Jak sięgam pamięcią w
najbliższą przeszłość tj. liczoną może w zakresie kilku lat, to w tym momencie nie
przypominam sobie, bym oglądał tak uroczy film, w sensie, że udaję się do kina na
współczesną produkcję, a dostaję obraz tak poczciwy, który z pełną śmiałością
określić mogę przymiotnikiem retro. Dosłownie jakbym oglądał film zrobiony na
przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, w każdym technicznym detalu
przywołujący skojarzenia z tym okresem – od kwestii wykorzystania światła w
ziarnistym obrazie, po całościowy klimat. Film, w którym liczy się forma i
treść, lecz ani jedno ani drugie nie wychodzi przed szereg i nie przejmuje
dominacji, zachowując idealną harmonię. Film cudnej treści i aktorskiej głębi,
bo dialogi urzekają swoją naturalnością i doskonale eksponują warsztat zarówno
weteranów, jak i perfekcyjnie obsadzonego, fenomenalnie przekonującego (scena w
barowej toalecie!) Casey’a Afflecka - dla którego, na marginesie dodam, spotkanie
z takimi ikonami jak Sissy Spacek (niby babcia, a tyle w niej zawadiackiej ikry), Danny’ego
Glovera (na zawsze sierżant Roger Murtaugh) i wreszcie Toma Waitsa (genialnie
opowiadana anegdota), to zaszczyt był ogromny i zapewne spełnienie szczeniackich
marzeń. Film zaś czarującej formy, gdyż wizualna strona fenomenalnie skorelowana
zostaje z delikatnie jazzującą (to chyba smooth jazz ;)) muzyką, nadającą mu
kształt ballady, płynącej powoli, skupiającej się na detalach, pozwalając poczuć
zarówno silną więź z bohaterami, jak i zaznać przyjemności obcowania z subtelną
sztuką. Film zaskakująco optymistyczny, przez co obecnie wyjątkowy, film ciepły
i nostalgiczny, lecz bez irytującej słodkości, czy drażniącego równie mocno
taniego sentymentalizmu. Film który właściwie opowiadając historie opartą na
autentycznych wydarzeniach, która przecież nie ma bezpośrednio nic wspólnego z
życiem i karierą aktorską Roberta Redforda, stał się rodzajem hołdu jemu
oddanego. Nie trudno przecież w postaci Forresta Tuckera odnaleźć samego
Redforda i nie dostrzec tego, iż pożegnanie z ekranem jest dla niego tak samo
trudne, jak porzucenie złodziejskiego fachu przez filmowego bohatera. Życie dla
pasji, dla jedynego w swoim rodzaju uczucia całkowitego spełnienia – życie w
zgodzie ze sobą i przede wszystkim dla siebie. Utrzymanie harmonii i
stabilności, które wyłącznie odpowiadają za doznanie prawdziwego szczęścia i
pogodzenie się z koniecznością odchodzenia. Może ja zbytnio uległem czarowi Redforda i
nadinterpretuję, lecz nie mogę odrzucić przekonania, iż ten zakamuflowany
manewr reżyserski tak silnie na mnie oddziałujący, był świadomym działaniem
Davida Lowery’ego, który to wykorzystał genialnie temat i splótł go tak
fascynująco z finałowym aktem aktorskiej pasji Redforda. Piękne mu zatem
odejście ze sceny zafundował, pożegnanie z najwyższą klasą będące wspaniałym
ukoronowaniem wielkiej kariery – rozstaniem z planem filmowym, jakiego nie mógł
sobie wymarzyć.
P.S. David Lowery,
trzeba zapamiętać to nazwisko, które w mojej świadomości zaistniało przed rokiem,
kiedy obejrzałem Ghost Story, a teraz pewności nabrałem, że to człowiek z
wielkim talentem do robienia wspaniałych kameralnych filmów z cudowną treścią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz