wtorek, 30 marca 2021

Falling / Jeszcze jest czas (2020) - Viggo Mortensen

 

Jak wyraźnie widać, Viggo Mortensen już w debiucie reżyserskim pokazuje że potrafi przekonująco zza kamery spojrzeć i emocjonująco w kameralnym anturażu kręcić. Udowadnia bezdyskusyjnie, że lata spędzone na planie filmowym w towarzystwie zacnych fachowców sporo go nauczyły. Ważne też że z wymagającą sztuką budowania w dramacie obyczajowym napięcia między bohaterami doskonale sobie poradził, a narracja konsekwentnie przeplatana retrospekcjami (krótkimi obrazami wspomnień) systematycznie sporo w kwestii fundamentów relacji wyjaśniających, nie gubi tempa i nie robi zamieszania w jasnej percepcji ukazywanych wydarzeń i ich skomplikowanego podłoża. Powiem więcej, pochwalę bez oporów Mortensena jeszcze bardziej. Jest tu bowiem też ten zawsze mnie intrygujący duch mrocznej tajemnicy i dla potrzebnej równowagi (kojarzące się z doskonałymi obrazami Alexandra Payne’a) poczucie humoru. Poza tym reżyser w dwóch rolach nie przeszkadza też myślę świetnemu aktorstwu weterana Lance'a Henriksena dosłownie eksplodować, a jego dominacja aktorska to nie tylko założenie scenariusza, lecz też faktyczny stan praktyczny. Mocno psychologiczna to filmowa wokół znaczenia przeżyć z dzieciństwa kontemplacyjna deliberacja, o kształtowaniu młodej osobowości, dorastaniu w atmosferze lęku przed srogim spojrzeniem ojca, obserwując nieszczęśliwą matkę znosząca do czasu jego furiackie zachowania. Ojciec hetero twardziel i syn gej wrażliwiec – zaiste mieszanka to wybuchowa, rodzaj może scenariuszowej przesady, w sensie nazbyt przygotowanych pod szablonowo poprawne starcie skrajności. Jednako przez pryzmat starości tego pierwszego i wykutej ze stali dojrzałości mentalnej drugiego mniej tu walki, więcej współczującej miłości i wrzącego w mieszance gniewu i wstydu poczucia winy, którego oblicze zdolne tylko do obelg (a tytułowego na jej okazanie czasu brak). Cierpliwości wobec postaw i zachowań starca, nawet kiedy wspomnienia i złość z nimi związana w synu na zawsze żywa. Zagłuszanego żalu, w imię odpowiedzialności i troskliwości, po drugiej stronie prowokacji w imię walki z własnymi nigdy nieprzepracowanymi frustracjami, błędami i poczuciem winy pod kamiennym charakterem skrywanymi. Pięknie też widać tu wszelkie niejednoznaczności i zawsze skomplikowany charakter ludzkiego oblicza w kontekście życia rodzinnego, które przyjąć musi na klatę tak wszystko co dobre, jaki wszystko co złe z doświadczenia dzieciństwa. Także na osobną uwagę zasługują naturalne, nieprzesadnie koloryzowane dialogi, w których płynności może brakuje, ale to dodaje im właśnie sugestywnego autentyzmu. W kompleksowej ocenie bardzo emocjonalny reżyserski debiut. Debiut dojrzały, świadomy – być może nawet własnymi przeżyciami Viggo Mortensena podbudowany. Poczekamy, zobaczymy jednak czy z tego obiecującego startu coś w przyszłości naprawdę porywającego powstanie. 

poniedziałek, 29 marca 2021

The Blue Stones - Hidden Gems (2021)

 


Mega apetyt na ten krążek już od ponad roku miałem - od kiedy pierwsze nowe dźwięki w necie Kanadyjczycy promować zaczęli, a nie było wówczas tak pewne na jakim finalnie formacie ostatecznie się znajdą. Podejrzenie było tym bardziej wydatne z każdym tygodniem braku konkretnych informacji, że zbyt szybko wyczekiwany longplay się nie pojawi. Szczególnie gdy kapitalne single w oderwaniu od zapowiedzi płyty w sieci krążyły, a zjawiskowo ascetyczny czteroutworowy gig Live on Display sugerował li tylko jakieś mini lub co jeszcze gorsze minimalistyczną epkę. Trzymałem jednak przez czas cały kciuki by kontynuacja pełnowymiarowego debiutu z roku 2018-ego także w formule pełnego albumu zaistniała i ta wiara doczekała się koniec końców wiadomość o dacie premiery i zawartości Hidden Gems. Proszę mi uwierzyć że w momencie pierwszego odsłuchu dwójki podniecenie moje było gigantyczne, innymi słowy z intensywnymi wypiekami na twarzy przystępowałem do niego. :) Toż to sytuacja z tych najbardziej emocjonalnych, kiedy moi najwięksi faworyci premierowy album na rynek wprowadzali, co oznacza że The Blue Stones w zaledwie trzy lata stali się dla mnie numerem jeden nie tylko pośród popularnych ostatnio wielce duetów rockowych, ale wręcz bez podziału gatunkowego ulubieńcami z absolutnej topki. Miałem tu (pochwalę się) nosa, a Tarek i Justin mają ogromny talent do pisania fenomenalnych numerów, w których z powodzeniem łączą niebanalną przebojowość z rockową dynamiką i wielką wyobraźnią aranżerską. W dodatku pasja z jaką odgrywają swoje autorskie kompozycje oraz możliwości techniczne naturalnie ekspresyjnego i zmysłowego głosu wokalisty potrafią przekuć możliwości w nieprawdopodobnie skuteczną porcję fantastycznie oddziałującej na mnie nuty. Jestem dzisiaj niebywale szczęśliwy że ich muzykę poznałem i chociaż zauroczony debiutem nie okazałem wówczas w treści recki aż takiego entuzjazmu na jaki Black Holes zasługiwał, to dzisiaj mam nadzieję że oddałem im powyżej z nawiązką to co im się już od startu należało. Kocham tę nutę, każdą sekundę, każdą minutę i tylko dawkuje sobie nieco oszczędnie płynącą z niej gigantyczną przyjemność, by mi się nie przelało, bo to mimo że genialna, to jednak względnie nieskomplikowana muzyka. A taka przecież wpada w ucho i jeśli się przesadzi z osłuchaniem może spowodować odczucie przedawkowania. :)

