czwartek, 30 września 2021

Chimaira - The Infection (2009)

 


Kiedy człowiek już się pogodzi, że ma względnie słaby gust i w części przypadków podejmuje złe decyzje, to żyje mu się jakoś łatwiej. :) Takie przekonanie we mnie z czasem dojrzało, kiedy uświadomiłem sobie, iż kilku, a może nawet kilkunastoletnie trwałe zainteresowanie karierą Chimairy, to trochę taka pomyłka była i teraz już wyłącznie od wielkiego dzwonu powracanie do skompletowanej dyskografii Amerykanów jest li właśnie uwolnieniem się od poczucia dyskomfortu. Dyskomfortu związanego z przywiązaniem do systematycznej obserwacji poczynań ekipy z Cleveland w Ohio, której kolejne posunięcia artystyczne nie przynosiły zakładanej ekscytacji, a tylko stanowiły właśnie powód do bicia się z myślami, czemu oto lojalnie trwam przy nich, a oni odpłacają się wyłącznie rzemieślnicza odtwórczością. W żaden materiał Chimairy nie trzeba było się wgryzać, a każdorazowo stosowana programowa monotonia w końcu musiała się ulać i nawet potworny ciężar nowoczesnego, czasem intrygującego riffowania nie był w stanie zatrzymać uwagi na więcej niż wyłącznie kilkanaście dni premierowych odsłuchów. Nie powiem, że z rzadka doświadczany ciężar tych kompozycji nie jest chwilową przyjemnością, bo wkurw codzienny czasem należy rozładować muzycznym wkurwem serwowanym przez ekipę (dzisiaj chyba wyłącznie) Marka Huntera. The Infection to akurat ten krążek, który mozolne tempa miesza z heavy groov'em i dopieszcza efekt końcowy chwytliwością nu metalu - chociaż nu metalu jako takiego na płytach Chimairy nie doświadczamy już od lat bardzo wielu. Stąd raz - Chimaira szła wówczas w stronę zwiększania swego potencjału komercyjnego, bo nawet jeśli to wciąż cholernie posępna nuta, to jednak zwarte numery z całkiem nieźle rozwijanymi tematami i napięciem, coraz bliższe były naturze przeboju. Dwa natomiast, to kawałki nagrane na The Infection, wciągniętego w gatunek fana nudzą szybko i przeokrutnie umęczą, a warkot frontmana dopełni wrażenie zaduszenia poprzez przeciążenia. Oczywiście to odczucia i przemyślenia osobiste, przez co skażone być może przez wszystkie zmienne, którymi obraz rzeczywistości w oczach konkretnej jednostki spaczony. Niemniej jednak po to prowadzę własny dziennik opinii, by odważnie się nimi dzielić, bez względu na okoliczności do pomyłek mnie usposabiające. Ekipie z Ohio życzę dobrze, ale nie będę miał pewnie okazji do zachwytu nad ich pracą, bowiem nie wierzę iż chłopaki dostarczą mi w przyszłości materiał, który do ekscytacji mnie zmobilizuje. Na razie z tego co wiem, to coś tam skrobią po reaktywacji. Takie info mi się o słoniowe ucho obiło. 

P.S. No tak, jest obowiązek dodać, że tak zwiewnej melodyki jak w instrumentalnym The Heart of It All, to ani wcześniej ani też później w stuffie sygnowanym nazwą Chimaira nie było. Zwracam uwagę na fakt - nie oceniam. 

środa, 29 września 2021

Deconstructing Harry / Przejrzeć Harry'ego (1997) - Woody Allen

 

Koncertowe aktorstwo (o jakie zaskoczenie) i nawijka kapitalna (o jakie jeszcze większe), nie tylko w otwierającym dialogu Judy Davis z Allenem. Fenomenalnie (przysięgam nie kituje) jest to napisane i tak samo zagrane. Petarda normalnie – czapka z głowy, ukłon szacunku do kolan. Na wysokich obrotach, z kopem obśmianie wszystkiego co zasługuje na drwinę. Inteligentnie i błyskotliwie o małżeństwie, ogólnie związkach damsko-męskich i komplikujących wszystko na potęgę boczniakach. O tradycji, konserwatyzmie i religijnych pierdołach. Nawet o psychoterapii w kozetkowej formule z właściwą autoironiczną brawurą. Abstrakcyjnie i bez hamulców, lecz wciąż z genialnym wyczuciem materii i dogłębną znajomością zjawisk. Jak piszą Ci co zęby zjedli na Bergmanie, Allen pod wpływem arcymistrza, korzystający z natchnienia płynącego podczas pewnie niejednokrotnego seansu Tam gdzie rosną poziomki. Dekonstrukcja level master. Ja to chyba kocham. Ja skanduję głośno oklaski. :)

wtorek, 28 września 2021

Ordinary People / Zwyczajni ludzie (1980) - Robert Redford

 

Nie powiem, żebym nie miał sporych zaległości w filmowej klasyce. Może nie jest to dziura kompletna, ale w segmencie szanowanych produkcji gwiazd kina - tych tytułów które zaistniały, lecz mega hitami na dłużej nie zostały, mam sporo do nadrobienia. Korzystam zatem z okazji, kiedy przejedzą się nowości, gdy pewien zastój sezonowy przychodzi lub też leniucha na kanapie przycinając skaczę po kanałach telewizyjnych na coś z tej wciąż bogatej oferty trafiając. Tym razem Zwyczajni ludzie wyszukani świadomie i w kontekście dość powoli kompletowanej znajomość filmów Roberta Redforda. Jego debiut reżyserski ostro w 81 w oscarowej gali namieszał i wyrwał, co nadal niewiarygodne statuetkę (uwaga!) Wściekłemu byku. Dokonał tego myślę jak najbardziej fair - jako film zaangażowany i wiarygodny psychologicznie, także doskonale zgłębiający konteksty społeczno-kulturowe wygrywając z wybitnym kinem gatunkowym. Ponadto został doceniony przez pryzmat aktorskiej pracy i teraz oglądany po raz pierwszy po ponad czterdziestu latach od premiery, potrafi swoim amerykańskim wdziękiem zauroczyć i tematem postraumatycznych problemów psychicznych dojrzewającego człowieka zainteresować. Redford z nieocenioną pomocą autorów znakomitego scenariusza, napisanego na podstawie powieści Judith Guest, stworzył inteligentny dramat obyczajowy. Z konieczną wrażliwością wydobył ze skryptu całą esencję i ozdobił ją wyborną naturalną robotą (jak już wspomniałem) aktorską. Emocje się kłębią, każda z postaci rodzinnego mikrokosmosu na swój sposób próbuje sobie radzić z własnymi uczuciami i próbuje dawać od siebie tyle ile potrafi. Niestety nie zawsze wystarczająco skutecznie pokonując opory i bariery. 

P.S. Na marginesie dodam, że to jeden z niewielu filmów, w którym koncepcja przepracowywania traum na kozetce jest przekonująca, a samo rozgrzebywanie wydarzeń i majstrowanie w uczuciach nie wywołuje mojej niezgody. Tak doskonale postać terapeuty, jego tok myślenia i postępowania mojemu wyobrażeniu tej potwornie obciążającej roboty odpowiada.

poniedziałek, 27 września 2021

Manhattan Murder Mystery / Tajemnica morderstwa na Manhattanie (1993) - Woody Allen

 

A to ci dopiero gratka. Raz obsada, czyli znakomita w allenowskich komediodramatach Diane Keaton oraz w istotnej drugoplanowej roli kultowy Sokole oko, czyli Alan Alda. Dwa sam Woody Allen (uwaga zaskoczenie ;)) grający neurotyka i zabawiający się konwencją kryminału. Zatem na papierze potencjał na duże oczekiwania, a w praktyce, hm… jego rzecz jasna wyborna realizacja! Poza tym dobrze tutaj dość oczywiste manewry operatorskie grają. Szablony mające na celu podkreślać wyraziście i nieco żartobliwie quasi kryminalne napięcie. Ogólnie sporo grubych Hitchockowskich odniesień, z przymrużeniem oka (jak tu u Pana Patyczaka) serwowanych i dodatkowo milutko powiązanych z zabawną historią miłosną. Ale numer jeden i koło zamachowe wszystkiego to wspomniana Diane Keaton. Brawurowo odgrywająca hm… siebie - siebie u Allena. No co będę ględził i owijał w bawełnę. Ubawiłem się setnie. Thanks Diane, thanks Woody.

P.S. Scena z lustrami dobra designerska robota, ale scena z kartami to już bomba. :)

piątek, 24 września 2021

Soilwork - Stabbing the Drama (2005)

 


Swego (niedawnego jeszcze czasu) emocje do czerwoności rozgrzewający melo death skandynawski, swoje dni popularności ma już (od jakiegoś czasu :)) ostatecznie za sobą. W wielu przypadkach to w sumie dobrze, że formacje z tego nurtu zeszły ze sceny (szlag je trafił) i nie wiem (paradoksalnie?) dla tych niewielu mniej tendencyjnych grup wraz z końcem mody przyszedł sprawdzian charakteru, który zdały nawet celująco, potrafiąc odnaleźć się w mniej przychylnej rzeczywistości, kiedy to kokosy już pod nogi wprost nie spadają. Soilwork tylko na starcie swojej kariery było melo death-thrashowy, bo szybko poszedł całkiem autonomicznych kursem i stworzył własną osobną niszę. Wprost do sceny już przy okazji Natural Born Chaos nie pasowali, ale to dopiero Stabbing the Drama określiła i ustabilizowała ich pozycję, jako bandu z własnym kompozycyjnym stylem. Co więcej, w realiach bez hajpu wokół rytmicznego/motorycznego (momentami rwanego, szarpanego :)) szwedzkiego metalu odnaleźli się więcej niż nieźle, udowadniając że zdefiniowanie stylu nie oznacza kompletnego powielania schematów na każdym kolejnym albumie. Tandety przede wszystkim nie sprzedają, a Stabbing the Drama z perspektywy czasu daje radę i każdorazowy powrót do krążka z 2005-ego roku jakąś tam przyjemnością się okazuje. Bowiem praktyczne kombinacje w obrębie melo deathu/modern thrashu, z crossoverowymi czy wręcz hard core'owych inklinacjami, okazało się całkiem odporne na korozję. Wziąć agresji miarkę, brutalności równą jej porcję, dodać dla równowagi melodyjności i tym samym chwytliwości. Kosić ciętymi riffami, miażdżyć ciężkim tychże brzmieniem i od czasu do czasu popisać się przykuwającą uwagę solówką. Osadzić efektowny gitarowy wachlarz na rytmicznym, motorycznym fundamencie i wszystko musnąć nowoczesnym klawiszem i obficie potraktować oryginalnymi wokalami, z frazami krzyczanymi, growlowanymi i czystymi zaśpiewami. Tym samym jednocześnie nutę połamać i nadać jej kolorytu futurystycznego oraz pozostawić w niej trzon jednoznacznie z tradycyjnym heavy metalem się kojarzący. Stworzyć album niemal radiowy, ale broń B. całkowicie banalny. Nagrać przeboje do nucenia, ale jednak nie dla wszystkich. :)

czwartek, 23 września 2021

Carcass - Torn Arteries (2021)

 

Zanim przejdę do sedna i nieco krytycznym wzrokiem spojrzę w kierunku albumu, który zasadniczo uznaje za świetną robotę, lecz (o jejku) równocześnie kręcę nosem, bo uważam iż brak mu pewnych walorów, których istnienie powstrzymałoby mnie od drobnych złośliwości, podzielę się prawidłowością jaka gości od pewnego czasu w moim życiu i wyraźnie w momentach newralgicznych komplikuje mi funkcjonowanie. Mianowicie natchnienie w kwestii recenzjo-refleksji dopada mnie coraz częściej wówczas, gdy późna noc za oknem czernią otula, a do pracy zawodowej jeszcze przed świtem trzeba się zbudzić, bądź kiedy inne obowiązki pilne cisną i nie ma chwili by zasiąść i dobre pomysły na tekst przełożyć. Wtedy to próbując je osadzić w pamięci, by na dogodny moment do spisania doczekały, zaczynam się fiksować na powtarzaniu myśli w myśli, bądź na siłę podejmując spore ryzyko je notuje - ciśnienie zewnętrzne z trudem znosząc, albo też mu ulegając, jak czajniczek zaczynam wrzeć w uścisku konfliktu muszę-muszę. Tak to było właśnie w przypadku pomysłu na tekst w temacie Torn Arteries, który w ogólnym zarysie powstał, został zapamiętany, lecz niezapisany, a do tego do kroćset (i tutaj drugi kontekst sytuacyjny) zanim go wprowadziłem w edytor wpadłem na kilka zdań kolegi blogera (znacznie, gdzie tam - znaczniej bardziej popularnego), który to w podobnym tonie i z prawie bliźniaczymi skojarzeniami spisał błyskotliwie własne przemyślenia. Stąd miałem wyjścia dwa - raz porzucić wypracowany pomysł, by nie narazić się na posądzenie o plagiat, lub zaryzykować i liczyć na wiarę i wyrozumiałość moich kilku czytelników, którzy zapewne też działalność wspomnianego kolegi blogera śledzą i moje zapewnienia że zdarza się, iż dwie totalnie obce i pozbawione tym samym bezpośredniego kontaktu osoby mają podobne odczucia i (co jest głównym powodem wciskania tak obszernego wstępu tego), mają bardzo podobną koncepcję na akapitu/akapitów zapisanie. W tej sytuacji postanowiłem jak poniżej następuje zgodzić się z przekonaniami wyżej wspomnianego i krótko je tylko wypisać, nie roszcząc sobie praw do sławy z nich może wynikającej, ani nawet do uznania że posiadam fascynującą wyobraźnię i ekscytujące poczucie humoru oraz nawet całkiem niezłą łatwość myśli przelewania na klawiaturę. Także ten tego, Torn Arteries spostrzegam jako materiał taki nieludzko perfekcyjny, niby ten właśnie prymus szkolny doskonale zawsze przygotowany i nienagannie w mundurku się prezentujący, którego prace pisemne i odpowiedzi są pozbawione błędów ortograficznych, stylistycznych czy oczywiście merytorycznych, ale od których poprawności wieje nudą. Wzór po prostu do naśladowania, ale jako kompan od linijki funkcjonujący zwyczajnie kompletnie pozbawiony spontaniczności, nie mówiąc już o niedostatku ekstremalnych skłonności, które to najczęściej długowieczne wspomnienia zapewniają. No ok, taki mądrala może też zaimponować wiedzą i biegłością - on może nawet wbić w kompleksy elitarnością, ale częściej niestety jego ostrożność i posunięta do granic wytrzymałości nienaganność oblicza, tak samo przewidywalność zachowań emocjonalnie i energetycznie odebrać wszelkie siły witalne. Poza tym on się alko nie napije, nie sarknie złośliwie i nawet jak się zaśmieje to tak powściągliwie. Chyba wystarczająco dotychczas już dałem do zrozumienia, że mam poniekąd problem z Torn Arteries, bo ja jako mimo wszystko osobnik całkiem ambitny, by doświadczyć kontaktu z towarzystwem w okularach chce do niego wracać, że się w tej ekskluzywnej materii odnajduję, ale to wyzucie z większych emocji powoduje obojętność w jego trwałym konsumowaniu. On jest i tylko jest, jak np tło do rożnych domowych obowiązków. Sami muzycy w dodatku nie prezentują większej pasji i nawet, jeśli nie można im odmówić profesjonalizmu, to prezentują się mało wiarygodnie, a taki Bill Steer (patrz: video do The Scythe's...), to chyba lepiej jednak czuje się w anturażu Gentlemans Pistols i ja chyba też już bardziej w ten jego wizerunek wierzę. Torn Arteries bardziej jednak do mnie przemawia niż powrotny Surgical Steel. Dodatkowo kapitalny jarzynowy cover art większą uwagę zaskarbia.

środa, 22 września 2021

The Lurking Fear - Out of the Voiceless Grave (2017)

 


Z gigantycznym poślizgiem i z komunikatem nadrzędnym zanim wyłuszczę co i dlaczego przychodzę. Budzę się po trzech latach i wreszcie składam ze słów jakimi na co dzień zdążyłem się nauczyć całkiem sprawnie posługiwać, tekst co w przypływie dobrych chęci czytających możne określić niezgorszą recenzją. Komunikuję jednak zanim słowa właściwe popłyną, że debiut absolutnie (nie)debiutantów znałem i w tym debiucie się zasłuchiwałem od kiedy wypełzł z piekła deathowej ekstremy, ale niech dla mnie Lucyfer już przygotowuje najgorętszy kocioł smoły, jeślim łgam choć odrobinę, kiedy bez przystawki w postaci przypiekania na wolnym ogniu przyznam się, iż nie wiem jakim czarcim cudem tego dotychczas materiału nie poddałem (na miarę moich quasi recenzenckich możliwości) analizie. Tak się może złożyło, że się w mej głowie przyjęło przekonanie, że dokonałem ja już tego i stąd w nieświadomości błędnego rozumowania pozostawałem/istniałem. Teraz jednak sprawdziwszy i oniemiawszy dostrzegłem jak jest - a jak nie jest, a odkryłem to dzięki pojawieniu się w internetach wszędobylskich nowego clipu Panów rzezi dźwiękowej Weteranów, który promują pod szyldem The Lurking Fear już nadchodzącą dwójkę. Na paplanie kto tu instrumenty gwałci już za późna pora, a jedynie zauważę z prywatnej perspektywy, że kłapania dziobem Pana Tomasa Lindberga to ja nie zawsze i nie od zawsze z niekłamaną przyjemnością słuchał i tutaj to akurat jak i na starych nagraniach At the Gates dla odmiany z radochą to wyjca wycie przyjął. Tomasa wrzask już taki, że nie wszędzie wciśnięty, choć zawsze jednaki, harmonijnie współpracuje. A może współdziała w symbiozie tyle że nie wszystkie kapele w jakich ryja wydziera mnie do gustu przypadają? Nad ta kwestią teraz się zamyślam! Ale nie o tych nich tutaj, a tutaj o "lovecraftowym" The Lurking Fear, zatem raz że mi ten wyjec w tym otoczeniu dźwiękowym leży, a dwa że to otoczenie o kurw, o jprdl takie cudnie brzydko-piękne - tak jak to jakim swego czasu inna gromada starych szwedzkich deathowców zaimponowała. Tak jak wielbię Bloodbath, tak wielbić postanowiłem The Lurking Fear i oczekując z wypiekami na ryju ich kolejnego krążka oświadczam, że Out of the Voiceless Grave charczy  tak, jak charczeć każdy kolejny współczesny rzyg At the Gates powinien - a nie charczy i chu! Tu sznyt archetypiczny rządzi i jazgotliwe harmonie wyrywają sobie pierwszeństwo z tempem (he he tempami) opętańczymi i masywnym walcowaniem z tak umiłowanymi wyrazistymi melodiami, a w dodatku z każdej nuty wylewa się jad i pryska w ślepia przekrwione. Innymi słowy, starsi koledzy zza Bałtyku napierdalają, a tu odrobinę młodszy od starszych kolega słucha i wyraża wdzięczność za to napier(tralalala). Szatan, Lucyfer, Belzebub albo jaki inny Czort Wam zapłać!

