nie dla każdego zjadliwe przez fakt uciekania w
filozoficzne teoretyzowanie, w szerokim pryzmacie zjawisk od ekologii do
metafizyki. Kino może faktycznie w kilku fragmentach nazbyt bujające w
obłokach, jednako z prostą, niepodlegającą dyskusji puentą, że oto otrzymaliśmy
z boskich rąk raj, a przez własną pychę uczyniliśmy z niego piekło i z zasadnym
przez wzgląd na fakt powyższy pytaniem, czy Bóg nam ten akt wandalizmu wybaczy?
poniedziałek, 5 listopada 2018
Riverside - Wasteland (2018)
Niczego oryginalnego, względnie nowego o Riverside nie napiszę. Nie będę się silił na budowanie tekstu, który w niewielkim nawet stopniu będzie wychodził poza schemat pisania o muzyce współcześnie najważniejszego rodzimego projektu w estetyce progresywnej. Grupy, która już od nastu lat udowadnia na rynku ogólnoświatowym, że jak posiada się talent, warsztat i ma się dobrze poukładane w głowie, to nawet przybywając z takiej zaściankowej Polski można podbić salony. Tyle w sensie pół żartem/pół serio, bo akurat jeśli jakiekolwiek atrakcyjne pisanie o sztuce powinno zawierać w sobie pierwiastek poczucia humoru podkreślającego odpowiednie zdystansowanie do tej istotnej, lecz przecież nie najważniejszej materii w otaczającej nas rzeczywistości, to tu i teraz patrząc na to wszystko co za ekipą Mariusza Dudy pozostało, należy z szacunku skupić się na powadze. W jakimś sensie Riverside teraz tak naprawdę do żywych powraca, chociaż studyjnie po śmierci Piotra Grudzińskiego za sprawą kompilacji Eye of the Soundscape już zaistniało. Teraz natomiast dzięki Wasteland grupa wchodzi w nowy etap w swojej historii i za sobą pozostawia tragiczne wspomnienia z tak nieodległej przeszłości. Nie mógłbym w tym miejscu nie wspomnieć o osobistej reminiscencji ostatniej trasy z Grudzińskim i szoku w momencie, kiedy w zaledwie kwartał od koncertu mającego miejsce w krakowskim klubie Studio, spadła na wszystkich fanów grupy wiadomość o jego zdecydowanie przedwczesnej śmierci. Szok i niedowierzanie, a w pamięci jeszcze świeże obrazy doskonałej gry i wybornej, bo skupionej na grze prezencji scenicznej gitarzysty. Żal we mnie wielki wzbudzony, obawa i świadomość, iż koniec może nadejść z zaskoczenia w każdej chwili bez względu na stosunkowo niewielki wiek, a człowiek pozostanie bezsilny wobec tego rodzaju ostatecznego wyroku. Cios powyższy mógłby bez trudu uśmiercić niejedną grupę kończąc jej działalność lub tak jak w przypadku Riverside zdopingować do dalszego istnienia z szacunku dla osoby zmarłego przyjaciela. Mariusz Duda, Michał Łapaj i Piotr Kozieradzki życiowy dramat spożytkowali jako inspirację dla stworzenia kolejnej partii materiału i z pomocą nowego gitarzysty, który jednak nie otrzymał statusu regularnego członka formacji skoncentrowali się na wyrzuceniu z siebie demonów za pośrednictwem wartościowej muzyki. Bo oto jakkolwiek kompozycje z Wasteland pozostają w doskonale znanej estetyce, to jednak zdecydowanie różnią się od tego co grupa proponowała w przypadku dwóch wcześniejszych albumów. Krążek jest fantastycznie zbalansowany pod względem łączenia dynamiki i subtelnych tonów, rozbudowanych suit i krótkich ale równie pełnych pasji form. Wasteland jawi się w ogóle jako powrót do typowego grania neo progresywnego, w formule poszukiwania ciekawych przestrzennych brzmień i harmonii, lecz bez konieczności eksperymentowania dla samej potrzeby odświeżania klasycznej przecież estetyki. W szczególe natomiast mam wrażenie, iż mnogość detali ukrytych w strukturach kompozycji nakazywałaby uczciwie napisać, iż w tym zasadniczo niczym nowym jest masa drobiazgów świadczących o ogromnym już doświadczeniu i wyczuciu formy, prowadzącej w prostej linii do aranżacyjnej doskonałości przejawiającej się dokonywaniem względnej rewolucji bez zewnętrznych oznak takowej. Mam takie przekonanie, gdyż mimo że słyszę na najnowszym albumie wyraźny powrót do form budzących skojarzenia z początkowym stadium rozwoju grupy, to nie mógłbym z całym przekonaniem oznajmić, iż Wasteland to rodzaj szablonowego wykorzystania rozwiązań które już były. Świadczy to jednoznacznie na korzyść ekipy kierowanej przez Mariusza Dudę i uświadamia mi, iż potencjał drzemiący w Riverside jest wciąż ogromny, a warsztat kompozytorski już teraz na poziomie niebotycznym. Mógłbym w tym miejscu poddawać skrupulatnej analizie każdy dźwięk zawarty w tych dziewięciu pasjonujących utworach - zauważyć istotny wpływ muzyki filmowej spod znaku Ennio Morricone w epickim numerze tytułowym, podkreślić gigantyczny ładunek emocjonalny w Guardian Angel, czy braterstwo formalne Acid Rain z kompozycjami z Anno Domini High Definition i wiele jeszcze innych ciekawostek, w każdej kolejnej minucie przepływającej muzyki zamieszczonych. Lecz nie w tym rzecz by całość sprowadzać do skojarzeń wpływów i doświadczeń, tudzież poddawać całość rzetelnej, aczkolwiek tylko mechanicznej autopsji. Wasteland to złożony i dynamicznie zmieniający się wraz z każdym odsłuchem organizm, zbudowany z osobistych przeżyć i potrzeb jednostek w danym fragmencie czasu. Stąd wiedza na temat ich genezy jest ważna z punktu widzenia świadomości jego postrzegania, nie ma jednak większego znaczenia kiedy spojrzy się na Wasteland jako na nowe otwarcie mające na celu pozostawienie przeszłości za sobą i podarowanie sobie komfortu zamknięcia piekielnie trudnego etapu. Rozdrapywanie ran nigdy nie sprzyja ukojeniu, rozgrzebywanie złożonych tematów nie pomaga w budowaniu lepszej przyszłości. Cholernie mi to imponuje, że zespół podchodzi zarówno do swojej twórczości, jak i do prywatnego życia w ten niezwykle rozsądny sposób. To na co nie mamy już wpływu pozostawiamy za sobą, a jedyne co możemy zrobić to cieszyć się tym co możemy jeszcze w przyszłości osiągnąć. Ot proste.
Subskrybuj:
Posty (Atom)