Rzadka to sytuacja, kiedy oto charakterystyczny, bo maksymalnie sklejony z nazwą macierzystej formacji wokalista, opuszczając jej szeregi, świetnie radzi sobie jako artysta solowy. Szczególnie mam na myśli fakt, że oto on nie powiela muzycznych schematów z przeszłości przenosząc na obecny grunt formuły pochodzące z grupy z którą dotąd był związany, a tworzy coś swojego i jeszcze kapitalnie wbija się w funkcjonujące na scenie nowe trendy. Tak widzę start Ozzy'ego po pierwszym zakończeniu współpracy z Black Sabbath i kiedy jeszcze debiutancka Blizzard of Ozz była odrobinę sabbathowa, tak już Bark at the Moon i poprzedzający ją long z 1982 roku, to z całą siłą świetny "ejtisowy" heavy rock. Oczywiście na kształt trzeciego wydawnictwa wpłynęła bezdyskusyjnie tragiczna śmierć Randy’ego Rhoadsa, ale oprócz braku charakterystycznego wiosła fantastycznie rokującego gitarzysty, to nie wiem czy ogólnie stylistycznie Bark at the Moon wiele by się różniła. Nie wiem też czy w samych numerach z trójki i pracy nad ich kształtem Randy po trosze nie zdążył odbić swojego charakteru, bowiem nie znam tak doskonale historii i okoliczności ich powstania, ale samo ich brzmienie i rys stylistyczny zdaje się naturalnym rozwojem pomysłu już na Diary of A Madman znakomicie rozkwitłego, a tutaj tylko z równym sukcesem pielęgnowanego. Taki trochę hair metalowy i trochę AOR-owy, czyli z inklinacjami typowo amerykańskimi, ale bez przesadnej tandety jaka tak gęsto wówczas scenę rockową zalewała. Numery brzmią może dzisiaj mało przestrzennie, a sound wówczas wykręcony mógłby być bardziej drapieżny, a z pewnością wyrazisty, ale znam przecież masę rockowych albumów z lat 80-tych, które mocniej fantastyczną jakością dźwięku nie grzeszą, więc się nie czepiam. Główny atut zawartości Bark at the Moon to bowiem fajnie zaaranżowana hybryda po amerykańsku brzmiącego syntezatorowego rocka i wbijającego w glebę, na szczęście drapieżnego rock’n’rolla z heavy metalowymi solówkami. I nawet jeśli nie jest to z trzech startowych albumów ten mój ulubiony, a So Tired mogłaby z powodzeniem stać się przebojem ELO, to bardziej go cenię od wszystkiego co Ozzy nagrał pomiędzy nim, a muli-platynową erą No More Tears i nieco mniej przez krytykę docenioną, ale przez fanów uznaną historią Ozzmosis. Stoi więc w tej mojej hierarchii naprawdę bardzo wysoko, dumnie unosząc się szczególnie nad niestety coraz mniej przeze mnie lubianą dyskografią z ostatniej, mniej więcej 25-latki.
sobota, 29 stycznia 2022
piątek, 28 stycznia 2022
Madres paralelas / Matki równoległe (2021) - Pedro Almodóvar
Almodóvar w sumie jak Eastwood kończy tą swoją wielką karierę i skończyć nie może, przedłużając wciąż czas spędzony za kamerą i w ostatnim czasie produkując wciąż nowe tytuły. Obaj Panowie nie potrafią skutecznie rozstać się z branżą i nawet jeśli nie powstają dzięki ich aktywności już tytuły utożsamiane z dziełami, to nadal trzymają wysoki poziom, jednak gdzieś przez wzgląd zapewne na wiek twórców jest w nich znacznie mniej werwy, a znacznie więcej sentymentalnych wycieczek. Almodóvar ponadto jak to artysta o profilu kolorowego feministy, kręci te swoje ambitne ale równie często dość pretensjonalne obyczajowe opery mydlane, znacznie rzadziej mnie do siebie przekonując, lecz wyrażając swoje wątpliwości odnośnie przerysowywanej i przestylizowanej formy, zawsze chwalę człowieka za pasję i ten jego osobisty i nikomu nie podobny styl tak opowiadania, jak i eksponowania wizualnego anturażu. Nie wiem mimo oczywiście względnej sympatii do jego pracy, po co i czy potrzebę mu były mu te Matki równolegle, bo nic nie wnoszą, a nawet jeśli wnoszą to bardziej jako potwierdzenie tego co o jego sztuce wiemy, niż jako choć w minimalnym stopniu ewolucję, tudzież coś nowego w almodóvarowskiej formule. Jest tu jego zjawiskowa kobieca muza, jest zaskakująco przewidywalna historia, której jednak nikt inny by podobnie nie opowiedział oraz jest niestety jak myślę nazbyt telewizyjna realizacja, a to zawsze odbiera mnóstwa siły oddziaływania filmowej produkcji. Sama fabuła, nawet jakby nie była pokomplikowana (a tu nie jest) i nie nosiła znamion wartościowej treści (a tu chyba jest), to ogołocona z rozmachu przynależnego szerokiemu formatowi, sporo traci. To kolejny i nie wywróżę czy już ostatni film hiszpańskiego mistrza i jak po prostu jako ten kolejny go odbieram.
P.S. Tak niemal do połowy projekcji uważałem, jednak w drugiej części kiedy zawiązywana intryga zaczęła nabierać blasku, ta historia bardzo intensywnie mnie wciągnęła. Almodóvar w swojej specyficznej formule po raz kolejny rozkwitł, a z pozoru banalna i przewidywalna fabuła, dzięki fachowo budowanemu, niemal wprost z dreszczowca napięciu, aktorstwu zupełnie oczywiście nieprzypadkowemu oraz kilku smaczkom i zawijasom w scenariuszu całkowicie przysłoniła dość miałkie pierwsze wrażenie. Skupienie na emocjonalnej stronie losów bohaterek spowodowało, iż z nudów nie poszukiwałem już dziury w całym i kompletnie opuściło mnie wrażenie że oglądam z pozoru dość kwadratową telewizyjną produkcję, którą rzecz jasna Matki równoległe absolutnie nie są. Przepraszam więc mistrza że zbłądziłem i w sumie gratuluję, że udało mu się dość długo mnie zwodzić. ;)
czwartek, 27 stycznia 2022
The Tragedy of Macbeth / Tragedia Makbeta (2021) - Joel Coen
Każdy aktor pragnie w swojej karierze zagrać rolę klasyczną. Każdy też szanowany reżyser czuje wewnętrzną potrzebę nakręcić klasyka i nie dziwi mnie, że starszy z braci Coen nie jest tutaj wyjątkiem. Wybaczam mu zatem tą ambicjonalną megalomanię, bo akurat on należąc do najbardziej oryginalnych twórców kinowych, na taką szansę zasłużył i trudno było zakładać, iż z niej korzystając nie wykorzysta swojego ogromnego potencjału i niezwykle głębokiego potencjału szekspirowskiej sztuki. Językiem archaicznym dramat Shakespeare'a naturalnie napisany, ale bez względu na werbalną staroświeckość, to wciąż aktualna tragedia o pokusie i żądzy. W ujęciu Joela Coena to też wytrawna teatralna inscenizacja, z którą zapoznanie, z pewnością Sir Williamowi by ogromną satysfakcję sprawiło. I może jedynie czarnoskóry bohater tytułowy, nie przez wzgląd na tą cechę akurat w użytej czarno-białej konwencji ledwie dostrzegalną, a ze względu na dość płaski dramatyczny szlif odrobinę efektowi finalnemu wartości odbiera. Mam ja bowiem po projekcji poczucie, że wybór opatrzonego Washingtona nie jego walorami warsztatowymi, a chyba możliwościami jakie za jego pozycją w środowisku hollywoodzkim stoją, był podyktowany. Poza tym ascetycznej teatralnej scenografii wykreowanej w studiu i poddanej wizualnej obróbce przez fachowców od grafiki komputerowej, nie można nic ponad pewną umowność nie do końca spójnej formy zarzucić. Miast jednak to główny bohater zdeprawowany przez pożądanie władzy i w postępującym psychicznym obłędzie pogrążony na sobie gro uwagi koncentrować, to aktorskie osobowości z tła show kradną, a prym tu wiedzie w roli wiedźm i starca zjawiskowa Kathryn Hunter. Jej głos, mimika, pantomimiczny ruch, wszystkie te najbardziej intensywne sceny akurat z jej udziałem, wisienką na tym wystarczająco by chwalić, nie ganić wyrafinowanie prezentującym się torcie.
P.S. Dodam tylko, że ostatnio Justin Kurzel rąbnął Makbeta z podobnym, choć znacząco bardziej dzikim estetycznym wdziękiem, ale akurat w kolorze, używając od groma brunatno-krwistej czerwieni w finale. Ta szarawa, o srebrzystym połysku, zatopiona we mgle i mroku wersja Coena, dzięki temu wygląda na jego tle oryginalnie i swoją drogą w bezpośrednim pojedynku się broni. Nie wygrywa jednak z adaptacją Kurzela, choć jedna warta drugiej - w znaczeniu że jeden i drugi reżyser wart by go ozłocić, lecz temu znacznie młodszemu oprócz bogactw także wyższy tytuł szlachecki nadać. Denzelowi Washingtonowi i Michelowi Fassbenderowi bić też brawa, ale w zdecydowanej jednak na korzyść tego drugiego przewadze. Tak to widzę, bo tak to myślę wygląda.
środa, 26 stycznia 2022
Donnie Brasco (1997) - Mike Newell
wtorek, 25 stycznia 2022
The French Dispatch / Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun (2021) - Wes Anderson
Od strony estetycznej, jest to zawsze mistrzostwo świata. Jak już Wes Anderson sobie coś w głowie umyśli, to nie ma mowy, by zaprzęgnięci do roboty scenografowie, tej wizji z jego fantazji w dekoracje filmowe nie zamienili. To jest mega i kropka. To jest cudo i kropka. To jest och i ach i nie wiem normalnie co jeszcze! Oczywiście Anderson w tym cudzie jaki wyczynia jest tylko pozornie oryginalny wizualnie, bowiem garściami czerpie inspiracje od znakomitości sprzed lat (przedstawicieli bezwzględnie starego lub względnie starego kina). Jednak robi to z takim stylizacyjnym wdziękiem i z takim rozmachem, że trzeba się nisko mu pokłonić i wyrazy szczerego uznania przesyłać. Kurier Francuski w moim ograniczonym wciąż spostrzeganiu jego filmografii jest w istotnym stopniu powieleniem pastelowej krainy i sukcesu Grand Budapest Hotel. Zarówno właśnie w sensie formy plastycznej jak i sposobu narracji, co nie jest absolutnie powodem do narzekań, bo pójść w kontynuacje czegoś tak fajnego, to nic innego jak obrać drogę bardzo satysfakcjonującą dla zakochanego w jego wizji widza. Pytanie jednak czy w przyszłości coś zmieni czy tylko pomysł będzie doszlifowywał? Póki co pieści mój wzrok to zamiłowanie do makiet, cudnej kolorystyki, faktury oraz kadru, ale także dostarczają mi ambrozyjskich wrażeń obecne możliwości finansowe sponsorowane przez pewnych sukcesu komercyjnego producentów, dające Andersonowi przywilej zatrudniania topowych nazwisk do towarzystwa nazwiskom od początku jego kariery wiernie mu towarzyszących (które w międzyczasie nota bene dzięki niemu często w kult także poobrastały). A czymże ogólnie jest The French Dispatch? Jest po primo hołdem dla wszystkich stojących za wartością kultowego New Yorkera. Jest też ponad to pierwsze natłokiem fantastycznie zaaranżowanej treści, rozbijającej jednako nieco uwagę pomiędzy ilustracyjne detale, a bogate merytorycznie fabularne historie. Jest napisanym lekkostrawnym quasi poetyckim językiem, przekrojowym błyskotliwym i intensywnym zbiorem kilku felietonów, nawiązujących do dogorywającej już tradycji zdobnego w artyzm dziennikarskiego kunsztu. Jest fenomenalnym widowiskiem bez granic formy, w postaci gatunkowej mozaiki - intelektualnym i artystycznym majstersztykiem wykreowanym przez człowieka pozbawionego jakichkolwiek granic wyobraźni. Jest tym wszystkim czego po Wesie Andersonie można było się spodziewać i zapowiedzią wszystkiego tego co w przyszłości jego twórczość przyniesie. W twitterowym ujęciu - finezyjną, wykwintną rzeczą - rzecz jasna. Przepraszam, sztuką chciałem powiedzieć. :)
poniedziałek, 24 stycznia 2022
Spencer (2021) - Pablo Larraín
Koszmarnie długie, a to zaledwie trzy dni Świąt Bożego Narodzenia z Windsorami. Ani jednego słonecznego, bo każdy z nich to ustawiczny półmrok i tylko w fenomenalnie rozegranym finale optymizmu promyk rozprasza gęste chmury postępującej depresji. Stąd w żadnym razie obraz Pablo Larraína nie może być rozpatrywany jako biografia księżnej Diany, bowiem raz jest dość swobodną faktograficznie interpretacją wiedzy i dwa ogranicza się do zaledwie chwili z życia, lecz ta chwila ma w sobie gęstą esencję jego schyłkowego charakteru, kształtowanego przez ponad dziesięć lat istnienia w świecie systematycznie pozbawiającym Dianę własnej tożsamości i małymi kęsami odgryzającej z niego satysfakcję i radość. Diany zagubionej, Diany zszokowanej, Diany poddawanej ustawicznej tresurze, kontroli i deprywacji własnej woli. A ona, "księżna ludzkich serc" przecież zbyt wrażliwa, w zupełnie innej filozofii wychowawczej do życia przygotowana. Nie gotowa podołaniu dworskim regułom i trudom lub pozbawiona całkowicie tych cech, które życie w królewskim wydaniu wymaga. Ciągłe ryzy sztywnej etykiety, przypisana tytułom służalczość i pochlebstwa otoczenia oraz lęk przed wścibskim okiem mediów - złota może i klatka, ale na trzy spusty dla bezpieczeństwa i uniknięcia skandali ona pozamykana. Los coś dał, ale i jak się okazuje więcej zabrał, pozbawiając właśnie tego, co bardziej wartościowe, a co na klejnoty, zaszczyty i inne atuty pozycji nieprzeliczalne. Niestabilna i krucha, wrażliwa i troskliwa istota tęskniąca za zwyczajnymi przyjemnościami życia pragnie uciec, niczym ten metaforyczny bażant skazany przez tradycyjny obyczaj na sczeźnięcie. Niezdolna wciąż do konfrontacji, w milczeniu pogrążająca się w niebezpiecznej melancholii, pragnąca miłości jak świeżego powietrza zamkniętego za ciężkimi kotarami. Na szczęście ciepła i wzbudzająca empatię przez co na głęboką wyrozumiałość i troskę służby zasługująca - zaskarbiająca sobie jej sympatię i wsparcie. Żyjąca już wyłącznie dla synów, którzy nie zdążyli jeszcze w środowisku odgrywanego wiecznego spektaklu zatracić cech ludzkich i poruszająco o matki zdrowie się troszczących. Książę Karol zaś na lewiźnie, oczywiście oficjalnie z ostracyzmem przez rodzinę potraktowany, w rzeczywistości bez konsekwencji na oczach wszystkich żonę upokarzający. Wszyscy wiedzą i wszyscy udają, bo taką metodę w genach zapisaną mają. Ludzie też gadają, że taki przepych i komfort a jej było źle. Bez powszechnie uznanych za pracę obowiązków popadała w depresję i próżność w niej wyhodowana odebrała jej rozum. Albo "ludzie gadają", że Karol pod butem matki, a królowa zimna i oschła nie potrafiła albo nie chciała synowej podarować czułości i zrozumienia. Ludzie gadali, pismaki pisały, paparazzi fotograficznie każdy krok dokumentowali itd. itp.. Zamknięta niczym w wieży z bajki złotowłosa księżniczka skazana na samotność pośród teoretycznie najbliższych ludzi. Ludzi którzy nie byli jej wrogami, lecz zwyczajnie dyspozycje psychiczne i cechy osobowościowe ograniczały ich możliwości udzielenia jej pomocy.
P.S. A poza tym, a technicznie i warsztatowo? Jaki Pablo Larraín jest tu wpatrzony w wizualną ekspozycję kubrickowską i nawet sam siebie (Jackie) prześciga w tym stawianiu postaci idealnie w centrum i obejmowaniu przestrzeni okiem obiektywu oraz jak fantastycznie widzi ruch i w ruch kamerę operatorską obsługiwaną przez Claire Mathon (m.in. Portret kobiety w ogniu) wprowadza. Jaki tu pięknie oddający naturalność kadr w przytłumionej kolorystyce i lekko ziarnistej fakturze zmysły wizualnie pieści i co za doskonały scenariusz Steven Knight przygotował i jak cudnie powiązał w nim oczywiście fragmentaryczną prawdę historyczną z poezją emocjonalną i wręcz thrillerowsko rozumianym napięciem. Jaka tu jest doskonała klaustrofobiczna muzyka Johna Greenwooda i jak wiele od jej brzmienia i złożonego tonu zależy. Jakie to jest wreszcie intensywne, jak genialnie podkręcane aż do wrzenia emocji i jaka Kristen Stewart jest znakomita, jak bardzo poruszająca, jak ona eksploduje talentem i jak bardzo wielki reżyser potrafi wykrzesać z aktorki kilka razy więcej niż sama mogłaby od siebie wymagać oraz jacy mistrzowie drugiego planu jej wsparcia udzielają. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że właśnie najdoskonalszy obraz zeszłego roku obejrzałem i nie obawiam się komplementować każdego detalu jaki w nim w mistrzowskim stylu do zbudowania wielowymiarowego dzieła najdoskonalszej doskonałości został precyzyjnie użyty. Spodziewałem się kina wielkiego, przeżyłem jednak emocje na poziomie kina wiekopomnego. Jestem normalnie za-chwy-co-ny!
niedziela, 23 stycznia 2022
Electric Wizard - Black Masses (2010)
sobota, 22 stycznia 2022
Grip Inc. - Nemesis (1997)
piątek, 21 stycznia 2022
Les choses qu'on dit, les choses qu'on fait / Dyskretny urok niebezpiecznych myśli (2020) - Emmanuel Mouret
Francuskie paplanie miło, bowiem melodyjnie pieści ucho, ale też jego nazbyt subtelny charakter i podatność na egzaltowaną przesadę, powoduje moją lekką irytację, bądź zazwyczaj co najmniej podszyty rezerwą uśmieszek. Dyskretny urok niebezpiecznych myśli jest akurat wybitnym przykładem takiej sytuacji i nie mogłem oczywiście przestać w czasie seansu o tym myśleć. Jednak pomimo podniesionej do znacznej potęgi alergii na terapeutyzujące paplanie, ja człowiek daleki od takiej wylewności uległem jego czarowi. Tym bardziej jest to akurat zrozumiałe, gdyż "paplają" tu tak pasjonująco intelektualnie i po prostu milusio o relacjach partnerskiej bliskości i robią to w atmosferze filozoficzno-psychologicznej przy akompaniamencie decydującej znacząco o klimacie całości klasycznej muzyki, że nie sposób zwyczajnie nie ulec. Rozprawiają teoretycznie i praktycznie, dzielą się przemyśleniami i uczuciami, a życie w międzyczasie pisze te swoje pełne pożądania scenariusze i ekscytująco swoją narrację ustawicznie komplikującą bohaterów relacje prowadzi. Coś się między postaciami rodzi, coś pomiędzy nimi często naturalnie nie do końca umiera i emocje płatają figle, ich uczuciami się zabawiając. Forma opowieści jest ciekawa i przyjemna, a pomysł wciąga i bardzo wdzięcznie obserwuje się zawiłe ludzkie sercowe przypadki, jak w pigułce zebrane - jak w zwierciadle odbijające liczne kontekstowe prawdy i stan faktyczny naszego naturalnego zamiłowania (he he) do flirtowania i podniecającym doznaniom z niego wynikającym ulegania. Dlatego mimo wspomnianej francuskiej maniery werbalnej film Emmanuel Mouret, to znakomicie napisana liryczna perełka. Perełka bo jak na standardy gatunkowe wychodząca poza szablon i zaskakująco, bo bez wysiłku unikająca znużenia. Wyszedł więc twórcom uroczy komediodramat obyczajowy o miłości. Osadzony we współczesności, ale z rytmem i aktorską pozą jakby z melodramatu kostiumowego. I ja jestem zaskoczony, że nie mam z tym problemu.
P.S. Gdybym był znawcą literatury klasycznej, to bym też napisał że "ogląda się tak, jak kiedyś się Balzaca czytało". Nie będąc nim, zacytuje tylko jednego takiego, przepraszając jednocześnie za jakiekolwiek powyżej zasugerowane skojarzenia z "paplaniem". :)
czwartek, 20 stycznia 2022
Nabarvené ptáče / Malowany ptak (2019) - Václav Marhoul
Ostro spolaryzowała robota praskiego artysty nie tylko publiczność wenecką, ale równie silnie ta szokująco oddziałująca na zmysły praca reżysera i scenarzysty w jednej osobie, podzieliła także naszą rodzimą opinię publiczną oraz środowisko zawodowej krytyki filmowej. Od radykalnych sądów, że jest to kłamstwo filmowe z pretensjami do arcydzieła, przez przekonania, iż czym miała być wierna adaptacja samej w sobie skrajnie brutalnej powieści, jak nie ustawicznym bombardowaniem przemocą i cierpieniem, po tezy, że w tym szaleńczym spektaklu jest rytm, metoda, puenta oraz operatorsko-scenograficzna maestria. Stąd ta totalnie hardkorowa historia, czyli jak wyglądały wojenne realia z perspektywy pozbawionego imienia i tożsamości chłopca uznanego za żydowskiego lub cygańskiego przybłędę w zawierusze chaosu i nonsensu tułającego się z miejsca na miejsce. Poznającego co rusz społeczności uwikłane we wszelkie formy dewiacji, odczuwając ustawicznie fizyczną i psychiczną wrogość, będąc niczym ten malowany ptak wszędzie rozpoznawany jako obcy i intruz, wzbudza dyskusje i dzięki temu na dłuższą metę nie przejdzie bez bezwzględnie koniecznego echa. Myślę że film Václava Marhoula jest bezdyskusyjnie potwornym doświadczeniem dla poprawnie zsocjalizowanego sumienia, ale bez oczywiście zaskoczenia, bo nie można było spodziewać się czegoś innego, po adaptacji kontrowersyjnej z punktu widzenia treści i poddawanej pod wątpliwość względem autorstwa powieści Jerzego Kosińskiego. W czarno-białej konwencji wizualnej, reżyser ukazuje koszmarne dzieciństwo w brutalnym świecie pełnym okropieństw i przemocy. Stanowczo zatem odradzam każdemu kto nieodporny na tak surową prezentację. Wybijam z głowy kontakt każdemu, kogo wrażliwość nieprzygotowana na tak intensywny ból istnienia. Są tu takie sceny podłości ludzkiej i okrucieństwa że jedynie oscarowy Syn Szawła oraz Wołyń Smarzowskiego może konkurować. Nie ma grama taryfy ulgowej, ani grama też optymizmu, bowiem te nieliczne ludzkie odruchy natychmiast giną pod ciężarem porażającej niegodziwości. Jakie spustoszenie moralne i jakie traumy psychiczne potrafi wojenka uczynić. Może zatem zamiast uczyć smarkaczy o bohaterskich czynach polskich patriotów, zacznijmy uświadamiać jakie są konsekwencje wciskania romantycznego kitu o tamtych czasach.
P.S. Bolesne doświadczenie wynikające z obserwacji czasów anomii, ale równocześnie perwersyjna przyjemność estetyczna powiązana z możliwością podziwiania znakomitej oprawy wizualnej oraz warsztatowego mistrzostwa. Europejska koprodukcja, ale z obsadą hollywoodzkiego formatu.
środa, 19 stycznia 2022
Antlers / Poroże (2021) - Scott Cooper
Małe depresyjne miasteczko, lasy, wzgórza - ciężkie nad nim chmury wiszące, siąpiące ustawicznie deszczem i wilgotny mrok rodzące. W takim miejscu Scott Cooper akcję swojego nowego filmu umieścił i zaskoczył mocno, bo to żaden kapitalny dramat gatunkowy (Out of the Furnace, Hostiles czy Black Mass - jak do tej pory zdążył przyzwyczaić), a tylko w miarę konkretny dreszczowiec z monstrami okrutnymi, w które tajemnicza siła ludzi przemienia. Jak doczytałem oparty na legendzie obecnej w Północnych częściach Stanów Zjednoczonych i okolicach Quebecu - o tzw. Wendigo, człekokształtnym, ponadnaturalnym stworzeniu, będącym częścią mitologii Indian. Wyrywającym ludziom serca, zimą nabierając apetytu na ludzkie mięso, a transformacja w Wendigo powiązana być może z kulturowo uwarunkowaną psychozą, czy też teoretyczną ideą związaną ze strachem przed czarami i sezonowymi brakami żywności. Ciekawe, polecam poczytać. Nie jest to jednak moja estetyka filmowa, nie otrzymuje więc Antlers od startu ode mnie fory, a wręcz musi dać od siebie więcej i ponad oczekiwania wychodzić, a najlepiej gdyby stylistykę popychał w rejony sporej oryginalności aby na uznanie zasłużyć. Dlatego byłem niepocieszony po seansie, bowiem niekoniecznie trafiony ze Scotta Coopera Guillermo del Toro, bowiem nic poza trzymaniem się określonych reguł gatunkowych oraz warsztatową poprawnością najnowszy film twórcy hitów wymienionych w nawiasie nie zaoferował. Historia jak to taka pełna popuszczonych wódz wyobraźni nie do końca kupy się trzymająca, ale też i wątki bardziej realistyczne bez należytej emocjonalnej podbudowy. Może nie są to ciągnące się gluty, bądź inne flaki z olejem. Opowieść też jakaś totalnie przeforsowana nie jest i w miarę nieźle napięcie buduje, ale po poprzednich tytułach z jego dorobku nie takiego kolejnego posunięcia w rozwoju kariery Coopera oczekiwałem. Antlers w skrócie, to jak nadmieniłem porządnie zrobione, lecz bez cech wyjątkowych kino. Posiada zadatki na zrobienie większego wrażenia, ale chyba wyłącznie na sympatykach indiańskich wierzeń i tej typowo po amerykańsku rozumianej horrorowatej estetyki. Mnie nie porwało, tak jak i podczas projekcji nie rzuciło w objęcia Morfeusza. Przetrwałem bez większego problemu, lecz to w moim odczuciu za mało jak na reżysera z tak mocnym dotychczasowym dorobkiem.
wtorek, 18 stycznia 2022
Seurapeli / W co grają ludzie (2020) - Jenni Toivoniemi
poniedziałek, 17 stycznia 2022
Der Goldene Handschuh / Złota rękawiczka (2019) - Fatih Akin
To dobry moment, by odbyć ten oto seans spóźniony, bo temat filmu dobrze koresponduje z bieżącym hajpem na patole we wszystkich mediach bez wyjątku. Fatih Akin (m.in. W ułamku sekundy) pod wpływem zapewne podobnego poczucia zażenowania i niesmaku oraz dodatkowo wprost mody na gloryfikowanie przez mainstreamowe kino postaci morderców, nakręcił film o mega przyj****, który z miejsca nie czynami których się dopuścił, a które zasługują bez dyskusji na oburzenie i potępienie, tylko już na starcie z powodu wyglądu zewnętrznego oraz sposobu codziennej egzystencji na najmniejszą sympatię widza nie ma co liczyć. Trafny to zabieg obrazowy, raz zbydlęcenie prezentując i uświadamiając tym samym z kim w takich przypadkach mamy do czynienia i żadne inne okoliczności nie mają znaczenia, kiedy zwyrodnialec krzywdzi. Dwa, Akin posunął się do potwornie surowego przedstawienia sytuacji w formule brutalnego realizmu, używając okrucieństwa w podobny sposób jak zrobił to ostatnio Lars von Trier w przypadku Domu, który zbudował Jack. Tak jak Duńczyk sportretował zimnego, bezwzględnego z premedytacją krzywdzącego psychopatę, pretendującego w sztuce uśmiercania do miana chorego artysty, tak Akin odtworzył postać spanikowanego zwyrola, poddającego się wściekłemu wzburzeniu i instynktowi, uciekającego chaotycznie od grożących mu konsekwencji. Historia to autentyczna, wstrząsająca i przerażająca, w której nie ma odrobiny miejsca na współczucie i wyrozumiałość, bo naturalnie ludzkie odruchy bronią widza przed przejawami najmniejszej empatii i nie dopuszczają jej do niego. Klimat, scenografia, charakteryzacja (te ryje, o Chryste) i doskonałe (myślę że albo naturszczyków, albo aktorów z potworną odwagą) kreacje, to coś w kierunku "smarzowszczyzny" z Domu złego czy Pod mocnym aniołem, lecz chyba nawet lepiej w sensie bez przerysowań i lepiej też w rozumieniu bardziej filmowo niż reportersko. Ludzie wraki, na pozór żywe gówna, w których pijackich korpusach bija jednak serca, a w ich zdegenerowanych umysłach nadal świadomość dosięgnięcia dna. Środowisko meneli - syf, smród, życiowy rynsztok, tak prawdziwy, że aż czuć podczas projekcji odór fizycznego rozkładu i rozpadu w oparach alkoholu. Żadnych kompromisów, jakichkolwiek hamulców w ukazaniu konsekwencji nałogu i zbydlęcenia, będącego skutkiem psychicznych zaburzeń. Za to gromkie oklaski dla ekipy odpowiedzialnej i moje gratulacje, mimo że dobrze ten film na samopoczucie moje nie wpłyną, bo jakim niby prawem takie piekło mogło mi uprzyjemnić wieczór.
P.S. Jeśli kiedykolwiek poczujesz ułamek sympatii do postaci mordercy, obejrzyj Złotą rękawiczkę. Ona cię na zawsze wyleczy. Jeśli bagatelizujesz też ekstremalne rezultaty choroby alkoholowej, obejrzyj nie tylko Pod mocnym Aniołem.
niedziela, 16 stycznia 2022
The Haunted - The Dead Eye (2006)
sobota, 15 stycznia 2022
My Dying Bride - The Dreadful Hours (2001)
piątek, 14 stycznia 2022
Wodzirej (1977) - Feliks Falk
Wodzireja ogląda się dzisiaj jako świadectwo historyczne. Rodzaj dokumentu o czasach minionych - co żadnym odkryciem. Spostrzega ikoniczny obraz Feliksa Falka jako wartościowy dziennik z lat nieco mniej siermiężnego PRL-u, ukazujący jednak nadal smutnych ludzi żyjących w skromnych warunkach i akurat dla pozornej równowagi uciekających w objęcia taniej rozrywki serwowanej na balach organizowanych przez zakłady pracy. To raz, dwa natomiast (i tu jest pierwsza noga tematu), to uderzenie w ówczesną branżę rozrywkową, która zapewne z dzisiejszego punktu widzenia wymuszała oczywiście brudne układy, interesowne znajomości (kultowa „cytrynówka” :)), znaczy kumoterstwo, protekcje, ogólnie tzw "plecy" i nawet drobne szantaże, ale ze względu na ilość i jakość oferowanego „pieniądza” nie ma startu do współczesności. Pewnie w kwestii ogólnej niewiele uległo przemianie, ale natężenie, intensyfikacja patologii obciążającej moralny kręgosłup młodych, często zdolnych, wchodzących w branżę jest nieporównywalna. Stąd postać Lutka Danielaka może być rozpatrywana jako archetypiczny przykład, jednakże w takim ujęciu rozwijającego się stanu chorobowego, jak nie przymierzając podążanie za sensacją telewizji z lat dziewięćdziesiątych do tejże obecnej. Chwytający się każdej okazji, łapiący chałturę za chałturą Lutek, to drań uparty. On do wszystkich drzwi zapuka, nie wszystkie od razu otworzy, od wielu się odbije, ale jak nie drzwiami to oknem skubany na salony wbije. Bo karierę i sukces trzeba pazurami wydrapać, a jak nie wydrapać to chociaż wychodzić. Cisnąć ile wlezie, czasem dla wykucia żelaznej determinacji i szczwanego rozumu pobudzenia, odbić się od ściany i wtedy jak nie od frontu to może od zakrystii. Przysługa za przysługę, handelek informacją, intryga, blef itp. itd. Jest też i naturalnie poziom trzeci (konstrukcji noga numer dwa), którą kreacja Jurka Stuhra, wtedy energetycznego młodziaka, grającego według podpowiedzi (patronującego filmowi) Andrzeja Wajdy, gnając na oślep, grając Lutka biegiem, „bo gdyby ten chłopak nie gnał, toby chodził i czasem mógłby się zatrzymać, a gdyby się zatrzymał, toby pomyślał i może wielu rzeczy by nie zrobił, i mógłby być innym, lepszym człowiekiem”. Absolutnie zdominował tym samym Jerzy Stuhr ekran, grając postać Danielaka na pełnym ADHD z takim przekonaniem, autentyzmem żywiołowością, ze aż człowiek ma wrażenie że ten (uwaga kalam świętości) jednowymiarowy aktor jest w rzeczywistości takim właśnie Danielakiem. To niezwykła naturalność zachowań przemawia za tym przekonaniem, poza i maniera fenomenalnie zinternalizowana, bo jak się okazało sam Stuhr w swoim życiu miał krótki epizod „wodzirejki” i sam w takim środowisku się obracając, kapitalnym okiem bystrego obserwatora wyłapywał charakterystyczne manewry stosowane przez kolegów „karierowiczów”. Z tego aktorskiego żywiołu i praktycznych obserwacji niepokojących wynaturzeń ówczesnego systemu, pod kontrolą znakomitego reżysera powstał jeden z najsłynniejszych obrazów kina moralnego niepokoju. Tak piszą eksperci, tak widzę to także ja. :)