wtorek, 21 września 2021

Najmro. Kocha, kradnie, szanuje (2021) - Mateusz Rakowicz

 


Cóż, nie mam chyba ochoty swojego zdania szerzej prezentować, a tym bardziej udowadniać że miało mi się prawo nie podobać, bo po zapoznaniu się z wcześniejszym hura entuzjazmem prezentowanym przez „szczęśliwców”, którzy już zdążyli się z mega hitem Polsatu zapoznać, czuję się po prostu tak rozczarowany, że aż przygnębiony. Polska szkoła filmowa poziom nędza (czkawka uciążliwa po podanej po krajowemu hamerykanskiej bułce z podłą wołowiną), ale nie nędza całkowita, tylko nędza w sensie poddania się pokusie zdobycia poklasku i oglądalności, by z ciekawego konspektu w efekcie zrobić cyrk i historię dramatyczną sprowadzić do rozrywkowej hały, pełnej cekinowego blasku i teledyskowo-komiksowego efekciarstwa. Kompletnej parodii rzeczywistości, z kontaktu z którą (pesymizm podpowiada) że większa część widzów będzie miała od ucha do ucha sobotnią radochę, nie zdając sobie często sprawy, że to totalny odlot autora scenariusza, a prawda o Saszłyku (przepraszam Najmro), to oprócz obrabiania Pewexów i filmowych romansów, także narcystyczny egocentryzm i finałowa tragedia. Rozumiem że tak sobie to wymyślono, tak zrealizowano i tak dobrze produkt końcowy zostanie ze sporym zyskiem sprzedany. Mnie jednak ten tani matrixowy (patrz: bidny slow motion) styl nie przekonał - tempo dobre, co postrzegam za zaletę, tylko że ja wychodząc z kina wymagam, aby bez względu na charakter stylistyczny, film zostawił we mnie ślad, a Najmro śladu nie zostawia, bo nie wyłącznie puenta tutaj żałosna w konfrontacji z rzeczywistością, lecz sporo w międzyczasie tandety i do przesady przerysowanej manipulacji sentymentalno-nostalgicznej. Podkreślam zatem, że to z takiego tworzywa sztucznego produkt do masowego korzystania, gdyż żadne minimalnie chociaż ambicjonalne kino - chyba że za ambicję uznać sny o pełnych multipleksowych salach i radośnie strzelającym na stoisku z przekąskami popcornie. Nawet w kategoriach rozrywki niebędące jednak doskonałą, a tylko naciąganie dobrą zabawą. Podsumowując, nie powiem jak belfer za mojego dzieciństwa siadaj pała. No tak, powiem bardzo dobrze, trzy na szynach! Bowiem na przykład na cholerę przestylizowywać historię, która sama w sobie ma doskonały, ale nie absurdalnie hollywoodzki styl, którego polaczki (tacy nowocześni patrioci ze znakiem TERAZ POLSKA) nie docenili i wcisnęli bez wyczucia w formę, której do kurwy nędzy kręcić jak amerykańscy mistrzowie nie potrafią. 
 
P.S. Abstrahując od jakiejkolwiek prawdy i realizmu biograficznego oraz szacunku dla ofiar Najmrodzkiego. Pamiętam te materiały w 997, kojarzę czym był schyłkowy PRL i pierwsze lata nowego otwarcia i trudno mi zrozumieć, dlaczego reżyser rówieśnik, ten około transformacyjny koszmar postanowił tak żałośnie zaklinać. 

poniedziałek, 20 września 2021

Control Denied - The Fragile Art of Existence (1999)

 


Ta opowieść nie powinna była się tak szybko skończyć. Ona miała przecież przed sobą wiele rozdziałów i to rozpisanych śmiało na kilka ksiąg i tomów. Bo przecież Death w rozkwicie i Control Denied, jako projekt uboczny u progu popularności. Niestety wszyscy fani gigantycznego talentu Chucka Schuldinera wiedzą jak się ona przedwcześnie tragicznie zakończyła i ubolewają nad tym przerażającym faktem, że ogromna wyobraźnia muzyczna i równie kolosalne umiejętności instrumentalne obróciły się w proch. Temat działalności macierzystej formacji podejmowałem już kilkukrotnie i jeszcze nadejdzie ten właściwy moment, który zdopinguje mnie do pochylenia się nad archetypicznymi aktami twórczymi powyższej legendy, a w międzyczasie czuję się zobligowany w końcu do rozpisania kilku wątków powiązanych z pierwszym i ostatnim tchnieniem Control Denied. Krucha sztuka egzystencji (cóż za proroczo symboliczny i literacko wdzięczny tytuł) swego czasu postrzegałem jako nie do końca przez pryzmat wykorzystanych możliwości wokalnych Tima Aymara udany pomysł stylistyczny. Cóż, potrzeba było ewidentnie czasu aby z charakterystyczną manierą się osłuchać, by docenić tkwiące w niej walory, bądź chociaż przyzwyczaić głowę do jej brzmienia. Szczęście w tym, że sama dźwiękowa formuła tkwiąca pod warstwą śpiewu potrafiła zainteresować i bezkonfliktowo zadomowić się w duszy i umyśle, bowiem jej forma nie tak odległa od pomysłu w jakim Death z powodzeniem godnym progresywnych legend w finalnej fazie istnienia z powodzeniem funkcjonował. Eksplorowanie progresywnego heavy metalu, w którym tak samo istotna była nośna fraza melodyczna jak i wręcz wirtuozerskie popisy z pograniczna jazzowej improwizacji zaprzątała uwagę Chucka. W tym kierunku zdawał się w planach na przyszłość kierować swe kroki, a gdzie by go ta bogata w możliwości droga zaprowadziła, już nie raz zadawałem sobie pytanie i zawsze brakowało mi inwencji by móc to określić. The Fragile Art of Existence to wymagający koncentracji album, ale kunsztowność tkanych motywów odpłaca się w sposób zwielokrotniony, kiedy uda się przegryźć przez jej złożoność i to co z początku pozornie przekombinowane i niespójne przeobrazi się w niekonwencjonalny, ale jednak znakomity nowoczesny i progresywny heavy metal - bez stylistycznych granic spostrzegany. Jedno co tylko mogło i może budzić wątpliwości, kiedy dotarcie do jądra tej sztuki bardzo wysokich lotów następuje, to przekonanie iż Mistrz nie potrafił wówczas jeszcze przestawić się na zupełnie inny tok myślenia o strukturze muzycznej pisanych kompozycji, przez co album (co by tu detalicznych różnic nie wyszukiwać) z powodzeniem z wokalami jego samego, mógłby stanowić kolejny krok w ewolucji wielkiego Death'u. Zmiana perspektywy spojrzenia, ucieczka w rejony nieznane, najlepiej te zaskakujące i najważniejsze od nawyków uwolnienie - tego bym dzisiaj od nowej formacji Schuldinera oczekiwał. Ale tego nie dostanę - wszystko co miało powstać to powstało i my wszyscy pasjonaci już o tym z bólem serca patrząc w przeszłość wiemy. 

niedziela, 19 września 2021

Minamata (2020) - Andrew Levitas

 


Mimo iż to gatunkowy dramat biograficzny, opierający się fabularnie głównie na śledczym wątku, to miejscami Minamata wygląda niczym horror, gdyż koszmar wywołany przez korporacyjną chciwość i bezrefleksyjność tak silnie sugestywnie przez autora zdjęć oddany. Przerażające obrazy wykreowane przez cały zespół fachowców odpowiedzialnych za powstanie filmu Andrewa Levitasa, nawiązują bezpośrednio do prac Williama Eugene'a Smitha, będącego głównym jego bohaterem i wieloletnim autorem wstrząsającej dokumentacji fotograficznej z miejsc konfliktów. Amerykańskiego fotografa, twórcy reportaży (fotoesei), które publikował wówczas w magazynie Life, a jak można doczytać w materiałach źródłowych wcześniej w innym wiodącym piśmie, pracując także swego czasu dla legendarnej agencji fotograficznej Magnum. Jego kariera bogata, życie osobiste zapewne przez wzgląd na wykonywaną profesję obarczoną gigantycznym obciążeniem psychicznym burzliwe, a same zdjęcia w branżowym środowisku uznane i niezwykle dla zwykłego pochłaniacza masowej informacji poruszające. Minamata to fabularny zapis autentycznych wydarzeń, zrealizowany w wolnym tempie z mocno refleksyjnym przesłaniem zawartym pod szorstką warstwą realistycznego mroku. Zapisem schyłkowego fragmentu biografii, ale przede wszystkim kroniką wielkiej tragedii małej społeczności poświęconej w imię zarobku i rozwoju przemysłowej potęgi. Mocnym, silnie oddziałującym filmem z bardzo dobrymi kreacjami - chociaż Depp zbyt już dla mnie ograny. Filmem który to w gatunkowym schematyzmie, pośród wielu innych produkcji opisujących dziennikarskie śledztwa wyróżnia się nad wyraz surowym charakterem, ponurą atmosferą przygnębiającego dreszczowca i intensywnym podkreśleniem ludzkiego cierpienia. Grube ryby krzywdzą plotki. Historia stara jak świat. Znamy - rozumiemy - cóż zrobić! 

P.S. Miażdżąco przerażający cynizm i totalny brak jakiejkolwiek wrażliwości na krzywdę ludzką ze strony korporacyjnych bossów, którym całkowity widok przesłania wyłącznie specyficznie rozumiane dobro - "dobro" spostrzegane pod postacią wyłącznie finansowych korzyści. Starcie władzy pieniądza ze zwykłym człowiekiem w oczywisty sposób przesądzone, a nawet jeśli upadek tych możnych mógłby nastąpić, to wyłącznie chwilowo, bo zawsze te tłuste kocury na cztery łapy spadają. Cóż zrobić?

sobota, 18 września 2021

Four Good Days (2020) - Rodrigo García

 

Upodobał sobie chyba Rodrigo García Glenn Close i ona chyba wiąże dobre wspomnienia ze współpracy z tym reżyserem, bo już mieli okazję wspólnie pracować i z tej kooperatywy powstał szczególnie dla niewątpliwie wielkiej aktorki ważny (prestiżowe nominacje) Albert Nobbs -  a teraz po latach (za chwilę wydam werdykt, czy warty uwagi) Four Good Days. Nie ma tu co kręcić, należy się opinia szczera i najlepiej treściwie wystawiona. Zatem z grubej rury, już, natychmiast wale! W pełni świadom odpowiedzialności za słowa stwierdzę, że wyszło znakomicie i nie ma podstaw przed seansem do obaw, czy aby nie banalnie i sztucznie. Bowiem jakby temat nie był ograny to zawsze, kiedy naturalność i wiarygodność przedstawionych sytuacji jest nie do podważenia, a kreacje aktorskie nie śmierdzą na odległość tanią emocjonalnością, to do cholery trzeba się cieszyć i z entuzjazmem chwalić. Glenn Close to jak zazwyczaj mistrzostwo świata - im starsza tym lepsza i tym ostatnimi laty obsadzaniem jej w kameralnych dramatach strzałem w dychę, szansa na kolejne peany pochwalne ustrzelona. Mila Kunis też plamy nie daje, a nawet stwierdzę, że jak na aktorkę nie bardzo dramatyczną, aczkolwiek jak już tak poważnie obsadzana, to przecież bez zgrzytu, daje tu sto procent z siebie i nie jest to w żadnym razie bez powodu trafiony wybór persony odpowiedzialnej za casting. Chcę przez to powiedzieć, że jak już jest powód by na wysokim ciśnieniu brawurowo atakować, to ciśnie jak należy i w tej relacji córka matka interakcja aktorska potrafi bardzo mocno poruszyć. Zatem brawo za jej wybór. Każda z nich w tym opartym na autentycznej historii koszmarze - koszmarze jednako z optymistyczną puentą ma swoją osobną i wymagającą wyszkolonego warsztatu rolę do odegrania i każda z postaci w jakie się wcielają też nieco za uszami nagromadziła, bo ideału na tym świecie brak, słabości w człowieku mnóstwo, bo też rzeczywistość stawia przed niekoniecznie łatwymi wyborami, niekoniecznie też w stu procentach osobiście sprowokowanymi, bądź zawinionymi. Przepracowywanie w cztery oczy zaszłości, wszelkich dołków i traum to raz, ale wiecznie się w nich babranie to też nie bardzo właściwe działanie, kiedy skupić trzeba się na dynamice bieżących sytuacji. Było minęło, nie ma co nadgorliwie rozgrzebywać, pamiętać lepiej to co dobre, a takie za nami pozostawione życie kiedyś przecież też było - może życie lepsze jeszcze będzie, może jeszcze niestracona na nie szansa? Matczyna miłość, gigantyczne poświecenie, odwaga i wręcz katorżniczy upór. Dramat z pasją i wedle najlepszych gatunkowych prawideł stworzony, stąd nie ma się do czego przyczepić. Film to z wielkim doświadczeniem poprowadzony - bez dziur fabularnych, logicznych i świetnie konteksty ogarniający. Może nie dzieło epokowe, ale kapitalna, detalicznie przemyślana i zrealizowana typowo po amerykańsku udramatyzowana prawdziwa, wiarygodna i przekonująca robota/historia. Zostanie ze mną - myślę, że nawet na dłuższy czas. Bo jest tego bezdyskusyjnie warta, a piosenka z finału odpowiednio wzruszająca by w sercu i pamięci zakotwiczyć. A to ważne. 

P.S. Dragi to potworne gówno, żadna to myśl odkrywcza. Pewnie jeszcze większe, kiedy uzależnienie nie dotyczy ciebie z perspektywy własnego organizmu, a patrzeć musisz na staczanie się kogoś najbliższego i pomimo ratunkowego instynktu jesteś bezradny, bo koła rzucane wokół pływają, ale nie ma komu ich złapać. I jeszcze nieco prywaty przy okazji. Mówią małe dzieci, małe problemy, duże dzieci, duże problemy. Ciekawe, kiedy i czy w ogóle moi starzy podziękują mi za to, że ze mną ich nie mieli. Jestem cierpliwy.

piątek, 17 września 2021

Land (2021) - Robin Wright

 



Bardzo romantyczna, nieprzekonująco dramatyczna, aczkolwiek niecałkowicie pozbawiona realizmu opowieść o ucieczce przed reperkusjami życiowej tragedii. Nieco oklepany temat, jego wizualizacja dość przewidywalna, ale w sumie trudno wymagać oryginalności od każdego nowego obrazu, w którym bohater w dzicz ucieka, kiedy oto ratuje się przed koszmarem wspomnień. Ale też (piszę uczciwie, w dowód w pierś się uderzając) że piękne, mimo iż pozbawione większej finezji ujęcia surowej przyrody oraz najistotniejsze dla gatunku, nawet poruszające (obiektywnie, nie subiektywnie) ujęcia duszy katuszy. Ufff. Niby nie dosłownie, niby nie wprost podane powody tego cierpienia, lecz też bez żadnego problemu widz domyśli się, jaka tragedia stoi za obserwowaną sytuacją. Szkopuł jednak w pełnometrażowym debiucie reżyserskim znanej (zawsze pozostanie Jenny Curran) aktorki taki, że to taka powierzchowna i szalenie prosta wizja i w dodatku brak jej mocy wnikliwości i tak przeze mnie uwielbianego pulsu podskórnego. Dość wytrawny kinoman będzie niewystarczająco przekonany, a koneser zamiast poruszony, wręcz bardziej rozbawiony prostotą szytych grubą nicią przewidywalnych wydarzeń. Ja ponadto jestem rozczarowany, bo miałem nadzieje na wstrząs, na który już po dwudziestu minutach seansu wiedziałem że nie mam co liczyć. Może nie jest to totalny zakalec, lecz wypiek nie w pełni udany, bo okazało się, że szef tej kuchni niby ma składniki, wie w jakich proporcjach książkowo ich użyć, ale brak mu intuicji i na razie nadaje się tylko by nakarmić niezbyt wymagającego klienta. Przepraszam - szefowa kuchni oczywiście. :)

czwartek, 16 września 2021

Favolacce / Złe baśnie (2020) - Damiano D'Innocenzo / Fabio D'Innocenzo

 

Trzecie wyjście do kina i wreszcie w ciemnej sali silne emocjonalne przeżycie doświadczone. Trzecia szansa powrotu do doznań wielkoekranowych i wreszcie wytęsknione, pełne hipnotyzującego zaangażowania spełnienie. Projekt braci D'Innocenzo z rodzaju tych ambitnych, tak artystycznie jak i intelektualnie, ale też przekorny błyskotliwością podejścia i wstrząsający mocą oddziaływania - więc daleki od tendencji robienia sztuki dla sztuki, czy popadania w pułapkę przerostu tejże formy nad treścią. Akcja Złych baśni osadzona w upalne lato gdzieś na wielkomiejskim włoskim przedmieściu, a bohaterami zbiorowo członkowie kilku niby niczym szczególnie wyjątkowym nie wyróżniających się rodzin. Rodzice z dobrymi chęciami, ale równocześnie niedojrzali lub wprost z nieprzepracowanymi psychologicznymi problemami. Własnymi codziennymi egzystencjalnymi troskami, starający się po swojemu sprostać społecznym oczekiwaniom oraz dzieci poddane bezwarunkowo rodzicielskiej (szczególnie ojcowskiej) dominacji. Innymi słowy na ekranie szczególny w swym groteskowym, lecz absolutnie nie absurdalnym dramatycznym charakterze portret (gdy wejść w środowisko wystarczająco głęboko) mrocznych peryferii. Walorem opowieści przewrotnie budujący klimat i napięcie scenariusz, mocny finał, także kapitalne prowadzenie aktorskich kreacji (z wyróżnieniem tych dziecięcych), doskonałe udźwiękowienie i pełne rentgenowskiej głębi spojrzenie kamery. W centrum zainteresowania twórców, w przenośni i wprost ludzkie twarze, a z mojej perspektywy, w obrębie wybornej ilustracyjnie całości, te sceny, w których ekspozycja mimiki sugestywnie oddaje rosnące emocje. To jest wielka moc tematu filmu i pracy jego twórców, że potrafili oddać siłę i złożoność tychże kluczowych procesów w prostych ujęciach. Warsztatowa perła, korzystająca z pasją i szacunkiem z dorobku wielkich mistrzów, natomiast merytorycznie niepokojąco prawdziwa diagnoza współczesnych zjawisk w obrębie rodzinnego mikrokosmosu. Seans który nie kończy się wraz z napisami - on myślę wówczas dopiero się zaczyna. 

P.S. Dodam, iż seans utwierdził mnie w dawno zbudowanym przekonaniu, iż tak zatrważająco łatwo wprost wychować/wytresować psychopatę/socjopatę, lub co najmniej wyhodować systematycznie ciąg traum, które permanentne lęki będą pielęgnowały, finalnie sprowadzając je do wielkiej tragedii. Podstępnie wpłyną na zaburzenia osobowościowe - młode, dopiero kształtujące się umysły w przerażającej ciszy milczenia skrzywdzą nieodwracalnie. Oczywiście u braci D'Innocenzo proces ten odbywa się nieintencjonalnie, bowiem żaden rodzic nie chce skrzywdzić własnego dziecka. Nieświadomie, niechcący, bo życie gniecie, wymaga, bo my dorośli nie dźwigamy, bo nie potrafimy! Bo nie rozumiemy lub wypieramy znaczenie mechanizmów, bo nas często rodzice też w swoim czasie właściwie przygotować nie zdołali, bądź taki czy inny detal w pędzie życia zaniedbali, czy w ekstremalnych przypadkach wręcz beztrosko bycie tu i teraz zawalili. Ech.

środa, 15 września 2021

Blaze (2018) - Ethan Hawke

 


Nietypowa biografia. Raz ze zupełnie nieatrakcyjna dla przeciętnego widza, dwa że o człowieku, który tak naprawdę niczym przełomowo ważnym się nie wyróżnił. Kameralna i odrobinę monotonna, bo w poetyckiej nużącej formule utkana opowieść o country-bluesowym muzyku, który nigdy większej kariery nie zrobił, a jego nazwisko zapamiętane zostało jedynie przez fakt że kilka przebojów gwiazdom estrady napisał, a sam w aurze skromnego, aczkolwiek mega inteligentnego dziwaka, (czasem potwornie dzikiego i autodestrukcyjnego) zginął tragicznie - strasznie prozaicznie. Na pewno bohater to niezwykła osobowość, pozbawiona kompletnie potrzeby zdobycia sławy, żyjąca na marginesie, po swojemu, według całkowicie niepraktycznych zasad. Pewnie też irytująca i mecząca, bo życie z takim nieposkromionym odszczepieńcem, to chyba jednak żadna bajka - bardziej ustawiczny mentalny koszmarek, niż romantycznie spostrzega ekstatyczna włóczęga przez życie. Natomiast sam film o nim wydaje się idealnie uszytą, nielinearnie opowiedzianą balladą pod potrzeby osobliwej postaci skrojoną. Nakręconą z doskonałym wyczuciem tematu i kapitalnie oddającą atmosferę prowincjonalnej Ameryki. Ktoś napisze że nudny, ktoś inny potwierdzi że przegadany i większość tych przypadkowych widzów entuzjazmem nie będzie tryskała. Bowiem aby docenić wartość obrazu tak dalekiego od typowej sobotniej rozrywki z popcornem, nachosami i shake'm, trzeba najzwyczajniej kochać obrazy do których akompaniament z chrupaniem i siorbaniem nie bardzo pasuje.

P.S. Może Hawke to nie Coenowie i nie zrobił czegoś tak wyjątkowego jak wymienieni swego czasu w przypadku  Inside Llewyn Davis, ale w pewnym sensie bez względu na ogromny dramatyzm zamykającej sceny, mnie akurat bardzo przyjemnie przypomniał o tym właśnie dziele braciszków.

wtorek, 14 września 2021

Pig / Świnia (2021) - Michael Sarnoski

 

Nie dowierzając w zapewnienia, że po bardzo lichym okresie w aktorskiej karierze Cage'a jest tutaj w stanie zrobić warsztatowy show, zostałem jednak siłą perswazji przekonany, by osobiście sprawdzić ile w tym optymizmie recenzentów jest prawdy i czy może bardzo dobre oceny filmu z tym specyficznym gwiazdorem nie są może bardziej zasługą dobrej roboty scenarzysty, reżysera i całej ekipy produkcyjnej, których wysiłku w tym przypadku Cage akurat nie spieprzył. Może mój brak wiary w jego umiejętności bezpodstawny, a swoje złośliwości, albo za duży dystans opieram na ogólnej mikrej do człowieka sympatii, ale prawda jest taka, iż może tylko raz lub dwa (dobra, może więcej) oglądając manieryczne popisy powyższego, nie czułem zażenowania. Stąd pomyślałem, że nawet jeśli teraz przyjebał spektakularnie, to przeszłości i to tej szczególnie ostatniej nie wymaże, więc za całokształt nadal uparcie trzeba człowieka ganić, a za poszczególne dobre epizody (od wielkiego dzwonu) chwalić. Pytanie zatem brzmi, jak jest z tą Świnią? :) Pig jest bomba i Cage jest bomba, ale nie to nie takie brawurowe permanentne wybuchy, tylko eksplozje poprzedzane długimi fragmentami ciszy i stopniowanym precyzyjnie napięciem w filmie o surowej fakturze i naturze. W filmie zemsty, ale nie takim szablonowym, bo wendeta z powodu świni, to nie jakaś ograna sztampa, a wręcz kuriozalna nieoczywistość. Kapitalne (z pozoru może oklepane) męskie kino, o takim zaszytym w lesie twardzielu - takim, co w przeszłości (he he) uznanym szefem kuchni był, a teraz z sobie tylko znanych powodów izoluje się od społeczeństwa. Tutaj jednak zemsta jest wyłącznie mechanizmem napędowym, a psychologiczny sznyt w postaci tajemnicy osobowości bohaterów i motywów kierujących ich działaniami jego paliwem. Kino zemsty jak się okaże bez zemsty, które właściwie jest dojrzałym kinem  rozpaczy, w obliczu bezradności prawdziwego człowieczeństwa wobec brutalności świata władzy i pieniądza. Dopieszczone, nastrojowe, też tak samo surowe i brutalne kino egzystencjonalne. To taki seans, po którym pozostaje się w stuporze, bądź ma się ochotę siarczyście zakląć. Ja sobie zaklnę. W chu dobre to kurw było, mimo że Cage to Cage i poza Cage'a zawsze pozostanie Cage'a pozą. :)

poniedziałek, 13 września 2021

Driveways / Podjazdy (2019) - Andrew Ahn

 

Ostatnia rola Briana Dennehy'ego, raczej specjalisty od przynajmniej mocno szarych charakterów i to kreacji drugoplanowych w filmach akcji lub dramatach o sensacyjnym charakterze. Dla mniej wkręconych w kino, ale znających cześć chociażby tych wielkich klasyków hollywoodzkich, to ten szeryf, który dopieprzył się do Johnny'ego Rambo i tak zawzięcie próbował mu udowodnić kto rządzi w tej dziurze do której weteran z Wietnamu miał "peszka" zabłądzić. :) Tu jednak jak wiek pozwalał Dennehy zagrał rolę znacząco odmienną, a sam obraz mało znanego reżysera i z obsadą raczej nie za grube miliony okazał się wytrawnie skrojoną obyczajówką, bliźniaczą może skojarzeniowo z eastwoodowskim Gran Torino. Ujmującą prostą historią o przemijaniu i nieśmiałości, gdzie Dennehy teoretycznie skupia na sobie w obecnych okolicznościach uwagę i kreuje bez wysiłku świetnie wyważoną rolę, lecz to w moim odczuciu numerem jeden jest ten smarkacz, który uroczą mimiką i wyborną powściągliwą emocjonalnością daje prawdziwy koncert niezmanierowanego, pełnego naturalności aktorstwa. Nie można też nie docenić wpływu reszty obsady, ale w tym tandemie łebka i dziadka jest prawdziwa i kluczowa magia. Najmniejszej fałszywej nutki - w umiłowaniu zwykłych gestów, w fundamentalnych wartości eksponowaniu. Po prostu piękny film, dojrzały, szlachetny i niewysilony. Człowiek u kresu życia i człowiek na jego starcie – w ujmującej symbiozie. Dla mnie była to zaskakująco wyborna i wielce wzruszająca uczta. 

niedziela, 12 września 2021

AC/DC - Powerage (1978)

 


To chyba arcy paradoks, że do pełnego wkręcenia w taką przecież w zasadzie regularnie prostą nutę, trzeba dojrzeć i na muzykę spojrzeć z perspektywy starcia złożoności z prostotą właśnie. Aby w pełni docenić jej walory zachłysnąć się wpierw, a potem zmęczyć dźwiękową rozwodnioną pretensjonalnością całej tej mega ambitnej (także duchowo) sceny progresywnej czy tej matematycznie precyzyjnej (dla odmiany pozbawionej w ogólności ducha). Wówczas dla równowagi sięgnąć po muzyczną esencję, najlepiej w totalnie klasycznym wydaniu. Piszę o własnych doświadczeniach i próbuje przekonać o ich mało wyjątkowym charakterze - z subiektywnych przeżyć zrobić regułę i myślę, że nie jestem akurat w tym konkretnym przypadku aż tak daleko od prawdy. Pukałem się w czoło swego czasu, że niby jak to taka powtarzalność z płyty na płytę zasługuje na takie fanowskie uwielbienie, a jeszcze bardziej kultowy status. Aż do chwili kiedy nastąpiło to co powyżej zasugerowałem i moje oczy się szeroko otworzyły. Odtąd zacząłem czuć to czego dotychczas nie byłem w stanie poczuć i zacząłem wychwytywać smaczki, a sam duch oryginalnego "kangurzego" rock'n'rolla zdobył moje serducho. Nie będę jednak pisał o szczegółach tkwiących w specyfice traktowania wiosła przez wiecznie na scenie smarkatego Angusa, jak i nie wystukam również na klawiaturze kilkudziesięciu słów zachwytu nad klasyką klasyki, bowiem kolejna okazja do tego nie potrzebuje by udowadniać tego co już się we wcześniejszych reco-refleksjach albumów legendy dowodziłem. Dodam tylko, aby nieco wyróżnić Powerage, iż krążek to taki, który znalazłszy się pomiędzy dwoma niekwestionowanymi spiżowymi (podkreślam odporność na korozję i ścieranie :)) pomnikami (znaczy Let There Be Rock i Highway to Hell) nie posiadał jednego ich wspólnego waloru. Nie miał tej jedynej kompozycji, która się decydującą chwytliwością wyróżniała. Dlatego myślę, iż pośród w/w to płyta mniej popularna wśród szczególnie tych fanów, którzy podczas podejmowania wyborów sugerują się bardziej miejscem na listach przebojów niż własnym instynktem. Powerage to całościowo monolit, zwięzła jest jego treść i chyba przez pryzmat zamykającego track listę numeru, nie do końca w przekonaniu samych muzyków udana próba wypromowania hitu, bądź największego hitu z poprzedniczki zdyskontowania. Słyszycie? Słyszymy czego oczekiwali po Kicked in the Teeth. :)

piątek, 10 września 2021

Annette (2021) - Leos Carax

 

Czasem nie wiem czy mam pisać tak jak czuję (prawdę bezkompromisowo za pośrednictwem blogerskiej działalności prosto w oczyska wciskając), czy może pod publiczkę podpinać się pod opinie zawodowej krytyki, która patrzy szerzej i jest lepiej przygotowana na zauważanie, przyjmowanie i docenianie sztuki ambitnej, często naturalnie niełatwo zrozumiałej. Wtedy to trzecią drogę wybieram i staram się szanując zamysł i pracę twórców dodać też od siebie kilka zdań uwag do bólu szczerych, bowiem maksymalnie subiektywnych. Tak też w tych specyficznych okolicznościach postąpię i napiszę, że Leos Carax stworzył rozbuchany spektakl, interesującą opowieść śpiewaną, z przesłaniem poważnym, ale w formie często absurdalnie przerysowanej i nie trafił do mnie na kluczowym poziomie. Interakcja ze mną wypadła słabo – poczułem się tak, jakbym siedział na widowni podczas nazbyt brawurowego, innymi słowy współcześnie szorstkiego stand up'u i nie łapał poczucia humoru przekonanego o własnym fenomenie człowieka z mikrofonem lub też wbrew instynktowi dał się namówić na spektakl operetkowy grupie przyjaciół nabierających teatralnie powietrza i modelujących ultra intelektualne miny za każdym razem, kiedy jest okazja aby swoją znajomością tak ambitnego repertuaru mogli się sami nad sobą pozachwycać. Obejrzałem więc poniekąd prześmiewczy performance totalny, dla mnie akurat mało lub całkowicie niestrawny, bądź nadętą artystowską dramę, która zieeeew wywołuje. Nie stanę zatem w Caraxa obronie, gdyż to nie moje gusta i w dodatku wyrażam postawę braku wsparcia dla sztuki robienia przejaskrawionego spektaklu z tak brutalnie poważnych kwestii. Mimo iż jestem w stanie wspiąć się na poziom wyrozumiałości i empatii, który pozwala przyjąć do wiadomości, iż mógł on wiele osób zachwycić. Mnie finalnie tylko przeraził, ale też jak można się domyślić nie pozostawił całkowicie obojętnym. Jest tu bowiem trafna diagnoza i prawda z niej wynikająca, ale odziana w te pretensjonalne ciuszki, paradoksalnie traci swoją pierwotną moc oddziaływania. Jej siła jest gigantyczna wówczas, kiedy prezentacja surowa lub co najmniej finezyjnie sugestywna - gdy obdarta z karykaturalnie symbolicznej emfazy, a w tym przypadku wręcz cyrku rozkręconego wokół ważnej problematyki. Doświadczenie to może i niezwykłe, ale ze spektaklu tego wychodzę ze z lekko zdegustowaną, a nawet bardzo kwaśną miną.

czwartek, 9 września 2021

White Stones - Dancing Into Oblivion (2021)

 


W zasadzie to już przy okazji wydania zeszłorocznego albumu ostatecznie potwierdziło się moje przekonanie, że Martin Mendez w najmniejszym stopniu  nie ponosi odpowiedzialności za kompozytorski geniusz Opeth, a stanowi od lat jedynie w składzie szwedzkiej ekipy jej mocne ogniwo instrumentalne, bez wpływu jednakże na wartość dodaną i decydującą o jej wyjątkowości - właśnie w postaci pełnej wyobraźni struktur kompozycji. To oczywiście żadne odkrywcze stwierdzenie, bowiem jest przecież jasne od co najmniej już ćwierć wieku, iż ojcem i szefem Opeth jest Michael Akerfeldt, a reszta starych czy nowych członków formacji realizuje jego zamysł muzyczny - pewnie jedynie odpowiadając za nieliczne, tylko detaliczne pomysły. Teraz jednak powziąłem już pewność w tej kwestii, bowiem powstały i wydany w ekspresowym tempie (o pandemio!) Dancing Into Oblivion podobnie jak jej poprzedniczka, nawet jeśli nie jest jakimś kompletnie lipnym wydawnictwem i ma też całkiem ciekawe podstawy rytmiczne, to ogólnie razi schematycznością ich wykorzystania, a potwornie monotonna oprawa wokalna z pewnością to odczucie uwypukla. Stąd nie potrafię docenić na przykład orientalizującej melodyki, solówek wycinanych przez sprawnych gitarzystów, ani nawet dopracowanych figur basowych, wypływających spod paluchów biegłego w swojej rzemieślniczej sztuce Martina Mendeza. Może się mylę, bowiem może niedostatecznie pozwoliłem sobie wgryźć się w materiał, ale jak progresywne pomysły kocham i death metalowy ciężar szanuję, to nie potrafię się przekonać ani do zapętlenia płyty, ani wręcz do powrotu do jej odsłuchu. Zatem wydaje opinię o charakterze wyroku i po krótkim z Dancing Into Oblivion obcowaniu skazuję ją na ciśnięcie w kąt. Albo na razie, albo na zawsze. 

środa, 8 września 2021

The Professor and the Madman / Profesor i szaleniec (2019) - Farhad Safinia

 


Za taką obsadę jeszcze z piętnaście lat temu, każdy, nie tylko aspirujący reżyser oddałby duszę diabłu, aby tylko dzięki gwiazdorskim angażom podnieść status i popularność własnych filmów. Dziś oczywiście Sean Penn i Mel Gibson to wciąż najwyższa półka, lecz daje się dostrzec niewielką erozję zarówno ich znaczenia w sensie warsztatowej wartości ich pracy, jak i jej czysto handlowego potencjału. Niemniej jednak Farhad Safinia (dotychczas tylko scenarzysta) na tych dwóch aktorskich weteranach opiera fundament zrealizowanego projektu. Historii fascynującej wizualnie, bowiem osadzonej w drugiej połowie XIX wieku w okolicznościach wiktoriańskiej Anglii. Historii również interesującej pod względem merytorycznym, gdyż opartej na autentycznych i jak się zaskakująco okazuje (nie przypuszczałbym) wielce dramatycznych wydarzeniach - kulisach zredagowania pierwszej edycji Słownika Oksfordzkiego. Z jednej strony szaleństwo, zbrodnia, poczucie winy i odkupienie, z drugiej pasja, tytaniczna praca i duma. Spotkanie dwóch postaci złączonych przez losowe wydarzenia, których wspólne dzieło przeszło do historii i stanowi do dziś biblię dla filologów angielskich. To również stylistycznie patosem przepełniony wyciskacz łez, choć nieco nietypowy, bowiem nie opiera się li tylko na szablonowym schemacie i standardowym dla szantażu emocjonalnego podłożu, ale ma całkiem spore ambicje, koncentrując się na głębi ludzkich życiowych przeżyć, konsekwencjach działań i wyborów oraz w znakomitym stopniu na prawdziwych, naturalne wzbudzanych odczuciach i odruchach psychicznych. Patosu i emfazy jednak (jak zdążyłem między słowami wspomnieć) oczywiście nie uniknięto - nawet dość obficie te irytujące przywary gatunku się wylewają, ale oprócz nich wiele dobra ukrytego, zatem seans poczucia większej męczarni nie wywołuje.

wtorek, 7 września 2021

The Damned United / Przeklęta liga (2009) - Tom Hooper

 

Okazuje się (jak zechce MI SIĘ poszukać), że w CV Toma Hoopera jeszcze jeszcze coś więcej niż seriale zanim wypalił mega hitem w postaci Jak zostać królem i trochę skrytykowaną, ale w moim odczuciu prawie równie udaną Dziewczyną z portretu - pomiędzy wciąż dla mnie tajemniczymi (bowiem nie oglądałem) Nędznikami i teraz ostatnio całkowicie nieudaną (wszyscy mi odradzają bym sam się przekonał) adaptacją broadwayowskich Kotów. Przeklęta liga nie ma się czego wstydzić w konfrontacji z tymi najbardziej dorodnymi produkcjami Hoopera i widz bogatszy w znajomość wyżej wymienionych obrazów dostrzeże tu charakterystyczną manierę wizualnej ekspozycji i merytorycznej formuły przekazywania treści filmu. Innymi słowy, gdybym nie wiedział że to jest "hooperowskie", to kombinując miałbym podejrzenia że skądś taki styl znam i prędzej czy później skojarzyłby że może być to właśnie jego. :) Fajne poczucie humoru i barwne postaci, a kręgosłupem oparta na faktach sportowo-biznesowa historia. Angielszczyzna kinematograficzna posiada swój charakterystyczny magnetyzm i w tym przypadku ochoczo z niego korzysta, co oczywiście jej fani postrzegać będą za zaletę, a zdeklarowani krytycy nie oszczędzą sobie złośliwości, lub wszyscy obojętni na tą siłę uznają za odpowiednio odrzucającą, bądź bez znaczenia dla ogólnej wartości jednej ze starszych prac Hoopera. Stając po stronie tych pierwszych (drugich i tak bardziej szanuje od tych trzecich, tzw. niedzielnych widzów), uważam że trudno mi zrozumieć jak tej wyspiarskiej "fantazji" lubić nie można i też całym sercem stoję po stronie artystycznej formuły, jakiej jest Tom Hooper wierny. Na koniec dodam, że Przeklęta liga to film o dość archaicznych czasach brytyjskiego futbolu. Oparty na autentycznych wydarzeniach i dla każdego kibica piłkarskiego ciekawa perspektywa spojrzenia na pewnie mało znaną u nas historię angielskiej Ligii. Nie mówię tu o kibolach. Oni się zanudzą, więc lepiej aby zamiast na seans ustawili się we własnym gronie na jakieś mordobicie. Szpitale czekają. 

poniedziałek, 6 września 2021

My Cousin Rachel / Moja kuzynka Rachela (2017) - Roger Michell

 


Z pozoru klasyczne kostiumowe romansidło, a w istocie nadzwyczaj mroczne klasyczne kostiumowe romansidło. Pomimo niepokojącego klimatu gęstej tajemnicy i stale potęgowanego napięcia, to jednak wciąż kostiumowe romansidło. :) Albo jeśli nie kategoryzować przez pryzmat epoki w której akcja się toczy, to też poniekąd thriller, a doceniona nie tylko przez branżę filmową autorka powieści stanowiącej dla ekranizacji fundament, jedną z prekursorek gatunku. Roger Michell wziął na warsztat materiał książkowy już dwukrotnie (jak doczytuję, w roku 1952 i 1983) poddany obróbce filmowej i bardzo solidnie przygotowany własny scenariusz (bez jakiejś istotnej skazy, bo pierwowzór to samograj właściwie) obsadził świetnym aktorstwem, przekładając na język filmu atmosferę o sporej sile sugestywnego oddziaływania, podpierając całość osobistą reżyserską robotą wyczuloną na istotne dla gatunku czy estetyki kwestie. Nakręcił tym samym rzecz wartą chwili uwagi, stąd ja, człowiek z rzadka do formuły kostiumowej przekonany, w tym przypadku zasiadałem przed ekranem mocno zaintrygowany, dając się w praktyce wciągnąć w wir misternie tkanej intrygi, w której kobieta fatalna systematycznie i konsekwentnie mężczyźnie w zmysłach miesza, a on (nawet jeśli on świadom faktów i podejrzeń pełen) poddaje się jej sztuczkom i czarowi. Uwaga spojler! Na swoją zgubę oczywiście - choć finał jednak wzbudza co do tego przekonania wątpliwości. ;)

sobota, 4 września 2021

The Joy Formidable - Into the Blue (2021)



 
The Joy Formidable są od niedawna obiektem mojej fascynacji, stąd moja wiedza odsłuchowa dotycząca ich głębszej przeszłości dość mierna - a żeby być w stu procentach szczerym, to dokładnie przerobiłem wyłącznie materiał z ostatniej jak dotąd płyty, wydanej przed trzema laty i to co usłyszałem sprzed tego czasu nie do końca zdopingowało mnie do gmerania poza względnie teraźniejszością. Wniosek stąd taki, że jest wielce prawdopodobne, iż to dopiero na AAARTH walijski tercet trafił w moje gusta, a może nawet dopiero wówczas stał się dojrzałym bandem z własnym wypracowanym próbami charakterem. :) Tą tezę może potwierdzać właśnie Into the Blue, bowiem jej zawartość jasno sugeruje iż to właśnie poprzedni materiał wyprowadził ich z marginesu na szersze wody - pozwalając na rozwinięcie skrzydeł i wykorzystanie pojawiającej się szansy na konkretną rozpoznawalność. Myślę tak, gdyż kompozycje z "błękitu" idą raźno po linii najlepszych numerów z AAARTH i tak jak Y Bluen Eira czy głównie Dance of the Lotus korzystają z patentu na wypełnianie pięciolinii przestrzenią przygotowaną pod hipnotyzujące struktury melodyjne, bogato inkrustowane gitarowymi sprzężeniami oraz podbudowywane konsekwentnie napięciem, zmierzając (wartko podkręcając dynamikę) do punktu kulminacyjnego. Wiem że może być to porównanie nie do końca trafione, bo ogólnie inna gatunkowa przynależność, ale chwilami jak tak rozkręcają motywy to moje skojarzenia wędrują w stronę Katatonii z okresu "transowego" - tak ta hi-low progresywność rzuca się w uszy. :) Spiętrzanie dźwięku mam na myśli, ale TJF są często bardziej hałaśliwi, mimo że równolegle (o paradoks) bardziej subtelni i cały czas osobliwie euforyczni. Krótko - świetny krążek, z wykręconym tłustym brzmieniem, zawieszony w stylistyce pomiędzy ostrzejszym indie rockiem, ciut mocniej chwytliwym post punkiem, a bardziej miękkim post metalem, bądź nawet znacząco łagodniejszym sludge'm.

piątek, 3 września 2021

Zupa nic (2021) - Kinga Dębska

 

Nie ma w tym momencie obaw, że rozwinę tekst to rozmiarów i formy nadętej emocjonalnie czy też analitycznie głębokiej rozprawy, bowiem nie ma absolutnie powodu, aby więcej niż kilka zdań w przypadku refleksji wokół mocno promowanej w TV nowej produkcji Kingi Dębskiej spisać. Muszę być tu wyłącznie stanowczo krytyczny i poniżej wyrazić własne rozczarowanie, bo Dębska i producenci rozkręcając intensywną promocyjną kampanię i dorzucając do niej jeszcze nawiązania do  najdoskonalszego obrazu reżyserki, na tą do bólu najszczerszą i najprawdziwszą prawdę sobie zasłużyli. Zupa nic to w zasadzie pierwszy film Dębskiej pusty wewnętrznie, bo brak jakiejś spójnej historii i opieranie fabuły wyłącznie na nostalgicznej grze (fakt, że wizualnie uroczo sentymentalnej), ale jednak spranymi do bólu oczywistymi absurdami z epoki, musi stawiać Zupę nic zdecydowanie półkę albo dwie poniżej zarówno dwóch ostatnich (trochę też krytykowałem), jak rzecz jasna plus jeszcze dwie półeczki poniżej wybornych pod względem fabuły jak i psychologii postaci wspomnianych Moich córek krów. Tak widzę ten zlepek scenek rodzajowych z PRL-u (momentami fakt, całkiem zabawnych), ale bez większego pomysłu i nawet w kontekście osobistych wspomnień, jak też przez pryzmat wszystkich klasycznych komedii z epoki zwyczajnie niewystarczająco naturalnych. Pewnie z sentymentu złapie ta lichutka komedyjka za serduszko wszystkie siostrzane rodzeństwa, których rodzice posiadali czerwonego (lub ciemnopomarańczowego) kaszlaka, upakowanego w okresie wakacyjnym po sufit i nawet bardziej. Zamieszkujące na blokowisku z wówczas jeszcze (ech…) pustymi parkingami. :) Tak, tak - fajnie fajnie. Ale proszę zaprzeczyć że można to było zrobić znacznie lepiej, aby chociaż bez wstydu postawić Zupę nic w kontekście wybitnego komediodramatu, będącego dla nowej komedii punktem wyjścia, albo celniej to ujmując - punktem na siłę zaczepienia.

P.S. Gdyby pojawiły się zarzuty że nie spojrzałem w głąb tej głębi. Raz, wiem że ciapowaty (uczciwy) ojciec i epoka cwaniaków to głębsza głębokość. Dwa, wiem że matka z jajami i ciapowaty ojciec to ta głębia także. Gdyby to było mało, to zauważyłem również, że brat matki cwaniak z giętkim kręgosłupem co okazji nie przepuści, jego żona zaś „paryżana” i że związek nastoletniej córki ciapka z synem ZOMOwca to smarkaczy mezalians, a wyjazd na handel i wakacje nad Balatonem – wielka sprawa i dzisiejsze pokolenie nie zrozumie, ale może się pośmiać z prawdziwego dramatu tamtych czasów, który można im sprzedać w tak banalnym stylu.  

czwartek, 2 września 2021

Leprous - Aphelion (2021)

 


Już jest! Już się kręci, na wiele sposobów na wielu poziomach swoim urokiem nęci i nawet jeśli nie okazuje się jakimś olbrzymim przełomem w sensie formalnym, to tak jak każde dotychczasowe dzieło Norwegów, do ich przebogatego aranżacyjnie stylu wprowadza świeże subtelne drobiazgi. Tym razem jeśli próbować je precyzować, to ewolucja prowadzi młodych fenomenalnych instrumentalistów i jedynego w swoich predyspozycjach głosowych frontmana w stronę coraz bardziej sugestywnej muzyki ilustracyjnej, a wiele z wielości cudownych linii melodycznych czy wokalnych idealnie odnalazłyby się jako muzyczne tło filmowe w najbardziej emocjonalnych dramatach obyczajowych, dodając poruszającym scenom/dialogom rozpoznawalnego/zapamiętywalnego charakteru. Informuję iż tak jak jeszcze dwie/trzy płyty temu z muzyką Leprous wiązała mnie dość niestała w uczuciach więź i wielokrotnie zachwycając się ich kompozycjami równocześnie od albumów robiłem sobie przerwy (systematycznie do nich ostatecznie powracając), tak teraz skandynawska formacja znalazła sobie w moim sercu miejsce na stałe i nie ma takiej siły bym miał jakiekolwiek wątpliwości co do jej wartości. Co oczywiście nie oznaczało iż do całościowej zawartości Aphelion tak od pierwszej styczności się przekonałem, by ostatecznie rozkochać się w każdej z albumu nutce. Trzy single wcześniej znane apetytu ogromnego narobiły i każdy z nich (cudnie subtelny Castaway Angels, genialnie dojrzale z awangardowej symfonicznej formy korzystający Running Low i kapitalną dynamiką tryskający The Silent Revelation) na swój własny sposób wzruszały, poruszały, szczere wyrazy uznania dla aranżacyjnej i wykonawczej biegłości wzbudzając. Ale jednak mnogość motywów zawartych w całościowym wymiarze Aphelion potrzebowała kilku skupionych odsłuchów, aby pełnię swojego geniuszu w mojej głowie osadzić. Dziś w nich zasłuchany i zakochany nie mogę wyjść z podziwu jak piękna to płyta i jak wiele w niej umuzykalnionego ducha, który w zaciszu domowym prowokuje raz zarazem podróż w głąb siebie. Gubię wówczas kontakt z ziemią i są to te wspaniałe chwile tak potrzebnego wyciszenia jakich wciąż w zabieganym życiu brakuje. Toteż tak Aphelion cenię i zezwalam by totalnie absorbował moją uwagę, co chwilę pozwalając w sobie odnaleźć zachwycające detale i w każdej rozbudowanej kompozycji precyzyjny zamysł, finezyjną strukturę, wyborne linie wokalne i zostające ze słuchaczem melodie. Wymieniając powyżej trzy z dziesięciu zdobnych mistrzowsko budowanym napięciem kompozycji, absolutnie nie mogę ich w tym towarzystwie wyróżnić, bowiem ich jakość wybitna, lecz nie potrafiłbym uznać iż takie perły jak Out of Hand (grający na emocjach tak siłą jak i delikatnością głosu Einara), The Shadow Side (lekki, zwiewny i nieprawdopodobnie chwytliwy, z ogniście bujająca solówką) czy Have You Ever? (plumkające cudo :)) są lepsze od singlowych utworów czy pozostałych pieśni wypełniających Aphelion. Leprous to już zjawisko na scenie - ze wspaniałym dotychczasowy dorobkiem i świetlaną przyszłością na horyzoncie. Nie wierzę by coś w tym kapitalnym personalnym układzie mogło się popsuć i odebrać mi szczęście poznawania ich kolejnych wielkich albumów. Po prostu nie!

środa, 1 września 2021

Heavenly Creatures / Niebiańskie istoty (1994) - Peter Jackson

 

Całościowy dorobek zawodowy Petera Jacksona spostrzegam właściwie jako rzemieślniczą robotę i w kategoriach wybitnej twórczości filmowej nie umieszczam. Traktuję jako dobrą profesjonalną robotę, lecz pozbawioną czegoś wyjątkowego i nastawioną raczej na mainstreamowy poklask, niż zdobywanie branżowych laurów czy przychylności wydumanej krytyki. To kino przecież rozrywkowe, lecz jak kilka tytułów wskazuje, niepozbawione kompletnie czegoś więcej niż wyłącznie dobrej zabawy. Jackson po trosze to taki młodszy Spielberg czy bardziej Zemeckis z mniejszym ilościowym, ale niekoniecznie bardziej skąpym jakościowo dorobkiem, w którym zbyt długi romans ze Śródziemiem zaspokoił pewnie jego geekowskie ambicje i przy okazji finansowo ustawił, ale o zgrozo wpierw zaszufladkował a teraz chyba pchnął w objęcia wyłącznie dokumentu. Jednak jeśli się dokładnie skupić na drodze do tej dzisiejszej pozycji dwa tytuły akurat mnie zdecydowanie do gustu przypadły, mimo że to wciąż było kino bez przesadnego (znaczy przeintelektualizowanego) w głębokiej psychologii się taplania. To Nostalgia anioła (o czym pisałem u zarania blogowego paplania) i Niebiańskie istoty, o czym napiszę teraz, kiedy odkryłem ich atrakcyjno-intrygujace walory. Obydwa tytuły nie przypadkiem zestawiam, bowiem teraz sobie uświadomiłem że Nostalgia okazała się po latach rodzajem drugiej odsłony emanacji wyobraźni Jacksona. Ten sposób narracji, percepcja na poły fantazyjnie bajkowa na poły mrocznie dreszczowa, wizualna prezentacja dopieszczona oraz rozpasane korzystanie z tradycji właśnie kina spielbergowo-zemeckisowego. Także obie historie potrafią zarówno zauroczyć, wzruszyć jak i duchowo przygnębić i wprowadzić widza w stan wartościowej zadumy. Niebiańskie istoty (jak trafnie zauważono) zacierały granice między komedią, a dramatem i ukazywały swobodny sposób spojrzenia nowozelandzkiego reżysera na filmową materię. Wówczas może zbyt odważny i chyba szokujący, bo jak to można oparta na autentycznych wydarzeniach straszliwą zbrodnię ukazać w tak fantastycznej poświacie kolorowego melodramatu - w dodatku nastoletniego i na domiar lesbijskiego. Histerycznego romansu niedojrzałych osobowości beztrosko bujających w obłokach i jednocześnie doświadczonych przyziemnymi egoistycznymi instynktami dorosłych oraz własnym burzliwym dorastaniem w oparach literackich fantazji i obsesyjnych żądz. Okazało się że można i to z kapitalnym efektem. 

P.S. Nie można zauważyć tego na co w czołówce zwrócił uwagę Jackson, iż to pierwsze role zarówno Winslet jak i Lynskey. Role brawurowe młodziutkich wówczas aktorek, które tutaj debiutując grają już na takim poziomie, do jakiego nas później już przyzwyczaiły. Odpowiednio Winslett jako królowa wielkiego ekranu i Melanie Lynskey jako fantastycznie niezrównoważona Rose z takiego jednego kultowego sitcomu. :) 

Drukuj