czwartek, 30 września 2021

Chimaira - The Infection (2009)

 


Kiedy człowiek już się pogodzi, że ma względnie słaby gust i w części przypadków podejmuje złe decyzje, to żyje mu się jakoś łatwiej. :) Takie przekonanie we mnie z czasem dojrzało, kiedy uświadomiłem sobie, iż kilku, a może nawet kilkunastoletnie trwałe zainteresowanie karierą Chimairy, to trochę taka pomyłka była i teraz już wyłącznie od wielkiego dzwonu powracanie do skompletowanej dyskografii Amerykanów jest li właśnie uwolnieniem się od poczucia dyskomfortu. Dyskomfortu związanego z przywiązaniem do systematycznej obserwacji poczynań ekipy z Cleveland w Ohio, której kolejne posunięcia artystyczne nie przynosiły zakładanej ekscytacji, a tylko stanowiły właśnie powód do bicia się z myślami, czemu oto lojalnie trwam przy nich, a oni odpłacają się wyłącznie rzemieślnicza odtwórczością. W żaden materiał Chimairy nie trzeba było się wgryzać, a każdorazowo stosowana programowa monotonia w końcu musiała się ulać i nawet potworny ciężar nowoczesnego, czasem intrygującego riffowania nie był w stanie zatrzymać uwagi na więcej niż wyłącznie kilkanaście dni premierowych odsłuchów. Nie powiem, że z rzadka doświadczany ciężar tych kompozycji nie jest chwilową przyjemnością, bo wkurw codzienny czasem należy rozładować muzycznym wkurwem serwowanym przez ekipę (dzisiaj chyba wyłącznie) Marka Huntera. The Infection to akurat ten krążek, który mozolne tempa miesza z heavy groov'em i dopieszcza efekt końcowy chwytliwością nu metalu - chociaż nu metalu jako takiego na płytach Chimairy nie doświadczamy już od lat bardzo wielu. Stąd raz - Chimaira szła wówczas w stronę zwiększania swego potencjału komercyjnego, bo nawet jeśli to wciąż cholernie posępna nuta, to jednak zwarte numery z całkiem nieźle rozwijanymi tematami i napięciem, coraz bliższe były naturze przeboju. Dwa natomiast, to kawałki nagrane na The Infection, wciągniętego w gatunek fana nudzą szybko i przeokrutnie umęczą, a warkot frontmana dopełni wrażenie zaduszenia poprzez przeciążenia. Oczywiście to odczucia i przemyślenia osobiste, przez co skażone być może przez wszystkie zmienne, którymi obraz rzeczywistości w oczach konkretnej jednostki spaczony. Niemniej jednak po to prowadzę własny dziennik opinii, by odważnie się nimi dzielić, bez względu na okoliczności do pomyłek mnie usposabiające. Ekipie z Ohio życzę dobrze, ale nie będę miał pewnie okazji do zachwytu nad ich pracą, bowiem nie wierzę iż chłopaki dostarczą mi w przyszłości materiał, który do ekscytacji mnie zmobilizuje. Na razie z tego co wiem, to coś tam skrobią po reaktywacji. Takie info mi się o słoniowe ucho obiło. 

P.S. No tak, jest obowiązek dodać, że tak zwiewnej melodyki jak w instrumentalnym The Heart of It All, to ani wcześniej ani też później w stuffie sygnowanym nazwą Chimaira nie było. Zwracam uwagę na fakt - nie oceniam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj