Seans zaczyna się krótką dynamiczną
i podkręcającą apetyt sekwencją z największego wydarzenia muzycznego XX wieku,
czyli synchronizowanym (Londyn, Filadelfia) charytatywnym koncertem Live Aid zorganizowanym przez Boba Geldofa i
kończy niemal w całości odtworzonym występem Queen na tym właśnie legendarnym
koncercie z roku 1985. Znaczy mamy tutaj klamrą spiętą całość początkowych piętnastu lat scenicznej
kariery - w telegraficznym skrócie, ale z amerykańskim rozmachem zinterpretowaną.
Bowiem jak inaczej pomieścić tyle treści w dwóch godzinach projekcji, stąd ona
potraktowana dość wyrywkowo, bez szans na jakiekolwiek wyczerpanie istotnych
wątków pełnej sukcesów drogi na szczyt i detali tragedii która zakończyła ten
błyskotliwy pochód. Historii fenomenu wokalnego i show biznesowego, bowiem
trudno inaczej nie nazwać kariery wyjątkowego zespołu, bo świetnie łączącego ambicje
(dramatyzm i prawdziwe emocje w kompozycjach) i rozrywkę (festyn i cekiny) jak i jego frontmana, człowieka z głosem czterooktawowym, który poza techniczna doskonałością dał jej charyzmę plus rozpoznawalność. Co warte zaznaczenia, jednak Bryan Singer odpowiednio podzielił proporcje zauważając naturalnie jak istotną rolę w sukcesie odegrała gra zespołowa i wpływ czterech różnych osobowości na
eklektyzm twórczości. Mimo że narracja skupia się na Freediem, to przez wzgląd
na podporządkowane muzycznemu charakterowi fabuły wątki o charakterze osobowościowym i kontrowersyjnym dość lajtowo zostały potraktowane, a obraz przybrał formułę
filmu czysto muzycznego, w którym hity robią więcej niż trzy czwarte dobrej
roboty. Muzyka jest najważniejsza i ona odwołując się do pamięci widza stanowi
kręgosłup pomysłu, bowiem bez tego klimatu koncertowego wykorzystanego
absolutnie nie na pół gwizdka za sprawą mnóstwa hitów, byłoby tylko poprawnie i irytująco grzecznie, a nawet może i biednie. To jednak szczęśliwie (choć będę jeszcze poniżej kręcił nosem ;)) świetnie nakręcone pod względem dynamiki
kino rozrywkowe, sięgające w poszukiwaniu inspiracji do klasycznej
mainstreamowej amerykańszczyzny spod znaku blockbusterów. Dobra zabawa w sensie
wizualnego i dźwiękowego rozmachu i dramat bez dramatu niestety. Rozumiem zatem
poniekąd rozczarowanie tych wszystkich widzów, którzy oczekiwali większej głębi
i dramatyzmu, a dostali skrótowca odwołującego się do takiej disney’owskiej
koncepcji kina wymuszającego łzy wzruszenia, ale by nie zasmucić widza, wyciskającego
je także w towarzystwie fajnego humoru. Tyle że trzeba się pogodzić z faktem, iż koncepcja
twórców poszła w zupełnie innym kierunku, niż ambitny widz by oczekiwał i
zamiast niewystarczająco dramatycznego dramatu zrobili oni tak jak zakładam
chcieli, spektakularny (podkreślam bardzo udany zachowując odpowiednie
proporcje) quasi musical, będący rodzajem tributu dla zarówno Mercury’ego jak
i samego zespołu. Film będący zasłużonym hołdem dla fenomenu grupy i jej
bezsprzecznie napędzającej popularność, lśniącej w blasku fleszy i wzbudzającej
podziw gwiazdy. Film stanowiący zaiście obficie przypudrowaną widowiskową produkcję pozbawioną
większego waloru dokumentalnego, ale za to z pewnością będącą temperamentną porcją satysfakcjonującego, mimo że szablonowego kina jakiego zapewne potrzebowały miliony
dzisiaj już przecież wiekowych fanów ich muzyki. Można zapewne dyskutować czy w takiej
formule spełnia oczekiwania krytyki i czy jako produkt o masowym oddziaływaniu
był potrzebny oraz czy tragizm postaci Freedie’go nie zasługiwał na mniej
lukru, a więcej życiowej goryczy. Mając na uwadze powyższe, także i moje
osobiste rozczarowania (bo nie ukrywam, że lubię jak historie fabularne targają psychiką konkretnie, a ta oparta na
prawdziwych wydarzeniach wyjątkowo mocny w tym zakresie potencjał posiadała), to
wychodząc z kina byłem wzruszony i rozentuzjazmowany jednocześnie, mimo że w
głowie zamiast oczekiwanych natrętnych pytań i rozbudowanej analizy treści,
tylko muzyka i jej zaraźliwa przebojowość pozostała. Powiem zatem podsumowując krótko,
w tonie puenty przyziemnej, że jeśli podczas seansu bardzo dobrze się bawiłem,
to chyba w takim finalnym wydaniu była to właściwa super hiciarska, bo
zadowalająca przede wszystkim miliony koncepcja.
P.S. Jeszcze słowo, bo
obok tak ryzykownej obsady roli głównej nie mogę przejść bez chociażby jednego
zdania podsumowującego. Bałem się strasznie, że to będzie ten sam rodzaj
przesady i przerysowania jaki nie tak dawno Dawid Ogrodnik kreując Tomka
Beksińskiego zaproponował. Na szczęście Rami Malek, co jest zdecydowanie godne
podkreślenia, uniósł na swoich barkach odpowiedzialność i nawet jeśli nie
zrobił Freediego tak doskonale, by złapać się na myleniu realnego obrazu z tym
kreowanym, to nawet przez chwilę nie pobudził na mojej twarzy grymasu
zażenowania - a to w konfrontacji z tak nietuzinkową mimicznie i
gestykulacyjnie postacią samo w sobie jest już dużym sukcesem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz