Liczyłem na ostrą gangsterkę, której jak się okazało nie było tu po sam korek, bo to przeskakiwanie z życia mafiozy do życia dziennikarza, który na życzenie mafiozy zbiera materiały na książkę o nim, zakłóca rytm opowieści gangsterskiej, a do historii Lansky'ego wprowadza chaos narracyjny. Taka to szamotanina wątków, takie było widać założenie scenarzysty i reżysera aby te dwie opowieści się przeplatały, a retrospekcje kluczowych wydarzeń z kariery tytułowego bossa spinały się tak ze współczesnością, jak i konkurowały z pobocznym dla znaczenia opowieści losem człowieka od zapamiętywania, notowania, sprzedawania mitu i też (he he) pod wpływem szantażu udzielania informacji służbom. Ale tu nie całkiem pykło i coś się zbytnio rozlazło, bowiem tych równoległych sytuacji nie zszyto spójnym ściegiem. Lansky nawijając o Lanskym daje popis, bo Harvey Keitel to gawędziarz znakomity i Lansky z opowieści Lansky'ego też potrafi strwożyć, lecz doświadczenie znajomości ról takich kozaków jak Joe Pesci, Robert De Niro, Al Pacino czy Jacka Nicholsona, a ostatnio też znakomitych Johnny'ego Deppa w Black Mass, czy Michaela Shannona w The Iceman, a nawet Toma Hardy’ego w nie do końca jednak udanej produkcji o schyłkowych słabych latach Ala Capone’a - w rolach szefów światka przestępczego stawia oczekiwania wyżej, niż jest tu ten akurat młody Meyer Lansky w wykonaniu Johna Magaro w stanie sięgnąć. Nie mówiąc już o doborze zbyt wymuskanej aktorskiej buźki do roli Bena „Bugsy’ego” Siegela, który jak kronikarze donoszą i ja nawet z leciwego obrazu Barry’ego Levinsona kojarzę był przystojny ale jak się wkurwił to mu tak z ryja patrzyło że można było zrobić ze strachu pod siebie. Dlatego też film dotychczas dla mnie anonimowego Eytana Rockaway’a posiada dwie twarze. Pierwszą tą kapitalną Harvey’a i drugą przyzwoitą ogólnie, lecz bez wątpienia słabszą Johna i wyłącznie z winy fizycznych cech aktora lichą postaci Bugsy’ego. Ponadto pomiędzy nimi też bardziej udana niż wątpliwa jakościowo, jakkolwiek nazbyt mieszająca sięgając zbyt głęboko po prywatne wątki życiowe w wykonaniu Sama Worthingtona (mówię o wspomnianym wyżej pismaku). Stąd jak dobrze rachuję w stosunku 2:1 albo 2,5:1 (jeśli Worthingtona za połóweczkę punkcika liczyć) może to jednak aktorsko kino dobre lecz nie wybitne i w takich proporcjach na rzecz tak, szczerze mogę z tej warsztatowej strony polecić. Natomiast bez wahania sugeruje z nim zapoznanie, przez wzgląd iż legenda tutaj zinterpretowana, to spory kawał historii amerykańskiej mafii w szczególe i kawał współczesnej historii Ameryki w ogóle. Na ile prawdziwej, to wiedzą tylko ci co do końca kontrolowali jej losu koleje. :)
P.S. Lansky okazał się postacią niejednoznaczną, w swoich oczach "aniołem o brudnej twarzy", w oczach organów ścigania bezwzględnym bandytą, a jeszcze z perspektywy historii postacią która w znaczącym stopniu przeobraziła oblicze nie tylko i wyłącznie Ameryki. Zatem był tu potencjał gigantyczny i stąd nietrudno poczuć się jednak rozczarowanym tylko poprawnym efektem końcowym uzyskanym przez ekipę być może w mniejszym stopniu kierowaną poleceniami nieopierzonego reżysera, a większym aktorskiego weterano-wymiatacza. Tak bywa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz