wtorek, 28 kwietnia 2020

Celebrity (1998) - Woody Allen




Dla mnie Celebrity to prawdziwa bomba, choć obiektywnie to tytuł w przebogatej filmografii „okularnika” niby niczym wyjątkowym się niewyróżniający i nie wszystkich tak samo jak mnie do entuzjastycznych opinii nakłaniający. Podczas każdego ponownego seansu czuję (i nie potrafię precyzyjnie wyjaśnić podłoża tego akurat mnie zniewalającego fenomenu ;)), iż mieszka w tej szlachetnej komedii obyczajowej ze zmysłowo romantycznymi scenami (które znalazły mimo braku huraoptymizmu krytyki miejsce w historii współczesnej kinematografii), coś co tak pięknie zarówno nawiązuje do klasyki hollywoodzkiego melodramatu, jak i błyskotliwie oddaje naturę błazeństwa celebryckiego środowiska, a mnie jak w powyższych zdaniach daje do zrozumienia, wciąga bez reszty i czuję się kompletnie nieodporny na ten zniewalający urok. :) Poza tym ta czarno-biała perfekcja obrazu z doskonale w tle wkomponowanym jazzem tradycyjnym zachwyca i współdecyduje (przynajmniej dla mnie) o jego zapamiętywalnych właściwościach. To jeden z licznych psychologicznych portretów grupy postaci, ale i jeden z tych całkiem nielicznych filmów Allena, w którym „patyczak” poważną nostalgię jednak nad widowiskową farsę przedkłada, a samą charakterystyczną dla jego scenariuszy przemianę bohaterów w poszukiwaniu świeżości spojrzenia na życie czyni niezwykle wyraziście klamrą i puentę samą w sobie - w sensie podkreślenia relatywizmu postrzegania i subiektywizmu odczuć każdej z nich z osobna. Poza tym moja sympatia powiązana została nie tylko z treścią i formą obrazu, ale i z plejadą nazwisk już o ówcześnie statusie gwiazdorskim oraz bardziej znacząco tych, których kariera wówczas się rozpędzała i przez ostatnie już ponad dwie dekady wspaniałe rozwinęła, a ja w pełni świadomie na bieżąco mogłem ją śledzić. Na koniec donoszę jeszcze, że wszyscy aktorzy (starsi, młodsi) popisowo odgrywają to, czego od nich wymaga skrupulatny kierownik całego zamieszania, ale szczególnie jednak w pamięć zapada przedstawiciel ekipy z dorobkiem, który w mojej świadomości na zawsze powiązany został z absolutnie fenomenalną adaptacją powieści Mary Shelley. Aktor w zasadzie niepasujący do komediowej formuły, który tutaj ku zaskoczeniu nie tylko moim fantastycznie w chwilach zmieszania czy podekscytowania oddał gestem samego Woody'ego Allena.

P.S. To chyba musi być fetysz Allena i fajnie że takie akurat jego sfiksowanie, bo te biusty tak mniamuśnie wyeksponowane, że cacy cacy. :) 

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

The Gentlemen / Dżentelmeni (2019) - Guy Ritchie




Nie mnie oceniać czy Guy Richie wrócił do poziomu, a przede wszystkim stylu, który zjednał mu przed laty przychylność krytyki i szerokiego grona oddanych wciąż fanów. Może w to trudno uwierzyć, lecz absolutnie nie znam na wyrywki, tym bardziej od podszewki jego filmów, a te których tytuły okazały się bardzo głośne, kojarzone są przeze mnie jedynie ze względu na ich praktyczną rozpoznawalność w środowisku miłośników i koneserów kina. Stąd poniższą refleksje oprzeć muszę wyłącznie na tym, co aktualnie sławny były mąż sławnej piosenkarki proponuje i bez odniesień do przeszłości, ale w konfrontacji z miłowanym kinem zza wielkiej wody zwięźle co następuje pisze. To jest cholernie widowiskowo opowiedziane, z taką mocno rozbudowaną "przygrywką", aby widza solidnie wkręcić i systematycznie z konsekwentnym przytupem zadziwiać ostro pogrywającym z ryzykiem wielobarwnym półświatkiem przestępczym, który kiedy konieczność zmusi brutalnie działa i (ta za moment wymieniona, to jest chyba jedna z tych cech obrazów Brytola) głównie efektownie werbalnie sobie radzi. :) Do tego tak zagrane, że zasadniczo czapeczki z główek, ale jednak nie kapelusze, bowiem gangstera jak widzę w wydaniu wyspiarskim z natury pozbawiona jest tej dla makaroniarskiej amerykańszczyzny immanentnej cechy, którą cwaniacki entuzjazm i jakby to nie zabrzmiało kulawo, to też i specyficznego romantyzmu. W ich miejsce Ritchie wbija wyspiarski czarny humor, a wręcz odjechaną groteske, ale i oddając prawdę także w jednej krótkiej z tła scenie poruszający dramatyzm. Stąd, pomimo że to obiektywnie mega dobra, bo mocno ekscytująca zabawa formą i treścią, to jednak jankeska gangsterka myślę, iż ma więcej w sobie autentyzmu i nie posiłkuje się pajacowaniem dla potrzeb zdobywania uznania.

P.S. Z racji sygnalizowanego braku doświadczenia z filmami Guy’a Ritchiego nie omieszkałem zerknąć w dwa, trzy teksty koneserskie i tam mądrzejsi piszą między innymi, że za mało pazura i łobuzerki, ale cała reszta godna porównań z Porachunkami i Przekrętem. Cokolwiek to znaczy. ;)

środa, 22 kwietnia 2020

Opeth - My Arms, Your Hearse (1998)




Kilka firmowych plumknięć na wejście (bo dobre intro skutecznie tajemniczą atmosferę potrafi wykreować), i po równej minucie konkretnie niedźwiedzim growlem nasączony wjazd wraz z April Ethereal. O tak, jest bardzo tajemniczo, ale i żywiołowo, jest mrocznie lecz też naturalnie refleksyjnie. Znaczy trójka w katalogu Opeth, to najdoskonalszy przykład muzyki opartej na dramatycznych zwrotach akcji, czyli zrazu potężnie ze skomasowaną ścianą riffów, podbijanych wyrazistą pracą sekcji rytmicznej, by po chwili płynnie, bez szarpania erupcje owej agresji ustępowały pola melancholii, dając powód do głębokiej zadumy. Mimo iż od Morningrise, to My Arms, Your Hearse nie różni się nazbyt znacząco, to jednak słychać w strukturach utworów pewne zmiany ewolucyjne, a sama konstrukcja już nie jest w najmniejszym stopniu aranżacyjnie nieporadna. Jak wówczas w 1998 roku o trzecim krążku Opeth celnie pisano, był to (i pozostaje dzisiaj również) złożony z misternie zaaranżowanych małych dzieł sztuki jeden z albumów, który dawał wielką nadzieję, że atmosferyczny metal ma jeszcze sporo ciekawych rozwiązań do zaoferowania, a przede wszystkim nie musi bazować wyłącznie na przynudzających smętach. My Arms, Your Hears to zbiór nie takich oczywistych i nie tak przejrzystych form jakimi chyba jednak na dwóch otwierających Szwedom drogę na nie tylko jak się okazało metalowe salony zdarzyło się częstować. Album to wciąż zbudowany na malowniczych kontrastach i pełnej melancholii szerokiej przestrzeni, ale znacząco bardziej spójny, zwięzły i oparty na najlepszych progresywnych wzorcach, jednako też z obfitą ornamentyką. 

wtorek, 21 kwietnia 2020

Katatonia - Tonight's Decision (1999)




Nim już za moment zatopię się w nadchodzącym City Burials, postanowiłem "przeprosić się" z krążkiem, który wówczas, a było to już dwadzieścia jeden oczek temu intensywnie mną poszarpał. Poszarpał stając się na ówczesną chwilę proroctwem oraz spełnioną obietnicą (zaraz przecież wparowały Last Fair Deal Gone Down i kluczowa Viva Emptiness) sporego w przyszłości rozwoju Katatonii, jako grupy która w miejscu z pewnością stać nie będzie zamierzała. Po błyskawicznym upływie trzech pięciolatek, w konfrontacji z bieżącą twórczością Szwedów Tonight's Decision mocno jednak w moim przekonaniu wyblakło i przyznaję, że od dłuższego czasu niebieska płyta nie gościła w moim odtwarzaczu. Dzisiaj kiedy po dwóch dekadach od powstania na powrót się kręci słyszę bardzo wyraźnie, że to była naturalna ewolucja, żadna jednakowoż rewolucja w dojrzewającym stylu. Kontynuacja płynna Discouraged Ones w immanentnym hipnotyzująco-transowym klimacie, z wolna rozwijanych długich tematów, nieco tylko bardziej niż to było na wspomnianej poprzedniczce, we fragmentach rytmiką nieszablonową połamanych. Siłą jednak w najczystszej postaci zniewalającą w przypadku Tonight's Decision nie jest jednak jej ultra techniczny, czy aranżersko-wizjonerski charakter, a właśnie atmosfera dołująca, która mimo dość w zasadzie jak na smutną nutę żywego tempa, do szpiku przenika gdy muzyka płynie. To muzyczna strawa idealna dla melancholików i introwertyków, którzy przy akompaniamencie sączących się dźwięków podróżować będą w głąb siebie, analizując z maniakalnym zaangażowaniem osobiste emocjonalne przeżycia - rozbijając je na najdrobniejsze atomy. :) Im nie będzie naturalnie przeszkadzać programowa monotonia czwartego albumu Katatonii, ani tym bardziej posępnie dołująca aura. Przyznaję że wielbiąc bezgranicznie dzieła Katatonii z późniejszego okresu, to teraz na nowo poczułem dlaczego u niemal zarania się tym wyjątkowym bandem zainteresowałem. 

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Zenek (2020) - Jan Hryniak




Film na zamówienie, na wyraźne życzenie dysponującego pokaźnym publicznym groszem prezesa telewizji NARODOWEJ. Czy to mogło się udać, jak to mogło wyjść? Wyszło tak jak można było się spodziewać! Wyśmiewany memami przed i po, zrównany z glebą niemal jednogłośnie po premierze przez profesjonalnych krytyków, którzy z obowiązku musieli się z tym „dziełem” zapoznać, ale też jak zdążyłem się w międzyczasie zorientować przez nawet w oczywisty sposób zaangażowanego emocjonalnie fana disco polo bez mega entuzjastycznych ochów i achów przyjęty. A w sumie mógł to być całkiem zmyślny, a przede wszystkim w przyjemnej formule rozrywkowy, bądź przy odrobinie dobrych chęci ambitnie diagnozujący ludzi, czasy i miejsca film, gdyby nie (i tu tylko dwie/trzy z co najmniej tuzina wad) niedopracowana realizacja i na kolanie napisany scenariusz oraz kwestia fundamentalna - gdyby jednak bohater był postacią chociaż odrobinę interesująca, a nie głupkiem wioskowym, który o zgrozo stał się w naszej ultra nonsensownej zaściankowej rzeczywistości bożyszczem tłumów. Którego (o Jezusie, Maryjo i wszyscy święci, jak to Hryniak z ekipą ukazał!) scena i biznes wokół niej utwardziła do konsystencji związanego żelbetonu i uczyniła wytrawny graczem i odpowiedzialnym za rodzinę mężczyzną. Całkowicie bezbarwna i pozbawiona charakteru to próba zresztą w najmniejszym stopniu realistycznie uzasadnionego wyniesienia Pana Zenona niemal na ołtarze, a nie ukrywam, iż nazwisko reżysera, który pojawił się jakiś czas temu w kontekście przygotowywanej biografii Tadeusza Kantora (do tej pory, mimo iż minęło już kilka lat od zdjęć wciąż nieskończonej) wzbudzało nadzieję, że na wyrost tworzona biografia dzisiejszej mega popularnej gwiazdy będzie filmem przynajmniej dobrym. A okazała się filmem jak prześmiewcy, złośliwcy i wszyscy inni uznający się za lepszych od fanów disco polo czy też dobrej zmiany prorokowali, nieznośnie płaskim. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, że sporo gorszych rzeczy się kręci, ale to żadne usprawiedliwienie dla wydanych na ten projekt publicznych pieniędzy!

P.S. Nie wiem czy Jan Hryniak autosabotował (istnieje takie określenie?) finalny efekt i przedstawił świadomie Martyniuka w tak przaśnie satyrycznym, czy też tak arogancko krzywym zwierciadle. Jeśli tak, to wyszedł mu kapitalny sabotaż, który z punktu widzenia księgowości podsumowując i tak zarobił na siebie i pewnie jakąś nadwyżkę dla kasy TVP załatwił. Mimo więc wszystko Prezes powinien być z tego paździerza zadowolony. 

piątek, 17 kwietnia 2020

Iced Earth - The Dark Saga (1996)




Iced Earth to dla mnie obecnie wyjątkowa, bo jedna z nielicznych moich heavy thrashowych fascynacji - są też tacy co twierdzą, że to grupa power metalowa. ;) Grupa która może nie przetrwała tych wszystkich lat, odkąd ekipę Jona Schaffera poznałem z konsekwentnym, bezdyskusyjnym subiektywnym uznaniem, lecz mimo iż dłuższe lub krótsze pauzy powodowane wahaniami fascynacji w odsłuchach miewałem, to dzisiaj z ogromną przyjemnością powracam do okresu zapoczątkowanego kapitalnym Burnt Offerings i kontynuowanym znakomicie na kolejnych trzech krążkach. To jak teraz powyżej świadomie donoszę, sytuacja niezwykła, że te archaiczne galopady w większości przypadków od wielu już lat konsekwentnie omijane, tu w wykonaniu amerykanów tak intensywne emocje we mnie wzbudzają, bowiem natężenie w nich patosu często graniczące z przesadą, a jednak w formule "icedearthowej" nie tylko znośne, ale o zgrozo PORYWAJĄCE. Podobny kasus zaliczam, kiedy odpalam albumy szwedzkiego Evergrey i tak samo mocno poddaje się melodyjnej melancholii z maksymalnie chwytliwymi refrenami - często i gęsto podbijanych chóralnymi zaśpiewami. W przypadku Iced Earth nie przeszkadza mi nawet zaprzęganie do heavy formuły wątków (jak to ma miejsce w omawianym za moment przedmiocie konkretnie, komiksowych), czy innych opierających liryki na nie do końca mega poważnym fundamencie sprowadzonym do kwestii literatury popularnej. Uważam bowiem naturalnie, że w przypadku power-heavy metalu jest to symbioza znakomita i nawet jeśli czasem dość infantylna, to akurat w twórczości Iced Earth z pewnością nie sprowadzona li tylko do smarkatych banałów. W sumie myślę tutaj przede wszystkim o sile ekspresji jaką The Dark Saga obficie wypełniona i wysokim stopniu autentyczności na poziomie emocjonalnym. Zasługa oczywiście niebagatelna w wokalnym warsztacie Barlowa i fantastycznej umiejętności dozowania napięcia w liniach melodycznych nakreślających wciąż nowe punkty kulminacyjne, których osiągnięcie powoduje zawsze u mnie (to wstydliwe, ale taka jest prawda), ekstazę. :) Cóż, tak już jestem emocjonalnie skonstruowany, a Barlow z kumplami w konwencji heavy thrashowej znajdują bez problemu drogę do mojego serca. Zatem jeśli nachodzi mnie ochota (a nachodzi systematycznie), na patos w gitarowej galopadzie, mroczną melancholijną atmosferę, ale i ciężki konkretny riff oraz chóralne wyśpiewywanie refrenów, to sięgam po wspomnianą czwórkę z dorobku Iced Earth. Najczęściej jednak odpalam mroczną sagę i nie wstydzę się (pracuję nad tym) tej wielkiej słabości. Uznaję więcej nawet, że po Iron Maiden nikt nie potrafił wznieść się na tak wysoki poziom jak oni, sięgając w latach 1995-2001 gatunkowego uniwersum. Koniec paplania, bombastyczny finał A Question of Heaven rozbrzmiewa!

