Koszmarnie długie, a to zaledwie trzy dni Świąt Bożego Narodzenia z Windsorami. Ani jednego słonecznego, bo każdy z nich to ustawiczny półmrok i tylko w fenomenalnie rozegranym finale optymizmu promyk rozprasza gęste chmury postępującej depresji. Stąd w żadnym razie obraz Pablo Larraína nie może być rozpatrywany jako biografia księżnej Diany, bowiem raz jest dość swobodną faktograficznie interpretacją wiedzy i dwa ogranicza się do zaledwie chwili z życia, lecz ta chwila ma w sobie gęstą esencję jego schyłkowego charakteru, kształtowanego przez ponad dziesięć lat istnienia w świecie systematycznie pozbawiającym Dianę własnej tożsamości i małymi kęsami odgryzającej z niego satysfakcję i radość. Diany zagubionej, Diany zszokowanej, Diany poddawanej ustawicznej tresurze, kontroli i deprywacji własnej woli. A ona, "księżna ludzkich serc" przecież zbyt wrażliwa, w zupełnie innej filozofii wychowawczej do życia przygotowana. Nie gotowa podołaniu dworskim regułom i trudom lub pozbawiona całkowicie tych cech, które życie w królewskim wydaniu wymaga. Ciągłe ryzy sztywnej etykiety, przypisana tytułom służalczość i pochlebstwa otoczenia oraz lęk przed wścibskim okiem mediów - złota może i klatka, ale na trzy spusty dla bezpieczeństwa i uniknięcia skandali ona pozamykana. Los coś dał, ale i jak się okazuje więcej zabrał, pozbawiając właśnie tego, co bardziej wartościowe, a co na klejnoty, zaszczyty i inne atuty pozycji nieprzeliczalne. Niestabilna i krucha, wrażliwa i troskliwa istota tęskniąca za zwyczajnymi przyjemnościami życia pragnie uciec, niczym ten metaforyczny bażant skazany przez tradycyjny obyczaj na sczeźnięcie. Niezdolna wciąż do konfrontacji, w milczeniu pogrążająca się w niebezpiecznej melancholii, pragnąca miłości jak świeżego powietrza zamkniętego za ciężkimi kotarami. Na szczęście ciepła i wzbudzająca empatię przez co na głęboką wyrozumiałość i troskę służby zasługująca - zaskarbiająca sobie jej sympatię i wsparcie. Żyjąca już wyłącznie dla synów, którzy nie zdążyli jeszcze w środowisku odgrywanego wiecznego spektaklu zatracić cech ludzkich i poruszająco o matki zdrowie się troszczących. Książę Karol zaś na lewiźnie, oczywiście oficjalnie z ostracyzmem przez rodzinę potraktowany, w rzeczywistości bez konsekwencji na oczach wszystkich żonę upokarzający. Wszyscy wiedzą i wszyscy udają, bo taką metodę w genach zapisaną mają. Ludzie też gadają, że taki przepych i komfort a jej było źle. Bez powszechnie uznanych za pracę obowiązków popadała w depresję i próżność w niej wyhodowana odebrała jej rozum. Albo "ludzie gadają", że Karol pod butem matki, a królowa zimna i oschła nie potrafiła albo nie chciała synowej podarować czułości i zrozumienia. Ludzie gadali, pismaki pisały, paparazzi fotograficznie każdy krok dokumentowali itd. itp.. Zamknięta niczym w wieży z bajki złotowłosa księżniczka skazana na samotność pośród teoretycznie najbliższych ludzi. Ludzi którzy nie byli jej wrogami, lecz zwyczajnie dyspozycje psychiczne i cechy osobowościowe ograniczały ich możliwości udzielenia jej pomocy.
P.S. A poza tym, a technicznie i warsztatowo? Jaki Pablo Larraín jest tu wpatrzony w wizualną ekspozycję kubrickowską i nawet sam siebie (Jackie) prześciga w tym stawianiu postaci idealnie w centrum i obejmowaniu przestrzeni okiem obiektywu oraz jak fantastycznie widzi ruch i w ruch kamerę operatorską obsługiwaną przez Claire Mathon (m.in. Portret kobiety w ogniu) wprowadza. Jaki tu pięknie oddający naturalność kadr w przytłumionej kolorystyce i lekko ziarnistej fakturze zmysły wizualnie pieści i co za doskonały scenariusz Steven Knight przygotował i jak cudnie powiązał w nim oczywiście fragmentaryczną prawdę historyczną z poezją emocjonalną i wręcz thrillerowsko rozumianym napięciem. Jaka tu jest doskonała klaustrofobiczna muzyka Johna Greenwooda i jak wiele od jej brzmienia i złożonego tonu zależy. Jakie to jest wreszcie intensywne, jak genialnie podkręcane aż do wrzenia emocji i jaka Kristen Stewart jest znakomita, jak bardzo poruszająca, jak ona eksploduje talentem i jak bardzo wielki reżyser potrafi wykrzesać z aktorki kilka razy więcej niż sama mogłaby od siebie wymagać oraz jacy mistrzowie drugiego planu jej wsparcia udzielają. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że właśnie najdoskonalszy obraz zeszłego roku obejrzałem i nie obawiam się komplementować każdego detalu jaki w nim w mistrzowskim stylu do zbudowania wielowymiarowego dzieła najdoskonalszej doskonałości został precyzyjnie użyty. Spodziewałem się kina wielkiego, przeżyłem jednak emocje na poziomie kina wiekopomnego. Jestem normalnie za-chwy-co-ny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz