sobota, 29 stycznia 2022

Ozzy Osbourne - Bark at the Moon (1983)

 

Rzadka to sytuacja, kiedy oto charakterystyczny, bo maksymalnie sklejony z nazwą macierzystej formacji wokalista, opuszczając jej szeregi, świetnie radzi sobie jako artysta solowy. Szczególnie mam na myśli fakt, że oto on nie powiela muzycznych schematów z przeszłości przenosząc na obecny grunt formuły pochodzące z grupy z którą dotąd był związany, a tworzy coś swojego i jeszcze kapitalnie wbija się w funkcjonujące na scenie nowe trendy. Tak widzę start Ozzy'ego po pierwszym zakończeniu współpracy z Black Sabbath i kiedy jeszcze debiutancka Blizzard of Ozz była odrobinę sabbathowa, tak już Bark at the Moon i poprzedzający ją long z 1982 roku, to z całą siłą świetny "ejtisowy" heavy rock. Oczywiście na kształt trzeciego wydawnictwa wpłynęła bezdyskusyjnie tragiczna śmierć Randy’ego Rhoadsa, ale oprócz braku charakterystycznego wiosła fantastycznie rokującego gitarzysty, to nie wiem czy ogólnie stylistycznie Bark at the Moon wiele by się różniła. Nie wiem też czy w samych numerach z trójki i pracy nad ich kształtem Randy po trosze nie zdążył odbić swojego charakteru, bowiem nie znam tak doskonale historii i okoliczności ich powstania, ale samo ich brzmienie i rys stylistyczny zdaje się naturalnym rozwojem pomysłu już na Diary of A Madman znakomicie rozkwitłego, a tutaj tylko z równym sukcesem pielęgnowanego. Taki trochę hair metalowy i trochę AOR-owy, czyli z inklinacjami typowo amerykańskimi, ale bez przesadnej tandety jaka tak gęsto wówczas scenę rockową zalewała. Numery brzmią może dzisiaj mało przestrzennie, a sound wówczas wykręcony mógłby być bardziej drapieżny, a z pewnością wyrazisty, ale znam przecież masę rockowych albumów z lat 80-tych, które mocniej fantastyczną jakością dźwięku nie grzeszą, więc się nie czepiam. Główny atut zawartości Bark at the Moon to bowiem fajnie zaaranżowana hybryda po amerykańsku brzmiącego syntezatorowego rocka i wbijającego w glebę, na szczęście drapieżnego rock’n’rolla z heavy metalowymi solówkami. I nawet jeśli nie jest to z trzech startowych albumów ten mój ulubiony, a So Tired mogłaby z powodzeniem stać się przebojem ELO, to bardziej go cenię od wszystkiego co Ozzy nagrał pomiędzy nim, a muli-platynową erą No More Tears i nieco mniej przez krytykę docenioną, ale przez fanów uznaną historią Ozzmosis. Stoi więc w tej mojej hierarchii naprawdę bardzo wysoko, dumnie unosząc się szczególnie nad niestety coraz mniej przeze mnie lubianą dyskografią z ostatniej, mniej więcej 25-latki.

piątek, 28 stycznia 2022

Madres paralelas / Matki równoległe (2021) - Pedro Almodóvar

 

Almodóvar w sumie jak Eastwood kończy tą swoją wielką karierę i skończyć nie może, przedłużając wciąż czas spędzony za kamerą i w ostatnim czasie produkując wciąż nowe tytuły. Obaj Panowie nie potrafią skutecznie rozstać się z branżą i nawet jeśli nie powstają dzięki ich aktywności już tytuły utożsamiane z dziełami, to nadal trzymają wysoki poziom, jednak gdzieś przez wzgląd zapewne na wiek twórców jest w nich znacznie mniej werwy, a znacznie więcej sentymentalnych wycieczek. Almodóvar ponadto jak to artysta o profilu kolorowego feministy, kręci te swoje ambitne ale równie często dość pretensjonalne obyczajowe opery mydlane, znacznie rzadziej mnie do siebie przekonując, lecz wyrażając swoje wątpliwości odnośnie przerysowywanej i przestylizowanej formy, zawsze chwalę człowieka za pasję i ten jego osobisty i nikomu nie podobny styl tak opowiadania, jak i eksponowania wizualnego anturażu. Nie wiem mimo oczywiście względnej sympatii do jego pracy, po co i czy potrzebę mu były mu te Matki równolegle, bo nic nie wnoszą, a nawet jeśli wnoszą to bardziej jako potwierdzenie tego co o jego sztuce wiemy, niż jako choć w minimalnym stopniu ewolucję, tudzież coś nowego w almodóvarowskiej  formule. Jest tu jego zjawiskowa kobieca muza, jest zaskakująco przewidywalna historia, której jednak nikt inny by podobnie nie opowiedział oraz jest niestety jak myślę nazbyt telewizyjna realizacja, a to zawsze odbiera mnóstwa siły oddziaływania filmowej produkcji. Sama fabuła, nawet jakby nie była pokomplikowana (a tu nie jest) i nie nosiła znamion wartościowej treści (a tu chyba jest), to ogołocona z rozmachu przynależnego szerokiemu formatowi, sporo traci. To kolejny i nie wywróżę czy już ostatni film hiszpańskiego mistrza i jak po prostu jako ten kolejny go odbieram. 

P.S. Tak niemal do połowy projekcji uważałem, jednak w drugiej części kiedy zawiązywana intryga zaczęła nabierać blasku, ta historia bardzo intensywnie mnie wciągnęła. Almodóvar w swojej specyficznej formule po raz kolejny rozkwitł, a z pozoru banalna i przewidywalna fabuła, dzięki fachowo budowanemu, niemal wprost z dreszczowca napięciu, aktorstwu zupełnie oczywiście nieprzypadkowemu oraz kilku smaczkom i zawijasom w scenariuszu całkowicie przysłoniła dość miałkie pierwsze wrażenie. Skupienie na emocjonalnej stronie losów bohaterek spowodowało, iż z nudów nie poszukiwałem już dziury w całym i kompletnie opuściło mnie wrażenie że oglądam z pozoru dość kwadratową telewizyjną produkcję, którą rzecz jasna Matki równoległe absolutnie nie są. Przepraszam więc mistrza że zbłądziłem i w sumie gratuluję, że udało mu się dość długo mnie zwodzić. ;)

czwartek, 27 stycznia 2022

The Tragedy of Macbeth / Tragedia Makbeta (2021) - Joel Coen

 

Każdy aktor pragnie w swojej karierze zagrać rolę klasyczną. Każdy też szanowany reżyser czuje wewnętrzną potrzebę nakręcić klasyka i nie dziwi mnie, że starszy z braci Coen nie jest tutaj wyjątkiem. Wybaczam mu zatem tą ambicjonalną megalomanię, bo akurat on należąc do najbardziej oryginalnych twórców kinowych, na taką szansę zasłużył i trudno było zakładać, iż z niej korzystając nie wykorzysta swojego ogromnego potencjału i niezwykle głębokiego potencjału szekspirowskiej sztuki. Językiem archaicznym dramat Shakespeare'a naturalnie napisany, ale bez względu na werbalną staroświeckość, to wciąż aktualna tragedia o pokusie i żądzy. W ujęciu Joela Coena to też wytrawna teatralna inscenizacja, z którą zapoznanie, z pewnością Sir Williamowi by ogromną satysfakcję sprawiło. I może jedynie czarnoskóry bohater tytułowy, nie przez wzgląd na tą cechę akurat w użytej czarno-białej konwencji ledwie dostrzegalną, a ze względu na dość płaski dramatyczny szlif odrobinę efektowi finalnemu wartości odbiera. Mam ja bowiem po projekcji poczucie, że wybór opatrzonego Washingtona nie jego walorami warsztatowymi, a chyba możliwościami jakie za jego pozycją w środowisku hollywoodzkim stoją, był podyktowany. Poza tym ascetycznej teatralnej scenografii wykreowanej w studiu i poddanej wizualnej obróbce przez fachowców od grafiki komputerowej, nie można nic ponad pewną umowność nie do końca spójnej formy zarzucić. Miast jednak to główny bohater zdeprawowany przez pożądanie władzy i w postępującym psychicznym obłędzie pogrążony na sobie gro uwagi koncentrować, to aktorskie osobowości z tła show kradną, a prym tu wiedzie w roli wiedźm i starca zjawiskowa Kathryn Hunter. Jej głos, mimika, pantomimiczny ruch, wszystkie te najbardziej intensywne sceny akurat z jej udziałem, wisienką na tym wystarczająco by chwalić, nie ganić wyrafinowanie prezentującym się torcie.

P.S. Dodam tylko, że ostatnio Justin Kurzel rąbnął Makbeta z podobnym, choć znacząco bardziej dzikim estetycznym wdziękiem, ale akurat w kolorze, używając od groma brunatno-krwistej czerwieni w finale. Ta szarawa, o srebrzystym połysku, zatopiona we mgle i mroku wersja Coena, dzięki temu wygląda na jego tle oryginalnie i swoją drogą w bezpośrednim pojedynku się broni. Nie wygrywa jednak z adaptacją Kurzela, choć jedna warta drugiej - w znaczeniu że jeden i drugi reżyser wart by go ozłocić, lecz temu znacznie młodszemu oprócz bogactw także wyższy tytuł szlachecki nadać. Denzelowi Washingtonowi i Michelowi Fassbenderowi bić też brawa, ale w zdecydowanej jednak na korzyść tego drugiego przewadze. Tak to widzę, bo tak to myślę wygląda.

środa, 26 stycznia 2022

Donnie Brasco (1997) - Mike Newell

 


To jest tak, że od specjalisty w kategorii brytyjska obyczajówka dostaje się obraz z kategorii amerykańska gangsterka i z początku się nie dowierza i zaraz po chwili nie ufa. Mike Newell to przecież wówczas był człowiek raczej od kilku bez większego echa wybrzmiałych pierdółek i zaraz potem mega hitu Cztery wesela i pogrzeb, czyli niby kina lekkiego i przyjemnego, ale i posiadającego swoją ambicję. Miał swoje wielkie pięć minut popularności, natychmiast spróbował je zdyskontować po raz pierwszy za sprawą Nieprawdopodobnej historii i po raz drugi właśnie pomysłem na stylistyczną zmianę o nim skojarzeń. Tak jak pierwszym z wymienionych widzowie byli usatysfakcjonowani, tak drugim chyba wręcz bardziej, jednak przeskoczyć popularności mega hitu z Hugh Grantem i Andie MacDowell absolutnie nie zdołał. To jest też tak chyba, że wówczas w tandemie z mistrzem gatunku w osobie Richarda Curtisa wszystko prądziło jak prądzić aby odnieść ogromny sukces komercyjny powinno i pomysł idealnie wbił się w widza potrzeby. We współpracy z innymi scenarzystami wyszło po prostu inaczej, a jak w dalszej przyszłości kariera Newella się potoczyła raczej tylko poprawne tytuły powstałe, dobrze o niej nie świadczą. Donnie Brasco jednak wypalił i ta typowo gangsterska historia oparta na faktach i podparta na znakomitych nazwiskach, idealnie odnajdujących się w rolach mafijnych zakapiorów mnie pamiętam porwała i dzisiaj do niej wracając czuję ogólnie podobnie, choć rzecz jasna na tyle sporo się w branży filmowej zdarzyło, zmieniło i ewoluowało, iż wrażenie z przeszłości przewyższa naturalnie to współczesne. Mój gust jest już znacznie bardziej wysublimowany niźli był przed ćwierćwieczem i sam sposób obecnego kręcenia stawia te jakby nie patrzeć i się nie oszukiwać już dość leciwą produkcję, w świetle najbardziej korzystnym przede wszystkim przez pryzmat sentymentu. Nie ma co co jednak kręcić nosem, bowiem film broni się znakomicie. Są tu więc wszystkie komponenty które sprawiają, iż włoska gangsterka po "amerykańsku" tak kopie i tak kopała. Jest napięcie,  wyraziste postaci, charakterystyczne potoczyste dialogi i jest fundamentalna pierwszorzędna historia, fachowo przez język filmu opowiedziana. Są kapitalne kreacje i rodzaj niezwykle ważnej z nimi widza więzi oraz coś ekstra, czyli mocna psychologiczna rozkmina. Zatem jest grubo i jest tym samym git!

wtorek, 25 stycznia 2022

The French Dispatch / Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun (2021) - Wes Anderson

 

Od strony estetycznej, jest to zawsze mistrzostwo świata. Jak już Wes Anderson sobie coś w głowie umyśli, to nie ma mowy, by zaprzęgnięci do roboty scenografowie, tej wizji z jego fantazji w dekoracje filmowe nie zamienili. To jest mega i kropka. To jest cudo i kropka. To jest och i ach i nie wiem normalnie co jeszcze! Oczywiście Anderson w tym cudzie jaki wyczynia jest tylko pozornie oryginalny wizualnie, bowiem garściami czerpie inspiracje od znakomitości sprzed lat (przedstawicieli bezwzględnie starego lub względnie starego kina). Jednak robi to z takim stylizacyjnym wdziękiem i z takim rozmachem, że trzeba się nisko mu pokłonić i wyrazy szczerego uznania przesyłać. Kurier Francuski w moim ograniczonym wciąż spostrzeganiu jego filmografii jest w istotnym stopniu powieleniem pastelowej krainy i sukcesu Grand Budapest Hotel. Zarówno właśnie w sensie formy plastycznej jak i sposobu narracji, co nie jest absolutnie powodem do narzekań, bo pójść w kontynuacje czegoś tak fajnego, to nic innego jak obrać drogę bardzo satysfakcjonującą dla zakochanego w jego wizji widza. Pytanie jednak czy w przyszłości coś zmieni czy tylko pomysł będzie doszlifowywał? Póki co pieści mój wzrok to zamiłowanie do makiet, cudnej kolorystyki, faktury oraz kadru, ale także dostarczają mi ambrozyjskich wrażeń obecne możliwości finansowe sponsorowane przez pewnych sukcesu komercyjnego producentów, dające Andersonowi przywilej zatrudniania topowych nazwisk do towarzystwa nazwiskom od początku jego kariery wiernie mu towarzyszących (które w międzyczasie nota bene dzięki niemu często w kult także poobrastały). A czymże ogólnie jest The French Dispatch? Jest po primo hołdem dla wszystkich stojących za wartością kultowego New Yorkera. Jest też ponad to pierwsze natłokiem fantastycznie zaaranżowanej treści, rozbijającej jednako nieco uwagę pomiędzy ilustracyjne detale, a bogate merytorycznie fabularne historie. Jest napisanym lekkostrawnym quasi poetyckim językiem, przekrojowym błyskotliwym i intensywnym zbiorem kilku felietonów, nawiązujących do dogorywającej już tradycji zdobnego w artyzm dziennikarskiego kunsztu. Jest fenomenalnym widowiskiem bez granic formy, w postaci gatunkowej mozaiki - intelektualnym i artystycznym majstersztykiem wykreowanym przez człowieka pozbawionego jakichkolwiek granic wyobraźni. Jest tym wszystkim czego po Wesie Andersonie można było się spodziewać i zapowiedzią wszystkiego tego co w przyszłości jego twórczość przyniesie. W twitterowym ujęciu - finezyjną, wykwintną rzeczą - rzecz jasna. Przepraszam, sztuką chciałem powiedzieć. :)

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Spencer (2021) - Pablo Larraín

 

Koszmarnie długie, a to zaledwie trzy dni Świąt Bożego Narodzenia z Windsorami. Ani jednego słonecznego, bo każdy z nich to ustawiczny półmrok i tylko w fenomenalnie rozegranym finale optymizmu promyk rozprasza gęste chmury postępującej depresji. Stąd w żadnym razie obraz Pablo Larraína nie może być rozpatrywany jako biografia księżnej Diany, bowiem raz jest dość swobodną faktograficznie interpretacją wiedzy i dwa ogranicza się do zaledwie chwili z życia, lecz ta chwila ma w sobie gęstą esencję jego schyłkowego charakteru, kształtowanego przez ponad dziesięć lat istnienia w świecie systematycznie pozbawiającym Dianę własnej tożsamości i małymi kęsami odgryzającej z niego satysfakcję i radość. Diany zagubionej, Diany zszokowanej, Diany poddawanej ustawicznej tresurze, kontroli i deprywacji własnej woli. A ona, "księżna ludzkich serc" przecież zbyt wrażliwa, w zupełnie innej filozofii wychowawczej do życia przygotowana. Nie gotowa podołaniu dworskim regułom i trudom lub pozbawiona całkowicie tych cech, które życie w królewskim wydaniu wymaga. Ciągłe ryzy sztywnej etykiety, przypisana tytułom służalczość i pochlebstwa otoczenia oraz lęk przed wścibskim okiem mediów - złota może i klatka, ale na trzy spusty dla bezpieczeństwa i uniknięcia skandali ona pozamykana. Los coś dał, ale i jak się okazuje więcej zabrał, pozbawiając właśnie tego, co bardziej wartościowe, a co na klejnoty, zaszczyty i inne atuty pozycji nieprzeliczalne. Niestabilna i krucha, wrażliwa i troskliwa istota tęskniąca za zwyczajnymi przyjemnościami życia pragnie uciec, niczym ten metaforyczny bażant skazany przez tradycyjny obyczaj na sczeźnięcie. Niezdolna wciąż do konfrontacji, w milczeniu pogrążająca się w niebezpiecznej melancholii, pragnąca miłości jak świeżego powietrza zamkniętego za ciężkimi kotarami. Na szczęście ciepła i wzbudzająca empatię przez co na głęboką wyrozumiałość i troskę służby zasługująca - zaskarbiająca sobie jej sympatię i wsparcie. Żyjąca już wyłącznie dla synów, którzy nie zdążyli jeszcze w środowisku odgrywanego wiecznego spektaklu zatracić cech ludzkich i poruszająco o matki zdrowie się troszczących. Książę Karol zaś na lewiźnie, oczywiście oficjalnie z ostracyzmem przez rodzinę potraktowany, w rzeczywistości bez konsekwencji na oczach wszystkich żonę upokarzający. Wszyscy wiedzą i wszyscy udają, bo taką metodę w genach zapisaną mają. Ludzie też gadają, że taki przepych i komfort a jej było źle. Bez powszechnie uznanych za pracę obowiązków popadała w depresję i próżność w niej wyhodowana odebrała jej rozum. Albo "ludzie gadają", że Karol pod butem matki, a królowa zimna i oschła nie potrafiła albo nie chciała synowej podarować czułości i zrozumienia. Ludzie gadali, pismaki pisały, paparazzi fotograficznie każdy krok dokumentowali itd. itp.. Zamknięta niczym w wieży z bajki złotowłosa księżniczka skazana na samotność pośród teoretycznie najbliższych ludzi. Ludzi którzy nie byli jej wrogami, lecz zwyczajnie dyspozycje psychiczne i cechy osobowościowe ograniczały ich możliwości udzielenia jej pomocy.

P.S. A poza tym, a technicznie i warsztatowo? Jaki Pablo Larraín jest tu wpatrzony w wizualną ekspozycję kubrickowską i nawet sam siebie (Jackie) prześciga w tym stawianiu postaci idealnie w centrum i obejmowaniu przestrzeni okiem obiektywu oraz jak fantastycznie widzi ruch i w ruch kamerę operatorską obsługiwaną przez Claire Mathon (m.in. Portret kobiety w ogniu) wprowadza. Jaki tu pięknie oddający naturalność kadr w przytłumionej kolorystyce i lekko ziarnistej fakturze zmysły wizualnie pieści i co za doskonały scenariusz Steven Knight przygotował i jak cudnie powiązał w nim oczywiście fragmentaryczną prawdę historyczną z poezją emocjonalną i wręcz thrillerowsko rozumianym napięciem. Jaka tu jest doskonała klaustrofobiczna muzyka Johna Greenwooda i jak wiele od jej brzmienia i złożonego tonu zależy. Jakie to jest wreszcie intensywne, jak genialnie podkręcane aż do wrzenia emocji i jaka Kristen Stewart jest znakomita, jak bardzo poruszająca, jak ona eksploduje talentem i jak bardzo wielki reżyser potrafi wykrzesać z aktorki kilka razy więcej niż sama mogłaby od siebie wymagać oraz jacy mistrzowie drugiego planu jej wsparcia udzielają. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że właśnie najdoskonalszy obraz zeszłego roku obejrzałem i nie obawiam się komplementować każdego detalu jaki w nim w mistrzowskim stylu do zbudowania wielowymiarowego dzieła najdoskonalszej doskonałości został precyzyjnie użyty. Spodziewałem się kina wielkiego, przeżyłem jednak emocje na poziomie kina wiekopomnego. Jestem normalnie za-chwy-co-ny!

niedziela, 23 stycznia 2022

Electric Wizard - Black Masses (2010)

 


Usłysz ich Lucyferze, daj się przywołać na mszę czarną, bo mega by było, gdyby ich marzenie się spełniło. Spełnij proszę prośby occult metalowców z Dorset, albo daj chociaż znać że jesteś i bez sensu ekipa naczelnego wyjca w osobie Jusa Oborna do ciebie nie zawodzi. ;) Tym samym strwóż jeszcze mocniej już strwożonych i przekonaj nieprzekonanych, iż zabawa z tobą to żaden teatrzyk, czy inny rodzaj artystycznego performansu, tylko pełna do cholery najpoważniejszej powagi powaga. Cholera wie co tam w głowach tych Brytoli się od lat roi i czy igranie z potencjalnym ogniem to dla nich wyłącznie spektakl w postaci czarnych jak smoła winyli, czy mistycznych gigów. Przyznaję że nie tylko upalone wyśpiewywanie treli dla Księcia Ciemności spostrzegam odkąd siedzę w takiej nucie jako mało poważne, ale ma ono w sobie rodzaj hipnotyzującej aury, a już dźwięki wychodzące spod łap członków Electric Wizard, to ceremonia mocno uzależniająca i jak kiedyś niedbała produkcja i rozmyte zbasowane brzmienie Czarodzieja mnie nie przekonywało w stu procentach, to odkąd z piwniczych mroków wypełzł Wizard Bloody Wizard całkiem często urządzam sobie seanse z kilkoma ostatnimi krążkami kierowników tego zamieszania. Black Masses akurat stawiam zaraz po wyżej wymienionym, lecz moja ocena czy zbudowany ze względu na sympatię ranking albumów jest maksymalnie subiektywny i tzw. fani od zarania, bez wysiłku mogliby podważyć moją argumentację dlaczego. Stąd nie porwę się na ich prowokację i nadmienię tylko, że te powłóczyste riffy z siódmego w ich karierze długograja, niczym wyjątkowym w konfrontacji szczególnie z bardziej współczesną resztą ich dorobku się nie wyróżniają, a jakoś tak mnie wyraźnie mocniej do siebie przyciągać raczą. Piewcy "ziela i Lucyfera" grają swoje i mają swoich oddanych wyznawców, a ja jeszcze nim jednak nie będąc szanuję tych odszczepieńców za odwagę i muzykę, w której niewiele się dzieje, ale melodia z brudem kapitalnie współegzystuje. Black Masses genialnie buja i nie ma w żadnej czarciej wsi na nich ch***. :)

sobota, 22 stycznia 2022

Grip Inc. - Nemesis (1997)

 


Dość mocno nieodżałowany ten Gus Chambers - kawał był z niego herbatnika, ale zwinął się już (niewiarygodne) ponad 13 lat temu. Archetyp pancurkiego sukinkota, który w soczystym thrashu kapitalnie się zrealizował. Wyszukany przez nadwornego producenta stajni Century Media, czyli Waldka Sorychtę gitarzystę Grip Inc., z dokooptowanym do całkiem mocnego już składu mistrzem nad mistrze w osobie Dave'a Lombardo, stworzył cholernie mocarną obsadę Grip Inc. Cztery płyty nagrali, a Nemesis to krążek w moim przekonaniu No.1 w ich karierze i główny przyczynek prócz fundamentalnego dla rozpalenia ognia zainteresowania kapelą doskonałego ich występu na jednej z Metalmani - która na marginesie dodając nie odbywając się akurat w Spodku, przez ten właśnie fakt nieprzyjemny i niestety jeszcze boleśniejszy kontekst związany z odwołaniem gigu Death tak silnie w mojej pamięci się odłożyła. Death nie zagrali, ale za to wówczas genialnie do pieca dołożyli właśnie Grip Inc. i niech mnie kule biją, że nie byłem pod mega wrażeniem kiedy Lombardo z charakterystyczną zwierzęcą furią atakował swój zestaw. Napierdzielał tak że iskry śmigały i żaden kolejny występ kubańczyka nie zdołał na mnie zrobić większego wrażenia, niż ten wówczas premierowy dla mnie szoł z jego udziałem - choć były to przecież akcje w składzie slayerowym. Wracając jednak do samego Nemesis, to wciąż z niemałą ekscytacją donoszę, że takiego thrashu mnie trzeba, bym w euforii uniósł się do metalowego nieba. :) Motorycznej galopady z soczystymi solówkami i jadowicie furiackimi riffami, która też ze sobą przynosi masę fenomenalnie w strukturę albumu wbitego klimatu. To nie jest wyłącznie na ślepo jazda do przodu, ale też aranżacyjnie błyskotliwie ogarnięta przestrzenna napierdalanka, w której wyraziste bębnienie Lombardo wytycza ścieżkę i puls całości wyznacza, a krzyk Chambersa wraz z basowymi figurami i wspomnianymi doskonałymi riffami nie stoi gdzieś na marginesie, tylko idealnie współistnieje z nabijanym z pasją rytmem produkowanym przez Dave'a "ja pierd*** jak on to robi!" Lombardo. Uwielbiam groove który produkuje, a Nemesis przede wszystkim za sprawą bębnienia w Rusty Nail stawiam w czołówce dokonań fenomenalnego kubańczyka. Gdzieś w sąsiedztwie The Gathering Testamentu (Eyes of Wrath o Kryste!) i oczywiście najbardziej ikonicznych dzieł macierzystego Slaaaayera. 

piątek, 21 stycznia 2022

Les choses qu'on dit, les choses qu'on fait / Dyskretny urok niebezpiecznych myśli (2020) - Emmanuel Mouret

 

Francuskie paplanie miło, bowiem melodyjnie pieści ucho, ale też jego nazbyt subtelny charakter i podatność na egzaltowaną przesadę, powoduje moją lekką irytację, bądź zazwyczaj co najmniej podszyty rezerwą uśmieszek. Dyskretny urok niebezpiecznych myśli jest akurat wybitnym przykładem takiej sytuacji i nie mogłem oczywiście przestać w czasie seansu o tym myśleć. Jednak pomimo podniesionej do znacznej potęgi alergii na terapeutyzujące paplanie, ja człowiek daleki od takiej wylewności uległem jego czarowi. Tym bardziej jest to akurat zrozumiałe, gdyż "paplają" tu tak pasjonująco intelektualnie i po prostu milusio o relacjach partnerskiej bliskości i robią to w atmosferze filozoficzno-psychologicznej przy akompaniamencie decydującej znacząco o klimacie całości klasycznej muzyki, że nie sposób zwyczajnie nie ulec. Rozprawiają teoretycznie i praktycznie, dzielą się przemyśleniami i uczuciami, a życie w międzyczasie pisze te swoje pełne pożądania scenariusze i ekscytująco swoją narrację ustawicznie komplikującą bohaterów relacje prowadzi. Coś się między postaciami rodzi, coś pomiędzy nimi często naturalnie nie do końca umiera i emocje płatają figle, ich uczuciami się zabawiając. Forma opowieści jest ciekawa i przyjemna, a pomysł wciąga i bardzo wdzięcznie obserwuje się zawiłe ludzkie sercowe przypadki, jak w pigułce zebrane - jak w zwierciadle odbijające liczne kontekstowe prawdy i stan faktyczny naszego naturalnego zamiłowania (he he) do flirtowania i podniecającym doznaniom z niego wynikającym ulegania. Dlatego mimo wspomnianej francuskiej maniery werbalnej film Emmanuel Mouret, to znakomicie napisana liryczna perełka. Perełka bo jak na standardy gatunkowe wychodząca poza szablon i zaskakująco, bo bez wysiłku unikająca znużenia. Wyszedł więc twórcom uroczy komediodramat obyczajowy o miłości. Osadzony we współczesności, ale z rytmem i aktorską pozą jakby z melodramatu kostiumowego. I ja jestem zaskoczony, że nie mam z tym problemu.

P.S. Gdybym był znawcą literatury klasycznej, to bym też napisał że "ogląda się tak, jak kiedyś się Balzaca czytało". Nie będąc nim, zacytuje tylko jednego takiego, przepraszając jednocześnie za jakiekolwiek powyżej zasugerowane skojarzenia z "paplaniem". :)

czwartek, 20 stycznia 2022

Nabarvené ptáče / Malowany ptak (2019) - Václav Marhoul

 

Ostro spolaryzowała robota praskiego artysty nie tylko publiczność wenecką, ale równie silnie ta szokująco oddziałująca na zmysły praca reżysera i scenarzysty w jednej osobie, podzieliła także naszą rodzimą opinię publiczną oraz środowisko zawodowej krytyki filmowej. Od radykalnych sądów, że jest to kłamstwo filmowe z pretensjami do arcydzieła, przez przekonania, iż czym miała być wierna adaptacja samej w sobie skrajnie brutalnej powieści, jak nie ustawicznym bombardowaniem przemocą i cierpieniem, po tezy, że w tym szaleńczym spektaklu jest rytm, metoda, puenta oraz operatorsko-scenograficzna maestria. Stąd ta totalnie hardkorowa historia, czyli jak wyglądały wojenne realia z perspektywy pozbawionego imienia i tożsamości chłopca uznanego za żydowskiego lub cygańskiego przybłędę w zawierusze chaosu i nonsensu tułającego się z miejsca na miejsce. Poznającego co rusz społeczności uwikłane we wszelkie formy dewiacji, odczuwając ustawicznie fizyczną i psychiczną wrogość, będąc niczym ten malowany ptak wszędzie rozpoznawany jako obcy i intruz, wzbudza dyskusje i dzięki temu na dłuższą metę nie przejdzie bez bezwzględnie koniecznego echa. Myślę że film Václava Marhoula jest bezdyskusyjnie potwornym doświadczeniem dla poprawnie zsocjalizowanego sumienia, ale bez oczywiście zaskoczenia, bo nie można było spodziewać się czegoś innego, po adaptacji kontrowersyjnej z punktu widzenia treści i poddawanej pod wątpliwość względem autorstwa powieści Jerzego Kosińskiego. W czarno-białej konwencji wizualnej, reżyser ukazuje koszmarne dzieciństwo w brutalnym świecie pełnym okropieństw i przemocy. Stanowczo zatem odradzam każdemu kto nieodporny na tak surową prezentację. Wybijam z głowy kontakt każdemu, kogo wrażliwość nieprzygotowana na tak intensywny ból istnienia.  tu takie sceny podłości ludzkiej i okrucieństwa że jedynie oscarowy Syn Szawła oraz Wołyń Smarzowskiego może konkurować. Nie ma grama taryfy ulgowej, ani grama też optymizmu, bowiem te nieliczne ludzkie odruchy natychmiast giną pod ciężarem porażającej niegodziwości. Jakie spustoszenie moralne i jakie traumy psychiczne potrafi wojenka uczynić. Może zatem zamiast uczyć smarkaczy o bohaterskich czynach polskich patriotów, zacznijmy uświadamiać jakie konsekwencje wciskania romantycznego kitu o tamtych czasach.

P.S. Bolesne doświadczenie wynikające z obserwacji czasów anomii, ale równocześnie perwersyjna przyjemność estetyczna powiązana z możliwością podziwiania znakomitej oprawy wizualnej oraz warsztatowego mistrzostwa. Europejska koprodukcja, ale z obsadą hollywoodzkiego formatu.

środa, 19 stycznia 2022

Antlers / Poroże (2021) - Scott Cooper

 

Małe depresyjne miasteczko, lasy, wzgórza - ciężkie nad nim chmury wiszące, siąpiące ustawicznie deszczem i wilgotny mrok rodzące. W takim miejscu Scott Cooper akcję swojego nowego filmu umieścił i zaskoczył mocno, bo to żaden kapitalny dramat gatunkowy (Out of the Furnace, Hostiles czy Black Mass - jak do tej pory zdążył przyzwyczaić), a tylko w miarę konkretny dreszczowiec z monstrami okrutnymi, w które tajemnicza siła ludzi przemienia. Jak doczytałem oparty na legendzie obecnej w Północnych częściach Stanów Zjednoczonych i okolicach Quebecu - o tzw. Wendigo, człekokształtnym, ponadnaturalnym stworzeniu, będącym częścią mitologii Indian. Wyrywającym ludziom serca, zimą nabierając apetytu na ludzkie mięso, a transformacja w Wendigo powiązana być może z kulturowo uwarunkowaną psychozą, czy też teoretyczną ideą związaną ze strachem przed czarami i sezonowymi brakami żywności. Ciekawe, polecam poczytać. Nie jest to jednak moja estetyka filmowa, nie otrzymuje więc Antlers od startu ode mnie fory, a wręcz musi dać od siebie więcej i ponad oczekiwania wychodzić, a najlepiej gdyby stylistykę popychał w rejony sporej oryginalności aby na uznanie zasłużyć. Dlatego byłem niepocieszony po seansie, bowiem niekoniecznie trafiony ze Scotta Coopera Guillermo del Toro, bowiem nic poza trzymaniem się określonych reguł gatunkowych oraz warsztatową poprawnością najnowszy film twórcy hitów wymienionych w nawiasie nie zaoferował. Historia jak to taka pełna popuszczonych wódz wyobraźni nie do końca kupy się trzymająca, ale też i wątki bardziej realistyczne bez należytej emocjonalnej podbudowy. Może nie są to ciągnące się gluty, bądź inne flaki z olejem. Opowieść też jakaś totalnie przeforsowana nie jest i w miarę nieźle napięcie buduje, ale po poprzednich tytułach z jego dorobku nie takiego kolejnego posunięcia w rozwoju kariery Coopera oczekiwałem. Antlers w skrócie, to jak nadmieniłem porządnie zrobione, lecz bez cech wyjątkowych kino. Posiada zadatki na zrobienie większego wrażenia, ale chyba wyłącznie na sympatykach indiańskich wierzeń i tej typowo po amerykańsku rozumianej horrorowatej estetyki. Mnie nie porwało, tak jak i podczas projekcji nie rzuciło w objęcia Morfeusza. Przetrwałem bez większego problemu, lecz to w moim odczuciu za mało jak na reżysera z tak mocnym dotychczasowym dorobkiem.

wtorek, 18 stycznia 2022

Seurapeli / W co grają ludzie (2020) - Jenni Toivoniemi

 


Kamerą przede wszystkim z ręki kręcony, jak na film "gadany" z istotnym udziałem dynamicznych ujęć, bowiem montażysta dość regularnie zmienia perspektywę, a operator żwawo gania za postaciami. Cała intryga zapleciona wokół spotkania przyjaciół po latach, a w obsadzie weekendowego zlotu też nowi ich partnerzy, ale i nadal w sercach żywe jeszcze stare związki i flirty pomiędzy nimi. Te wszystkie młode porywy serca i ich dotychczasowe nieudane finały. Każdy ma jednak już teraz własne osobne życie, w rożnym stopniu poukładane lub całkowicie niepoukładane. Ktoś notuje drobne wzloty, inny akurat z obciążeniami codzienności pikuje, bądź akurat po finalnym upadku jest w totalnej rozsypce. Zjazd odbywa się w izolacji od świata zewnętrznego, w towarzystwie dobrego żarcia i oczywiście alkoholu, więc można by się spodziewać jakiegoś Michaela Myersa lub Jasona Voorheesa, który upuści nieco krwi dosłownie, ale to nie ta bajka, nie ten pomysł na emocje. Tutaj gwoździem programu fińska łaźnia parowa zamiast atrakcji serwowanych przez jakiegoś odszczepieńca. Wyłącznie długie rozmowy, burzliwe dyskusje lub niezobowiązujące żarty i wszystkie one wraz z wmieszanymi we wszystko wspomnieniami i nieprzepracowanymi skutkami dotychczasowych związków/relacji daje ogromne prawdopodobieństwo wybuchów emocjonalnych i wewnątrzgrupowych fluktuacji. Tych pozytywnych ale i tych negatywnych na traumatycznych fundamentach wzniesionych. Dzieje się międzbohaterami sporo i cały pomysł opiera się właśnie na popularnym ostatnio w kinie problemów międzyludzkich przepracowywaniu, poprzez tych problemów rozgrzebywanie. Wyszło bardzo dobrze i nie ma się prawa widz nudzić, ale że to poniekąd znowu to samo, to nieco przewidywalnie. Zabawnie i poważnie, wszystkiego tyle ile być powinno, a wręcz reperkusji i zwrotów akcji po korek. Pomimo wszystko za mało czegoś co pozwoliłoby, aby było maksymalnie ekscytująco. Można się czepić że z deczka za mocno podkręcone i że częściowo twardego realizmu w "akcjach" brakuje, ale przecież (właśnie!), kto za ludzkimi wyborami trafi?

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Der Goldene Handschuh / Złota rękawiczka (2019) - Fatih Akin

 

To dobry moment, by odbyć ten oto seans spóźniony, bo temat filmu dobrze koresponduje z bieżącym hajpem na patole we wszystkich mediach bez wyjątku. Fatih Akin (m.in. W ułamku sekundy) pod wpływem zapewne podobnego poczucia zażenowania i niesmaku oraz dodatkowo wprost mody na gloryfikowanie przez mainstreamowe kino postaci morderców, nakręcił film o mega przyj****, który z miejsca nie czynami których się dopuścił, a które zasługują bez dyskusji na oburzenie i potępienie, tylko już na starcie z powodu wyglądu zewnętrznego oraz sposobu codziennej egzystencji na najmniejszą sympatię widza nie ma co liczyć. Trafny to zabieg obrazowy, raz zbydlęcenie prezentując i uświadamiając tym samym z kim w takich przypadkach mamy do czynienia i żadne inne okoliczności nie mają znaczenia, kiedy zwyrodnialec krzywdzi. Dwa, Akin posunął się do potwornie surowego przedstawienia sytuacji w formule brutalnego realizmu, używając okrucieństwa w podobny sposób jak zrobił to ostatnio Lars von Trier w przypadku Domu, który zbudował Jack. Tak jak Duńczyk sportretował zimnego, bezwzględnego z premedytacją krzywdzącego psychopatę, pretendującego w sztuce uśmiercania do miana chorego artysty, tak Akin odtworzył postać spanikowanego zwyrola, poddającego się wściekłemu wzburzeniu i instynktowi, uciekającego chaotycznie od grożących mu konsekwencji. Historia to autentyczna, wstrząsająca i przerażająca, w której nie ma odrobiny miejsca na współczucie i wyrozumiałość, bo naturalnie ludzkie odruchy bronią widza przed przejawami najmniejszej empatii i nie dopuszczają jej do niego. Klimat, scenografia, charakteryzacja (te ryje, o Chryste) i doskonałe (myślę że albo naturszczyków, albo aktorów z potworną odwagą) kreacje, to coś w kierunku "smarzowszczyzny" z Domu złego czy Pod mocnym aniołem, lecz chyba nawet lepiej w sensie bez przerysowań i lepiej też w rozumieniu bardziej filmowo niż reportersko. Ludzie wraki, na pozór żywe gówna, w których pijackich korpusach bija jednak serca, a w ich zdegenerowanych umysłach nadal świadomość dosięgnięcia dna. Środowisko meneli - syf, smród, życiowy rynsztok, tak prawdziwy, że aż czuć podczas projekcji odór fizycznego rozkładu i rozpadu w oparach alkoholu. Żadnych kompromisów, jakichkolwiek hamulców w ukazaniu konsekwencji nałogu i zbydlęcenia, będącego skutkiem psychicznych zaburzeń. Za to gromkie oklaski dla ekipy odpowiedzialnej i moje gratulacje, mimo że dobrze ten film na samopoczucie moje nie wpłyną, bo jakim niby prawem takie piekło mogło mi uprzyjemnić wieczór.

P.S. Jeśli kiedykolwiek poczujesz ułamek sympatii do postaci mordercy, obejrzyj Złotą rękawiczkę. Ona cię na zawsze wyleczy. Jeśli bagatelizujesz też ekstremalne rezultaty choroby alkoholowej, obejrzyj nie tylko Pod mocnym Aniołem.  

niedziela, 16 stycznia 2022

The Haunted - The Dead Eye (2006)

 


Zacznę grubo i zasugeruję że The Dead Eye to ostatni z tych doskonałych, chociaż z notami w okolicach premiery dosyć spolaryzowanymi. Bowiem od zachwytów, że wyrywający ich nutę z powtarzalności w kierunku ścieżki pro rozwojowej, po obawy i wręcz histerię, z pytaniem gdzie te odważne jak na brutalną estetykę, ewoluujące w stronę rockowego uniwersum aranżacje i inspiracje szerokim wachlarzem nazw z rockowo-metalowego topu dotychczas wściekły neo thrash/death The Haunted mogą ponieść. Dzisiaj słyszę, że jadu sporo w nich wówczas jeszcze pozostawało i jak trzeba to tryskali nim obficie, a melodyjnym ekstrawagancjom daleko było do miałkiego pitu-pitu. Rezygnacja z ustawicznej motorycznej galopady o przyrodzonym szwedzkim rodowodzie plus naturalne skojarzenia na rzecz zamerykanizowania nuty w kierunku nie tak oczywistego, ale jednak popularnego wówczas metal core'a, bądź szybko zjadającego własny ogon nu metalu, o rozbudowanym na szczęście w tym przypadku trzonie aranżacyjnym. Poza tym Dolving mniej tu monotonnie drze ryja, pozwalając sobie na więcej wokalnej ekspresji, w której można się dopatrzyć wręcz melancholijnych fraz - jednocześnie nie łapiąc się z oburzenia za głowę, czy nie spuszczając z zażenowania wzroku, tak to zaskakująco dobrze brzmi. Pomaga świetne brzmienie - idealnie selektywne i o potężnych właściwościach, nie oszczędzających membran głośników. Ciekawe i smutne przy tym jest jednak, że uchylając za sprawą rEVOLVEr, a dzięki The Dead Eye szeroko już otwierając sobie pole rozwoju, na kolejnych albumach poszli wpierw w chwytliwe komercjalizowanie swojej twórczości, by po otrząśnięciu się na całej wstecz sunąć w stronę archetypicznej stylistyki bazowej. Mogli zatem mieć rację ówcześni ortodoksi, że The Dead Eye to niebezpieczny dryf (patrz: Versus, Unseen), jednocześnie nie mając jej (he he) absolutnie (patrz: Exit Wounds, Strength in Numbers), iż to się nie godzi aby rasowa thrash-deathowa załoga o slayerowych wpływach stawała się takim Linkin Park lub innym wówczas popularnym tworem, grającym dla dla uciechy mało metalowego słuchacza. The Dead Eye niewątpliwie się wyróżniało i obecnie to wręcz bardzo na plus w kontekście czterech ostatnich krążków załogi braci  Jonas Björler się wyróżnia. Gdyż było odważne, lecz nie rewolucyjne i było wreszcie świetnym songwriterskim produktem, gdyż składało się z fachowo ogarniętych pomysłów wykoncypowanych przez wciąż potrafiących zagrać kapitalne riffy metaluchów. Czego myślę zwyczajnie odpowiednio proporcjonalnie brakuje na albumach wymienionych powyżej w dwóch nawiasach. 

sobota, 15 stycznia 2022

My Dying Bride - The Dreadful Hours (2001)

 


To drugi po powrocie na macierzyste wody, po jak się okazało ograniczonym do jednego albumu wypłynięciu na akweny nieznane i tylko przez moment na tyle inspirujące, aby zdecydować się na dalsze żeglowanie w kierunku nieznanego. Ten chwilowy eksperymentatorski romans z roku 1998 został już Brytolom po wydaniu The Light at the End of the World (1999) zapomniany, a oni sami uznali go za incydent i już nigdy nie poczuli potrzeby ryzykanckiego zarzucania wykutej przez lata miłości do doom metalu na rzecz bardziej atrakcyjnej poszukującemu słuchaczowi estetyki. Temat został zamknięty, a ja domknę go ostatecznie kiedy naturalnie 34.788%... Complete z perspektywy wieloletniej zostanie poddane archiwizacyjnej weryfikacji. Teraz The Dreadful Hours opakowany w jedną z najbardziej mi bliskich opraw graficznych i wspaniały dowód potwierdzający, że My Dying Bride wszędzie może być dobrze, ale w domu to jest im najlepiej. :) Mistrzami  bowiem w jednym - w tworzeniu trzymających w napięciu i ociężale sunących kompozycji, osadzonych na ich pierwszym w nowym milenium wydanym krążku, akurat pomiędzy dość szerokim spektrum stylistycznym. Osadzonych twardo pomiędzy niemal death metalowym The Raven and the Rose (growl i marszowa rytmika, rozkręcająca się w połowie do prędkości jak na normy MDB do wręcz szalone), a Black Heart Romans - wyjęczanej wokalnie i o transowym charakterze doom metalowej snui. Wszystko inne, to kapitalne posługiwanie się powyższymi estetykami, a dokładnie czerpanie z nich wątków i motywów aranżowanych po swojemu, na modłę charakterystyczną dla okrzepłego już sześcioma wcześniejszymi płytami stylu formacji. Jest przekrojowo i wiele tutaj twarzy z historii Umierającej Panny Młodej w tych dziewięciu kompozycjach się odbija, więc gdyby ktoś przygodę z charkotem/wrzaskiem tudzież też zawodzeniem wokalnym o cechach leniwego cedzenia słów przez Aarona Stainthorpe'a miał ochotę zaczynać, to The Dreadful Hours byłby dobrym wyborem. Ja bardzo ochoczo akurat do niego powracam, bowiem darzę krążek z 2001 roku najgłębszym uczuciem i sentymentem, nawet jeśli nie był on dla mnie pierwotnym zetknięciem się z muzyką Anglików. Takiej depresyjnej dawki mrocznej aury, która hipnotyzuje, ale i umęczając odświeża. Bowiem wycisza, uspokaja, rytm spowalniając i tempo wyhamowując - pozwalając każdemu podobnemu mnie delikwentowi się zregenerować.

P.S. Gwoli ścisłości, pośród nowych utworów jest tu też "kotlecik odgrzewany". The Return of the Beautiful w nowej potężniejszej wersji i chyba nawet bardziej posępnej aranżacji. Sugeruję więc dla świeżego fana dwóch powyższych konfrontacyje. :)

piątek, 14 stycznia 2022

Wodzirej (1977) - Feliks Falk

 

Wodzireja ogląda się dzisiaj jako świadectwo historyczne. Rodzaj dokumentu o czasach minionych - co żadnym odkryciem. Spostrzega ikoniczny obraz Feliksa Falka jako wartościowy dziennik z lat nieco mniej siermiężnego PRL-u, ukazujący jednak nadal smutnych ludzi żyjących w skromnych warunkach i akurat dla pozornej równowagi uciekających w objęcia taniej rozrywki serwowanej na balach organizowanych przez zakłady pracy. To raz, dwa natomiast (i tu jest pierwsza noga tematu), to uderzenie w ówczesną branżę rozrywkową, która zapewne z dzisiejszego punktu widzenia wymuszała oczywiście brudne układy, interesowne znajomości (kultowa „cytrynówka” :)), znaczy kumoterstwo, protekcje, ogólnie tzw "plecy" i nawet drobne szantaże, ale ze względu na ilość i jakość oferowanego „pieniądza” nie ma startu do współczesności. Pewnie w kwestii ogólnej niewiele uległo przemianie, ale natężenie, intensyfikacja patologii obciążającej moralny kręgosłup młodych, często zdolnych, wchodzących w branżę jest nieporównywalna. Stąd postać Lutka Danielaka może być rozpatrywana jako archetypiczny przykład, jednakże w takim ujęciu rozwijającego się stanu chorobowego, jak nie przymierzając podążanie za sensacją telewizji z lat dziewięćdziesiątych do tejże obecnej. Chwytający się każdej okazji, łapiący chałturę za chałturą Lutek, to drań uparty. On do wszystkich drzwi zapuka, nie wszystkie od razu otworzy, od wielu się odbije, ale jak nie drzwiami to oknem skubany na salony wbije. Bo karierę i sukces trzeba pazurami wydrapać, a jak nie wydrapać to chociaż wychodzić. Cisnąć ile wlezie, czasem dla wykucia żelaznej determinacji i szczwanego rozumu pobudzenia, odbić się od ściany i wtedy jak nie od frontu to może od zakrystii. Przysługa za przysługę, handelek informacją, intryga, blef itp. itd. Jest też i naturalnie poziom trzeci (konstrukcji noga numer dwa), którą kreacja Jurka Stuhra, wtedy energetycznego młodziaka, grającego według podpowiedzi (patronującego filmowi) Andrzeja Wajdy, gnając na oślep, grając Lutka biegiem, „bo gdyby ten chłopak nie gnał, toby chodził i czasem mógłby się zatrzymać, a gdyby się zatrzymał, toby pomyślał i może wielu rzeczy by nie zrobił, i mógłby być innym, lepszym człowiekiem”. Absolutnie zdominował tym samym Jerzy Stuhr ekran, grając postać Danielaka na pełnym ADHD z takim przekonaniem, autentyzmem żywiołowością, ze człowiek ma wrażenie że ten (uwaga kalam świętości) jednowymiarowy aktor jest w rzeczywistości takim właśnie Danielakiem. To niezwykła naturalność zachowań przemawia za tym przekonaniem, poza i maniera fenomenalnie zinternalizowana, bo jak się okazało sam Stuhr w swoim życiu miał krótki epizod „wodzirejki” i sam w takim środowisku się obracając, kapitalnym okiem bystrego obserwatora wyłapywał charakterystyczne manewry  stosowane przez kolegów „karierowiczów”. Z tego aktorskiego żywiołu i praktycznych obserwacji niepokojących wynaturzeń ówczesnego systemu, pod kontrolą znakomitego reżysera powstał jeden z najsłynniejszych obrazów kina moralnego niepokoju. Tak piszą eksperci, tak widzę to także ja. :)

Drukuj