czwartek, 16 kwietnia 2020

La belle époque / Poznajmy się jeszcze raz (2019) - Nicolas Bedos




Jak to mając na myśli właśnie La belle époque jeden z recenzentów określił, a ja pozwolę sobie na potrzeby własnej refleksji do jego celnej obserwacji istotę moich odczuć dopisać, „artystyczny romans w modernistycznej szacie” nie musi być irytujący czy pretensjonalny. Można z powodzeniem spiąć idealnie ducha sentymentalnej obyczajowości z efektownym estetycznie i ekscytującym formalnie pomysłem realizacyjnym. Cudną ideę i doskonałą nowoczesną produkcję harmonijnie scalić i zawrzeć pod trafnym oryginalnym tytułem. Ponadto dopieścić teoretyczny koncept żywą energią, intensywnym rytmem i czułym pulsem. Mam po seansie kompleksowe przekonanie, iż bardzo mądry, wysublimowanie pobudzający i subtelnie marzycielski obraz obejrzałem - refleksyjnie ciepły, wyrafinowanie przewrotny i sarkastycznie zabawny. Uroczo nostalgiczną podróż do fascynującej "epoki" odbyłem, w czarującym anturażu dzięki fantastycznej pracy ekipy pod kierownictwem nieznanego mi dotychczas Nicolasa Bedos. Dojrzały komediodramat miałem okazję poznać, który głęboko wzrusza i osobiste przemyślenia prowokuje, podając zapewne nie tylko zaawansowanym wiekowo małżonkom lustro w którym będą mogli własne pragnienia dostrzec. Każdy tęskni za młodzieńczymi porywami, bez wyjątku marzy, aby chociaż przez moment dać się oszukać i przeżyć magiczne chwile z przeszłości, gdy powracające uczucie, że wszystko już za, a właściwie już nic przed nami uporczywie gnębi. Kiedy wzajemna fascynacja umiera pod ciśnieniem czasu i prozy życia, gdy coraz bardziej odległe osobne światy nie potrafią już odnaleźć wspólnej płaszczyzny dla zaspokajania bez względu na wiek nadal aktywnych potrzeb adoracji. Tak sobie twórcy La belle époque wymyślili, że pewna firma oferuje taki iluzoryczny wehikuł czasu - mimo że pozorny, to skuteczny bardziej niż złożona psychoanaliza. 

środa, 15 kwietnia 2020

Repulsion / Wstręt (1965) - Roman Polański




Błyskawicznie Polański odnalazł się w wielkim kinie - wpierw oczywiście zaliczając ikoniczny rodzimy debiut i zauważony za jego udziałem w szerzej rozpoznawalnym kinie europejskim. Wstręt i jak się okazuje zrealizowana dzięki jego sukcesowi finansowemu Matnia, to dwie przepustki do amerykańskiego świata blichtru, a sam Wstręt to w kilku słowach kluczach, ekspresjonistyczna rzeźnia w czerni, szarościach i bieli uchwycona. Od startu konsekwentnie niepokojąca, w finale dojmująco przerażająca – gwałtowna i makabryczna psychologiczna monografia subiektywnego krwawego potraumatycznego obłędu. Polański zawsze musi być mega tajemniczy i prowadzić tą swoją wyuzdaną gierkę z widzem, który wodzony diabolicznie za nos poddaję się tym specyficznym hipnotyzujący zaklęciom mistrza budowania narastającej grozy. Tutaj demon Polańskiego czyni to już na tyle sprawnie, że efekt niczym w zasadzie pod względem jakości nie odbiega od przyszłych genialnych obrazów, w których prócz wrodzonego talentu, także zdobyte w mig doświadczenie swój wpływ odcisnęło. Po profesorsku posługując się walorem muzyki, kapitalnie okiem kamery uwypuklając głębie ostrości oraz wykorzystując błyskotliwie sugestywną symbolikę rekwizytów, stworzył Polański wyjątkowy psychologiczny dreszczowiec, który zapada głęboko w pamięć zarówno jako dopieszczony wirtuozerski koncert przemyślanej formy, jak i zapisuje się w niej jako katalog kilku już legendarnych scen.

P.S. Jest coś we Wstręcie, coś co bardzo mocno kojarzy się z kultowym Dzieckiem Rosemary. Oczywiście nie dosłownie w samej fabule, a w tym jak po pomieszczeniach kamienicy operator myszkuje i jak dzięki treściwemu milczeniu Polański narracje konstruuje. Ale nie uciekając przed łączeniem eksponowanych faktów i sama postać kreowana przez Catherine Deneuve poniekąd za sprawą niepoczytalności wzbudza skojarzenia z postacią odegraną w zaledwie trzy lata później przez Mię Farrow.

wtorek, 14 kwietnia 2020

Hors normes / Nadzwyczajni (2019) - Olivier Nakache / Éric Toledano




Jako osobnik jak myślę zdyscyplinowany i (jak tylko potrafię) w temacie oceny dóbr kultury opierający się na maksymalnie subiektywnym doświadczeniu, zostałem sprowokowany do zapoznania się z najnowszym filmem tandemu odpowiedzialnego za powstanie europejskiego hitu sprzed już dziewięciu lat, czyli masowo wzruszających Nietykalnych. Pomiędzy mega popularną wówczas produkcją, która rozbiła bank na filmwebie, notując bodajże najwyższą lub jedną z najwyższych not, Panowie Olivier Nakache i Éric Toledano nakręcili dwa obrazy, które przegapiłem, gdyż zakładam nie miały super gigantycznej promocji publiczności. :) Natomiast o Nadzwyczajnych podobnie jak o Nietykalnych (piękna w kwestii tytułu akcja skojarzeniowa polskiego dystrybutora ;)) trudno było się nie dowiedzieć, bo może nie tyle ludzie gadali, co promocyjna machina działała i nawet w sporym stopniu zawodowa krytyka nawijała w ciepłych słowach. To ostatnie mnie właściwie ostatecznie przekonało, bowiem już na opinii społecznej po temacie Nietykalnych bym tak beztrosko nie polegał, oszczędzając sobie rozczarowania względnego na miarę hitu powyższego. Te same zalety i te same wady jak się jednak okazało w najnowszej odsłonie współpracy dwóch reżyserów królują. Pokrótce, wartościowe przesłanie w bardzo ważnym społecznie temacie oraz przewidywalnie zachowawcza forma. Pomimo kluczowego autentyzmu w surowej prawdzie zawartego, to przez oczywiste zabiegi z muzycznym tłem akcentującym kiedy łzy mają widzowi do oczu napłynąć czasami nazbyt ckliwego. Wspaniale że łamiącego stereotypy, cudownie że podważającego podszyte lękiem uprzedzenia i bosko, że moralizatorsko ale z poczuciem humoru i nieprzerysowanym dramatyzmem odnoszącego się do czynienia dobra. Ale znów w nieznośnie oczywistym do bólu tonie misjonarskim! Lecz jak już się wyprztykałem z nonsensownej nieżyczliwości to donoszę, że prawda o osobistej ocenie jest dla mnie zaskakująca i jak podkreśliłem już wielokrotnie, iż swego czasu Nietykalni mnie w pełni nie przekonali, tak Nadzwyczajni stosując te same chwyty za serce złapali. Niby te same metody i narzędzia, a efekt tak różnie na mnie oddziałujący. Tym razem stoję po stronie każdego widza, który w wymiarze nie tylko emocjonalnym chwali pracę Oliviera Nakache i Érica Toledano, a wszelkie krytyczne zapędy ambitnych dziennikarskich intelektualistów (nazywających się systematycznie do lustra koneserami), dostrzegających u fundamentu te same mankamenty, które sam kilka linijek wyżej wymieniłem i dodających, iż to obliczona na poklask propaganda, tanie moralizatorstwo i w końcu powtórne żerowanie na wrażliwości proszę o więcej czynów zmieniających choć w ułamku świat lokalny, niż słów dla łechtania własnego ego spisywanych. Przynajmniej na chwilę zamilczcie, przyczyniając się nabraniem wody w usta do oddania hołdu tym, którzy bezinteresownie pomagają tam, gdzie państwo programowo zapomina, a ludzie z problemami są pozostawieni samym sobie. Tym nadzwyczajnym, którzy codziennie dźwigają bezinteresownie krzyż, orząc wciąż to samo pole, siejąc uparcie ale nie zbierając plonów takich, na jakie ich ciężka praca zasługuje. Temat drodzy egocentryczni malkontenci tego wymaga!

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

The Gathering - Home (2006)




Tak się złożyło, że w roku wydania Home już daleko od bieżącego zainteresowania tym co w obozie The Gathering się dzieje byłem, więc premiera albumu chociaż została zarejestrowana, to potraktowana marginalnie i przez wiele lat potem tylko fragmentarycznie z ósmym krążkiem Holendrów miałem kontakt. Mimo ogromnego sentymentu do pierwszego znaczącego okresu ich twórczości (mam tu na myśli oczywiście zamieszanie jakie wywołał Mandylion) oraz nawet bardziej z perspektywy szerokiego planu rozwoju i szacunku dla ambicji czasów How Measure a Planet? i If Then Else, to gdzieś na wysokości doskonałego (jak dziś uważam) Souvenirs ciekawość moja zgasła i przez liczone co najmniej na palcach dwóch rąk lata trzymałem się z dala od krainy łagodności, czyli dźwięków, w których kobiece głosy dominowały. Coś się jednak teraz w tej kwestii znacząco odmieniło, a nie stało zasługą nagłej przemiany, a ewolucji poglądów i stopniowego przekonania, że kobieta w rockowej stylistyce też potrafi miast tylko rozczulić, to kopa właściwego sprzedać. :) Tak właśnie tropem wszystkich Szanownych Pań z retro rockowej stylistyki, ale też kilku innych rzeźbiących fantazyjnie w solowych odsłonach, często dalekich od typowej gitarowej galopady dotarłem poniekąd z powrotem do domu - tam skąd ponad dwudziestopięcioletnie rozpoznanie nieoczywistych rejonów muzycznych do dzisiaj z pasją czynię. Pełna kluczenia po różnych zaułkach podróż muzyczna moja trwa, a długa ewolucja w twórczości The Gathering (bardzo zbieżna z tą którą genialnie przechodziła też Anathema), zasługuje na ogromny szacunek, natomiast okres zamykający obecność w formacji Anneke van Giersbergen, to rozdział jak teraz myślę równie ciekawy jak te we wstępie wspomniane. Home bowiem roztacza cudownie subtelnie oniryczną aurę, nawiązując w poszukiwaniach inspiracji do klasyki spod znaku wydawnictw firmowanych przez wytwórnię 4AD. Nie jest to jednakowoż żadne ślepe naśladownictwo, gdyż Holendrzy mają własne rozpoznawalne brzmienie i charakter, lecz atmosfera jaką kreują na Home znacząco przywołuje w pamięci podobne obrazy tym budowanym przez formacje kultowej dla miłośników nastroju brytyjskiej stajni. Te wszystkie dostojnie pulsujące kompozycje z pięknymi melodiami w wyszukanym stylu tkające bogatą w ornamenty strukturę, w której subtelna elektronika żyje w symbiozie z gitarowymi akordami. Utwory nieco ambientowe, niejako transowe, odrobinę trip-hopowe, ale wciąż z poszanowaniem korespondujące z gotycką przeszłością - z wyobraźnią i wyczuciem organicznej tkanki będącej fundamentem tej emocjonalnej nuty. Ponadto z pełną kontrolą nie tylko nad kierunkiem muzycznego rozwoju, ale też z całościowo postrzeganym estetycznym zmysłem, dla którego szata graficzna staje się kolejnym spójnym walorem przekazu i przyciąga wzrokową uwagę. Mam nadzieję, że powrót do namiętnych odsłuchów albumów The Gathering nie jest oznaką starczego przywiązania do nostalgii i obsesyjnego rozpamiętywania jak to wspaniale ongiś bywało, a stanowi kolejny argument, który pozwala poszerzać horyzonty, bez względu na stereotypy. :)

piątek, 10 kwietnia 2020

Lucy in the Sky (2019) - Noah Hawley




Reżyser popularnych seriali (w tym współtwórca tego będącego w odcinkach remakem jednego z moich ulubionych dzieł braci Coen), kombinator jak się okazuje w formule fabuły (jak sprawdzicie i się przekonacie :)), pozwala sobie na rozhulaną zabawę formatem, to zawężając obraz jeśli trafnie oceniam do 4:3, to chwilami robiąc bardzo szerokie panoramy, by w pierwszych minutach i co jakiś czas później jeszcze z rzadka korzystać z tego, który obecnie w kinie dominuje. Ponadto naciera ze sporą obfitością ujęć sfilmowanych z perspektywy drona, ale i nie szczędzi płynnych przejść, czy wirowania kamery, tudzież artystowskiej optyki wykorzystującej dla wysublimowanego efektu technikę slow motion - z rozrzewniającym muzycznym podkładem i ogólnie wieloma sztuczkami w kwestii montażu. Bo to nie jest typowe kino oparte na pryncypialnie traktowanej faktografii, ani estetyczno-artystycznych odlotach, czy też sięgające wyłącznie do głębokiej analizy psychologicznej, lecz coś pomiędzy ambitnym psychologiczno-filozoficznym kameralnym traktatem, a spektakularnym nowoczesnym w formie dramatem. Film o potrzebie spojrzenia z szerszej perspektywy, o tęsknocie za głębszym wymiarem doświadczenia. Film o koniecznym powrocie do zwykłego życia, kiedy obcowało się absolutem i wciąż myśli pozostają w przestrzeni kosmicznej z której widok na rzeczywistość nieporównywalnie inna. Film o kryzysie egzystencjalnym i niemożliwych do kontrolowania uczuciach, który zaskakuje ujęciem tematu i raczej nie pozwala się nudzić, mimo że opiera się na żmudnie prowadzonej przyczajonej i rozmytej narracji, cedzącej oszczędnie smaczki, które sugestywnie oddziałują na widza, nieco lub bardzo skonsternowanego nadurodzajem tego, co na ekranie śledzi. 

P.S. Jak Natalie Portman chce, to potrafi, a tutaj chce bardzo i wychodzi jej to co doskonale potrafi. W moim odczuciu dziewczyna jest tutaj bombowa, chociaż jak prześledzić inne opinie, to okazuje się że była irytująca. Cóż, należałby się osobiście przekonać skoro taka w tej kwestii niejednomyślność. Zatem polecam!

czwartek, 9 kwietnia 2020

Dark Waters / Mroczne wody (2019) - Todd Haynes




Konflikt interesów klasyczny, czyli prawnik pracujący w kancelarii na co dzień wspierającej koncerny chemiczne, rozpracowuje sprawę zanieczyszczenia wody gdzieś na prowincji, stając po stronie bezradnego w starciu z wielkimi bossami farmera i okolicznej społeczności. W młodym prawniku jest jeszcze poczucie przyzwoitości i wiąże go z miejscem przez sprawiedliwość zapomnianym sentyment, gdyż w dzieciństwie spędzał tam wakacje u rodziny. To tak pokrótce fundament historii opartej na autentycznych wydarzeniach. Znany mi zwłaszcza ze stylowo eterycznej opowieści pt. Carol Todd Haynes, adaptuje na potrzeby kina kalendarium kilkunastoletniej wyniszczającej fizycznie i psychicznie ofiary i bohaterskiego adwokata batalii śledczo-sądowej. Dokonuje Haynes jak zdołałem się zorientować wybiórczego przeglądu w miarę rzetelnie okrojonej prawdy kryjącej się w wydarzeniach i tylko trochę ponad poprawnie realizacyjnie niestety. Co z tego, że z przejmującą mroczną atmosferą grozy, kiedy warsztatowo zachowawczo bez ikry, wyłącznie w zgodzie z gatunkowymi prawidłami. Ponadto kompetentnie, lecz bez większej pasji zagrany to dramat, z ogromnym przecież u fundamentu potencjałem i przykro, iż pozbawiony wyczekiwanego z nadzieją błysku, kiedy ma się do czynienia z obrazem reżysera, który udowadniał już że potrafi decydować o wyjątkowości własnej twórczości. Myślę że, iż prócz zawartych w nim treści, które wzbudzają bezradność i uzasadnioną wściekłość, dramat bez większego waloru decydującego o możliwości przebicia się do szerszego widza i absolutnie bez żadnej szansy na dłuższe pozostanie w pamięci nawet fana gatunku. I na koniec powtórzę, że sam temat wstrząsa, bowiem ma globalny zakres oddziaływania, odbierając mnie przynajmniej resztki optymizmu i przyprawiając o kolejny ból głowy. Ech…

środa, 8 kwietnia 2020

Testament - Titans of Creation (2020)




Kilka dni temu poinformowałem, że prawie ze szczęścia się popłakałem, kiedy z początkowo niewielkim entuzjazmem odpaliłem materiały w formie obrazkowej promujące wydany właśnie najnowszy wypiek amerykańskich thrasherów. Mimo, iż każda kolejna porcja nowej muzyki od sławetnego 1999-ego roku, kiedy WIELKI The Gathering wydali, nie przynosiła większego rozczarowania i tylko gdyby nie wspomniany album, zarówno The Formation of Damnation, Dark Roots Of Earth, jak i ostatni dotąd Brotherhood of the Snake uznałbym za materiały kapitalne, to jednak w powyższej konfrontacji każdy z nich niósł niestety ze sobą wiadomość, iż to co najlepsze w karierze już za ekipą wyjątkowo wytrwałego Erica Petersona, a w przyszłości można liczyć li tylko na profesjonalne (po prawdzie fragmentarycznie wręcz porywające), ale jednak odcinanie kuponów od zdobytej przed laty kultowości. Napięcie dla osiągnięcia przewrotnego rytmu tekstu wyraźnie budowane i ton do tego przebiegłego celu użyty zdradza, że za moment napiszę, iż odsłuchując premierowo Children of the Next Level potknąć mi się o własna szczękę przydarzyło, a wszystko co po tym fenomenalnym otwieraczu w głośnikach wybrzmiewało, przyprawiło mnie o potwornie szybkie bicie serducha. Lecz w tym złożonym wielokrotnie zdaniu jest tylko część prawdy, bowiem tak jak dowcipnie animowany clip i mega energetyczny numer w takiej formule spożytkowany, faktycznie został nabity adrenaliną podobnie żarliwie jak legendarne kompozycje z The Gathering, tak do pozostałych jedenastu kawałków, mimo iż tworzą wspólnie rajcująco żywotny i przekonująco autentyczny zbiór dźwięków, to jednak mogę mieć tycie, ale jednak uwagi. :) Może to przekleństwo absolutnie WIELKIEGO The Gathering nie pozwala ekscytować się z tak gigantycznym rozmachem, jak to bez wyjątku obecnie wszyscy maniacy podczas odsłuchów Titans of Creation czynią, albo rzeczywiście jest coś na rzeczy w budowie krążka czy aranżacjach poszczególnych numerów. Nie przyrównując Titans of Creation jednak do IDEAŁU, słyszę kawał soczystej testamentowej młócy, czynionej z przywiązaniem do tradycji koszenia kąśliwymi i drapieżnymi riffami oraz umilania kontaktu z agresywną formułą dla równowagi fantastycznie rozbudowanymi melodyjnymi solówkami. W sumie to chwytliwości nie brakuje w żadnym z fragmentów płyty, a nawet jeśli momentami przyspieszą bardziej niż zazwyczaj, to jednak wypolerowany na glanc ryk Chucka potrafi z łatwością wprowadzać symetrię. Co newralgiczne dla spójności konstrukcji, nie uświadczymy w programie krążka próby nostalgicznej, czyli nie trafimy na nic co można by nazwać quasi balladą - a to w moim odczuciu walor arcy istotny, tym bardziej kiedy często zdarzało się wysuwać pretensje, że Amerykanie takie wątpliwe jakościowo próby wciąż uparcie podejmują. Na finał dodam klamrę w założeniu spinającą powyższą refleksję, iż najnowszego materiału Testamentu nie postawię (choćby nawet kark od rytmicznego potrząsania banią mnie napier****) ponad WIELKI The Gathering. Pomimo tego uzasadnionego oporu (bez konieczności stosowania gróźb i nie pocierając kolanem o kolano przed premierą), dziś w pełni świadomie donoszę, że od lat nie słyszałem z ich obozu produkcji, która byłaby tak blisko gatunkowego uniwersum. I mam tu na myśli zarówno koncertowy potencjał tych petard, jak i tłuste brzmienie ukręcone przez pierwszorzędnych fachowców. Melduję, iż moje żarliwe modły o formę Testament bliską tej sprzed ponad dwóch dekad zostały wysłuchane i aby wykluczyć perspektywę oceny wywołaną ewentualnym osobistym znudzenie thrashem przez te minione lata, mam teraz zamiar sukcesywnie ponownie poddawać autopsji całą trójkę, będącą jak mniemam nadal tylko przygrywką przed Titans of Creation. A może się mylę? :)

P.S. Odczuwam potrzebę, by dodać na marginesie, że gra Skolnicka zachowując wszelkie wirtuozerskie atrybuty, w końcu nabrała cech wytrawnego posługiwania się melodyką. Znaczy jest w niej teraz idealny balans pomiędzy melodyjnością, a motoryką. A może to zasługa znacznie bardziej wyrazistego wyeksponowania drugiego wiosła dzierżonego przez Petersona, lub mechanicznej perkusyjnej techniki Hoglana, tudzież brzmienia basu DiGiorgio?

wtorek, 7 kwietnia 2020

Bullets Over Broadway / Strzały na Broadwayu (1994) - Woody Allen




Znak firmowy Allena, czyli ekspresyjne postaci oraz dialogi wystrzeliwane niczym z broni maszynowej pociski, w najbardziej jaskrawym wydaniu tutaj królują. Tutaj tego dobra przyprawiającego przez sto minut o zawrót głowy zatrzęsienie! Nie wymienię wszystkich postaci z racji skupienia się na tych dla akcji mega kluczowych, lecz zaznaczę, iż cała obsada ofensywnie świetną zabawę rozkręca. Spotkanie na planie między innymi naiwnie optymistycznego, względnie utalentowanego i intelektualnie usposobionego młodego dramaturga, wielkiej pretensjonalnej gwiazdy o przebiegłości lisicy, czyli ogólnie osób z kręgów wysokiej kultury i sztuki, ze światem mafijnym i przede wszystkim ambicjami byłej podrzędnej striprizerki awansującej do roli kobiety wzbudzającego postrach gangstera oraz (i tutaj pora na przedstawienie osobowości number one tego popisu warsztatu aktorskiego), czyli jej gorylem dysponującym licznymi trafnym radami w kwestii wątków literackich - stawiających go w praktyce w roli więcej niż tylko zakulisowego konsultanta. Mafioso ma kasę, więc i możliwości, sponsorując zatem spektakl forsuje swoją laleczkę, ale laleczka rozpieszczona nie odczuwa wdzięczności, tylko wciąż roszczenia wysuwa, a o lojalności ani myśli. Taki porywająco stylizowany dziennik przygotowania sztuki wystawianej na deskach legendarnego Browadway'u śledzimy. Nietuzinkowo zabawną kronikę pracy nad dramatem w kilku potrzebujących udoskonalenia poprzez pragmatyczne spojrzenie aktach i wszystkiego co w kulisach się rozegrało, a co decydująco wpłynęło na finalny kształt sztuki i uwaga - jak to u Allena bywa, na swoistą radykalną przemianę osobowościową bohaterów. Doskonała to rewia wytrawnie parodystycznych postaci, jak i popis kapitalnego warsztatu aktorskiego w pięknej aranżacji lat dwudziestych. Wspaniała esencjonalna farsa, nie tylko o kompromisach w obliczu "propozycji nie do odrzucenia". Genialnie zagrana (Wiest, Tilly, Palminteri i o zaskoczenie wielkie, ten często nijaki John Cusack) oraz równie fantastycznie przez Allena, we współpracy z Douglasem McGrathem na efektowne sceny rozpisana. Nie wiem na ile poniższy domysł jest trafiony, bo Allen nie zwykł przecież kopiować pomysłów czy form dosłownie, ale mam wrażenie jakby bardzo Oscarem Johna Landisa zanim zebrał się do działania został zainspirowany. ;)

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Supernova (2019) - Bartosz Kruhlik




Niewiele trzeba aby ściągnąć na siebie nieszczęście, odrobinę emocji nieopanowanych plus może jakiś potworny zbieg okoliczności. Piękny słoneczny letni niedzielny poranek na bocznej drodze, wypadek ze skutkiem śmiertelnym – punkt wyjścia dla tej nieco bardziej niż standardowo obszernej etiudy filmowej, uznanej jednak za produkcję pełnowymiarową i godną zaistnienia na ubiegłorocznym FPFF w Gdyni. Pomysł, a dokładnie temat intensywnie poruszający, ale realizacja mimo że widać, iż zaangażowania aktorom i z pewnością reżyserowi nie można odmówić, to dość amatorska – przynajmniej w odczuciu subiektywnym. Obiektywnie bowiem obraz wywołał sporo szumu festiwalowego i bynajmniej nie był oceniany jako dyletancka pomyłka. Mnie jednak nie przekonał realizacyjnie i ten ogromny potencjał w nim zawarty po to by wstrząsać uznaję za zaprzepaszczony, zarówno przez chwilami zbyt rażącą aktorską nieporadność i afektowny scenariusz - momentami zainfekowany wręcz niedorzecznym dramatyzmem. Jak zaczyna się z wysokiego C i rozwijając wątek myśli się jeszcze o zwiększaniu napięcia, to jest to bardzo wymagający plan i jak się okazuje można nie dźwignąć tak trudnej historii. Do tego jeszcze ta ambitna puenta w scenie zamykającej projekcje, powiązana niewyraźnie z artystyczną metaforą w tytule. Nazbyt obszerna, bo mogąca zawierać w sobie zarówno kwestie diagnozy kondycji polskiego społeczeństwa jako grupy, zarówno z podkreśleniem nierówności czy totalnego zagubienia w wymagającej permanentnie żelaznych nerwów rzeczywistości, jak i głębsze powiązane z unicestwieniem życia, które jest początkiem fali, która niesie ze sobą gniew i emocjonalne spustoszenie. To był pomysł znakomity, lecz zabrakło myślę Bartoszowi Kruhlikowi charyzmy, która na planie zdopingowałaby ekipę do zbudowania większej wiarygodności, a wcześniej nieco wstrzemięźliwości, która scenariusz jego autorstwa by zrównoważyła - pozbawiając go fragmentarycznej sztuczności i ułatwiając zadanie współpracownikom. Na szczęście ma debiutant jeszcze czas na dopracowanie własnej formuły, w dodatku został zauważony, a to obecnie bezcenny fundament dla dalszego rozwoju.

niedziela, 5 kwietnia 2020

Żelazny most (2019) - Monika Jordan-Młodzianowska




Trójkąt miłosny, w konstelacji dwóch facetów i kobieta. Zdrada, zazdrość, ale i przewodni dla istoty przebiegu zdarzeń motyw długiej znajomości, a nawet przyjacielskich relacji pomiędzy bohaterami. Na wejście zabawa w domysły, pytań fabuła nie oszczędza, bo człowiek podpuszczony zastanawia się, czy on wiedział, może się domyślał? Czy w katastrofie górniczej zginął, czy może zaaranżował swoją śmierć, by zrealizować swój tajemniczy plan zemsty? A może to kochanek wykorzystał swoje możliwości, by pozbyć się podejrzewającego romans męża? Wszak porywy serca i zazdrość jest w stanie do największych świństw popychać! Do pewnego momentu cholera ich wie, który którego i czy w ogóle któryś któregoś podstępem pozbyć się próbuje. Szybko jednak na właściwy trop autorka scenariusza i reżyserka w jednej osobie czytelnie naprowadza. Poziom warsztatu aktorskiego nie może być powodem do narzekań, bo obsada starannie dobrana, z nazwisk złożona, które w ostatnich latach decydują w sporym stopniu o jakości polskiego dramatycznego kina. Realizacja też bez zarzutu, kierowniczka zamieszania względnie jeszcze młoda, z pewnością z czujnym zmysłem, intuicją i umiejętnościami. Autentyzmu w jej odrobinę już spóźnionym debiutanckim pełnym metrażu nie brakuje, mocnych emocji i pulsu podskórnego sporo. Gęsta zawiesina z uczuć pomiędzy bohaterami i nie oszukuję, iż czuje się to napięcie w ich zażyłości. Jeżeli uznać, iż to kino bardzo typowe jak na nasze polskie warunki, to na tyle dobrze zrobione i z tak doskonale rozegranym dramatycznie finałem, że bez wahania warto te dziewięćdziesiąt minut się nim podręczyć. W mojej ocenie jeden z największych na plus ocenionych debiutów ubiegłego roku. Nie omieszkam przyglądać się jak rozwój kariery Pani Moniki będzie ewoluował i gorąco jej ewentualnej karierze przyklaskiwać zamierzam, jeśli pokładane w niej nadzieje spełni! Oby tylko na brak wsparcia finansowego nie musiała narzekać. 

sobota, 4 kwietnia 2020

Hannah and Her Sisters / Hannah i jej siostry (1986) - Woody Allen




Rok z życia Hannah i jej dwóch sióstr - od jednych świąt dziękczynienia do drugich, kronika mniej więcej trzystu sześćdziesięciu pięciu dni (Wikipedia uświadamia, że w czwarty czwartek listopada jest ten rytuał przynajmniej u Jankesów obchodzony), podczas których mnóstwo pomiędzy nimi samymi i otaczającymi ich mężczyznami się wydarzyło. To jeden z tych najbardziej uznanych obrazów Allena i jak doczytać można w opracowaniach źródłowych wspaniałe zwieńczenie najlepszego okresu w twórczości reżysera. Oczywiście to rzecz gustu, kwestia sympatii i naturalnie przekonanie subiektywne, które z mnóstwa obrazów autorstwa mistrza można sklasyfikować najwyżej. Lecz trudno też byłoby jak domniemam znaleźć kogokolwiek kto w swobodnej rozmowie, zaskoczony pytaniem o najbardziej lubiane dzieła Woody’ego nie wymieniłby właśnie tej produkcji. To już rocznikowo trzydziesty czwarty rok od premiery mija, a wartość tej doskonałej wiwisekcji ekscytujących ludzkich relacji nie traci nic na uniwersalności, gdyż trafne obserwacje będące jej fundamentem i poddane jak zawsze w przypadku pracy filmowej Allena błyskotliwej analizie, zostają dodatkowo prócz przyozdobienia doskonałym ironicznym intelektualnym poczuciem humoru, powiązane artystycznie inspiracjami z klasyką ambitnego kina sygnowanego nazwiskiem Ingmara Bergmana. Gdybym szczegółowo filmografię wymienionej legendy znał, to z pewnością mógłbym szerzej konteksty opisać lub ewentualnie w oburzonym krytycznym tonie przeciw ich wtrącaniu zaprotestować. Jednak zamierzchłe czasy kinowej ekspansji nadal dla mnie jeszcze w większości tajemnicą pozostają, a to co bardzo nielicznie już poznane nie daje mi jednak prawa do wypowiadania się na tyle odpowiedzialnie, abym mógł bez wstydu po latach się z nimi zapoznając, do ich autorstwa przyznawać. ;) Pozostawię zatem erudycyjną charakterystykę motywacji mistrza koneserom, wyłapującym w lot wszelkie skojarzenia oraz odnajdujących w treści aromaty szlachetne, dodając sam jedynie bez symulowania wybitnie mądrej miny, iż ja przede wszystkim uwielbiam (a tutaj ich odurzająca mnie esencja :)) barwne dialogi przez jego osobę pisane oraz jego szczególne przywiązanie do eksponowania piękna architektury i klimatu ulic miasta oraz scenografii wnętrz, będących urzekającym tłem w którym toczą się przenikliwe dysputy pełnych pasji postaci dotkniętych przeróżnymi fobiami. Poświęca im Allen czas i uwagę, tworząc znakomity grupowy, jak i jednostkowy portret ich natury, używając fantastycznie zaadaptowanych do potrzeb komedii obyczajowej technik psychoanalitycznych, bez konieczności umieszczania swoich bohaterów dosłownie na kozetce.

piątek, 3 kwietnia 2020

Pearl Jam - Gigaton (2020)




To ogólnie dość niecodzienna sytuacja, kiedy od tygodnia nowy album doskonale znanego wykonawcy na tapecie, a żadnej pewnej czy wyrazistej opinii nie jestem w stanie sformułować. Chociaż jakaś tam ewolucja jego spostrzegania zauważona i od odczucia rozczarowania, kiedy dwa single przedpremierowe, z których szczególnie Dance Of The Clairvoyants swoim zaskakującym funkowym charakterem i od lat (nad czym mocno ubolewam) oszczędnie przez Pearl Jam eksponowanym groove'm apetyt ogromny rozbudził, przeszedłem do stanu względnego całością zaintrygowania. Powinienem zapewne jeszcze się wstrzymać z archiwizowaniem przekonań, kiedy one niezbyt stabilne, ale może w tej całej zabawie w blogowanie nie chodzi tylko o wytrwałe spisywanie na wieczność aktualnych odczuć, a właśnie na powracanie kiedyś po dłuższym czasie do uczuć chwilowych, zarejestrowanych przez pryzmat świeżości powiązanej z naiwnością. Stąd powyższy fragment potraktuje jako zapis chwilowego niezdecydowania o podłożu niedostatecznej znajomości, a to co poniżej do tekstu dopisze będzie skumulowanym odbiciem obrazu Gigaton rozpoznanym przez środowisko dziennikarzy i fanów. To poniekąd też dla wartości mego zapisu istotne będzie, gdyż pomimo oczywistej znajomości twórczości legendy kultowej sceny Seattle, to ja akurat płyt powyżej Vitalogy jakimś oddanym fanem nie jestem i od niemal zawsze uparcie twierdzę, iż nie jestem w stanie poznać się na ich wartości - wartości owej starając się nie negować. :) Oddając zatem głos tym, którzy zdecydowanie więcej słyszą i rozumieją odnotowuje, iż Gigaton po premierze odebrany został jako potwierdzenie dobrej passy zespołu, która to od 2009-ego roku, czyli od wydania Backspacer trwa i zdaje się rozwijać. Album zebrał recenzje w zdecydowanej większości pozytywne, a chwali się w nim zarówno słyszalną odwagę z jaką Amerykanie korzystają z odświeżonego brzmienia, jak i z klasą trwanie w miejscu w którym słuchacz zawsze odnajdzie znane i lubiane nuty, o immanentnym dla oblicza Pearl Jam charakterze. Kompozycje idealnie balansują pomiędzy rockową energią, a refleksyjną akustyczną formułą, a ich największym walorem jest odczuwalna szczerość przekazu, w którym nie ma podpinania się pod popularne nurty. Vedder, Ament, Gossard, McCready i Cameron tworzą muzykę po swojemu, jeśli już ją urozmaicając to w wysmakowanym stylu, poprzez dodawanie smaczków w postaci fragmentarycznych wycieczek w kierunku właśnie funku, ale i elektroniki czy subtelnej psychodelii, rozmarzonego folku i z rzadka też ucywilizowanego punk rocka. Tym samym Gigaton staje się tyglem w którym zmieszali z wprawą rutyniarza i gorącym sercem pełnego pasji smarkacza różnorodne rockowe inspiracje, nie tracąc oczywiście nie tylko za sprawa głosu Eddiego własnej rozpoznawalności. Na finał dodam jeszcze osobistą refleksję, która myślę w sposób sugestywny odda mój uniwersalny i jak widać trudno reformowalny stosunek do wspomnianej na wstępie dyskografii ekipy ze Seattle - tej  właśnie powyżej Vitalogy. Mianowicie jeśli Gigaton ogólny entuzjazm fanów wzbudza, to ja mimo że uważam (podkreślam - na tydzień od premiery), iż to udany krążek, to życzyłbym sobie aby przed końcem swojego istnienia Pearl Jam jeszcze taki doskonały poziom jaki ostatnio udziałem The Afghan Whigs zaliczyli. 

czwartek, 2 kwietnia 2020

Sala samobójców. Hejter (2020) - Jan Komasa




Jak w większości znani i lubiani dziennikarze filmowi (i w obliczu atakującego nagłówki nośnego tematu, także gremialnie uaktywniający się medialni opiniotwórcy znający się na wszystkim), jednomyślnie o zaskakująco szybkiej kolejnej premierze filmu Jana Komasy, w natchnionym analityczno-entuzjastycznym tonie bezkrytycznie pisali, tak ja odważnie postawię własne zdanie gdzieś pośrodku i z odrobiną nieśmiałości swoje trzy grosze do wyjątkowo szerokiej gorącej dyskusji wtrącę. Trudno przecież dzięki błyskawicznej premierze w necie, spotkać osobę, która by już nie zdążyła z najnowszym obrazem Jana Komasy (rozkwitającego ostatnio dzięki niewątpliwie zasłużonemu sukcesowi Bożego ciała) się zapoznać i jak to bywa, ilu widzów tyle opinii, a one jak zauważyłem im przez bardziej weekendowego widza wyrażane, tym bardziej chłodne, a na pewno w środowisku dalekim od koneserskiego wstrzemięźliwe. Tym razem pragnę przychylić się do przekonania, że zawodowa krytyka i gwiazdorska elita strasznie się podnieciła filmem, który okazuje się biorąc pod uwagę potężne oczekiwania, w moich oczach jednak rozczarowaniem. Nie jakimś ogromnym, ale na tyle wyraźnym, że nijak nie potrafię usprawiedliwić tych mankamentów, które jego odbiór mi zakłóciły. Scenariusz bowiem nie jest detalicznie dopracowany i za wiele razy podczas seansu z zakłopotaniem przewracałem oczami, gdy nie tylko podrzędne wątki sztucznością i brakiem wiarygodności porażały. Nie rozwinę jednak tutaj tej dotkliwie irytującej kwestii, oszczędzę sobie przykrości i wokół niej rozpisywania, bo jak ktoś rozumie o czym mówię, to z łatwością zlokalizuje te totalnie przegięcia. Zauważę lepiej to, co akurat robi dobre, a nawet doskonałe wrażenie, czyli upiorny klimat i bladolice postaci oraz całkiem wyważone stanowisko o charakterze diagnostycznym, jak i mimo potknięć rzeczową analizę socjologiczną na podstawie jak domniemam wiarygodnych źródeł. Nie podlega dyskusji, że potężną dawkę wiedzy o tym jak to się teraz brudną politykę i czarny pijar robi - jakimi metodami, technikami i na jak gigantyczną skalę Komasa serwuje! Po poruszającym Bożym ciele robi film o zupełnie innej specyfice (nie rozumiem jednak, po co łączy go z pierwotną Salą samobójców) i udowadnia, iż potrafi skubaniec kapitalnie budować klimat, nieźle rozkręcać intrygę i z ogromną świadomością grzebać w kontekstach. Błyskotliwe komentować istotne sprawy i sytuacje bez względu na ich charakterystykę. Sugestywnie problematykę sprzedać w formule filmu fabularnego i co warte wielkiego uznania prześwietlić starannie temat, środowisko i wyłuskać z niego wszystko to, co istotne. Ponadto jest zdolny przeprowadzić doskonały casting (wyjątkiem, nad czym ubolewam, to strasznie lichutki, potwornie naciągany, w absolutnie nietrafionej kreacji Maciek Stuhr) - ogólnie dobrać efektywnie starych wyjadaczy i młodych utalentowanych absolwentów filmówki, na czele z człowiekiem o idealnym do potrzeb potencjale mimicznym i jak na niski wiek świetnym już warsztatem.

P.S. Podsumowując na marginesie! Jako człowiek już naturalnie starej daty (w oczach młodych, ambitnych i bezwzględnych), a nawet jeśli nie starej kalendarzowo, to mentalnie, tudzież pomijając kryterium wiekowe osoba z zupełnie innej bajki zawodowej, bardzo dalekiej od korporacyjno-politycznego wyścigu szczurów oświadczam, że jestem tym światem gigantycznych ambicji i wszelkich moralnych granic bezrefleksyjnie dla kariery przekraczanych absolutnie przerażony. Zawodowe dręczenie psychiki, profesjonalne gnojenie ludzi - agencje wyspecjalizowane w niszczeniu wizerunku wszelkimi metodami, które mają być skuteczne i bez żadnego znaczenia są ich etyczne podstawy, bo kasa wyznacza granice, a że ona otwiera możliwości, to nie ma jakichkolwiek oporów, by podłość uznawać za dopuszczalną metodę, itd., itp. Byłem ich istnienia i tych okropnych technik świadom, ale dopiero Komasa mnie swoją wizją strwożył. Zatem to nie jest słaby film, tylko film nierówny.

środa, 1 kwietnia 2020

Lucifer - III (2020)




Bo to jest tak, że mógłbym śmiało kąśliwie napisać (kontynuując poniekąd retorykę użytą przy okazji "recki" poprzedniego krążka Lucifer), że legendarny Nicke Andersson był się z wzajemnością zakochał w urodziwej kobiecie, która dzieli podobne z nim fascynacje muzyczne i dołączył do grupy w której ona udzielała się wokalnie, a że miłość potrafi racjonalny ogląd sytuacji znacząco zaburzyć, to nie wychwycił (przynajmniej na rzeczonej dwójce), że czasami ciężko będzie zdzierżyć, przynajmniej części jego fanów jej głos. ;) Tyle że na ten właściwy dla rzeczowej oceny moment, to jestem zaskoczony, iż na trójce nie odczuwam jakiegokolwiek dyskomfortu słuchowego, nawet kiedy Johanna Sadonis wchodzi w dość wysokie rejestry - więc nie mam powodu by marudzić na własności jej głosu. Mam też przekonanie, że w porównaniu do poprzedniczki bieżący krążek jest dużo przyjemniejszy w kontakcie, bowiem nawet jeśli obiektywnie niewiele się w kwestii formalnych inspiracji i aranżacyjnej formuły zmieniło, to mam wrażenie jakby wszystkie klocki wykorzystane do złożenia tej konstrukcji lepiej zostały ze sobą spasowane. Jeżeli miałbym być w tych okolicznościach precyzyjny i do tego jeśli jestem w kogokolwiek oczach wiarygodny jako quasi dziennikarz, to bardziej rozbudowanej analizy względem inspiracji z przeszłości czy cech wspólnych z wykonawcami współczesnymi polecam poszukać w tekście dotyczącym właśnie Lucifer II. Tutaj dodam tylko, że nie przypuszczałem, iż od czasów fascynacji tą bardziej popularną (czyli datowaną od momentu powstania High Visibility, szeroko znanego i równie szeroko cenionego The Hellacopters) twórczością Nicke Anderssona się zainteresuje i będzie to akurat płyta Lucifer. Niemniej jednak czyniąc odsłuchy z nieukrywaną satysfakcją, to nie mogę napisać pozostając ze sobą w zgodzie, że na dzisiaj Lucifer bardziej cenię od Blues Pills czy też Gentlemans Pistols. Gdzieś głos zarówno Ellin Larsson jak i Jamesa Atkinsona bardziej mi się klei do ucha i pasuje do tego rodzaju retro stylistyki. No nie potrafię zwyczajnie wykrztusić, że Johanna jest świetna, mimo że w takiej mega uroczej retro balladzie jak Cementery Eyes wypada zjawiskowo.

Drukuj