niedziela, 28 marca 2021

Cherry / Cherry: Niewinność utracona (2021) - Anthony Russo / Joe Russo

 

Pokaźnie rozbudowane, może nie epickie, ale jednak całkiem spektakularnie zrobione kino. Kino z kategorii „wiele razy to już było, ale jednak...” - w tym przypadku, w kolejnej odsłonie udowadniające iż można to zrobić nieco inaczej, czytaj w miarę oryginalnie i z pewnością ciekawie. W zasadzie, czy przede wszystkim kino biograficzne, a w wymowie kino antywojenne, kino w którym nie tylko poddaje się w wątpliwość zasadność rozwiązań militarnych pod pretekstem wprowadzania demokratycznego „ładu”, ale takie za pośrednictwem którego dosadnie opowiada się o losach młodego człowieka naiwnie anonimowo uwikłanego w polityczne rozgrywki (prawda że w takiej konfiguracji kontekstowej wielokrotnie już wielkie obrazy kręcono?). To co decyduje akurat o względnej (nie rewolucyjnej ale jednak) wyjątkowości produkcji sygnowanej nazwiskiem dwóch (jak się zdążyłem zorientować) fachowców od kina niekoniecznie poważnego, to nowoczesny sznyt realizacyjny, ale też gorzkie poczucie humoru z nieco w śmiertelnie poważnej tematyce ironicznymi podtekstami oraz współczesność owego przekazu, nawiązująca naturalnie do uniwersalnych kolei komplikującego się często niestety na własne życzenie losu. Nie wiem czy ten obraz ma szansę i czy kiedykolwiek awansuje do roli klasyka (pewnie nie), lecz z pewnością zasługuje na szerszą uwagę i wart jest poświęcenia mu tych 140 minut podczas projekcji. Bowiem wyróżnia się nie wyłącznie atrakcyjną dla nastoletniego odbiorcy formą, ale także mówi bardzo przekonującym głosem o kolejnych pokoleniach dzieciaków rozczarowanych i zagubionych - wpadających w tę samą pułapkę zastawioną przez cynicznych politycznych manipulatorów bądź ekonomicznych hien oraz działek chwilowego szczęścia oferowanych przez ulicznych handlarzy przynoszących w konsekwencji mnóstwo lawinowo narastającego nieszczęścia. To też oczywiście kino rozprawiające o znaczeniach przypadków i znaczeniu drobnych decyzji, które w przewracają całe życie do góry nogami. Kino o wielu gównach w które można wdepnąć, a przez to że tutaj bohater wdeptuje w nie seryjnie trzeba by orzec iż nieco też fabularnie przeforsowane. Ale mimo to warto, bo może się podobać, mimo że optymizmem nie tryska i w proporcjach nie zachowuje umiaru.

sobota, 27 marca 2021

Atonement / Pokuta (2007) - Joe Wright

 

Znakomity, osadzony w przełomowych historycznie realiach po części thriller (tutaj prolog się kłania), opisany ogólnikowo jako melodramat, a jednak właściwościami w rozbudowaną historię wprowadzającymi i za sprawą uwarunkowań konfliktu zbrojnego w tle, przypominający bardziej od klasycznego romansu, całkiem nowatorsko rozumiany wstrząsająco mroczny wojenny dramat z ciekawym wątkiem tajemnicy. Rozbudowany do wielowątkowej historii o potędze zbiegów okoliczności, które wpływają w nieodwracalny sposób na ludzkie losy. Plus znakomita muzyka, w tym piękne pianina tematy i wizualna poetyka, nie wyłącznie ograniczona do urokliwych zdjęć. Ponadto epicka scena na plaży, którą uznaję za jeden z największych operatorskich majstersztyków w historii kina. Co summa summarum daje bardzo malowniczy, wielogatunkowy, wartki i świadomy "fresk z wojną i miłością w tle". Daje (z czym się w pełni zgadzam), coś znacznie więcej, bo okazję do głębokiej refleksji, a jego ostatecznym przeznaczeniem myślę miejsce pośród wielce znaczących filmowych dzieł. Co w sumie ocenić może tylko czas. Czas który jak dotąd działa na korzyść dzieła Joe Wrighta.

P.S. Jakiś czas temu byłem pod całkiem sporym wrażeniem pracy jaką Joe Wright wykonał kręcąc fragmentaryczną biografię Winstona Churchilla i nie byłem wówczas absolutnie świadom, iż wcześniej stworzył dzieło znacznie wybitniejsze. To mi uprzytamnia jak wielkie jeszcze mam braki w filmowym rozeznaniu i ile jeszcze przede mną ważnej klasyki do obejrzenia, bym mógł powiedzieć o sobie he he koneser. :) 

czwartek, 25 marca 2021

House of Sand and Fog / Dom z piasku i mgły (2003) - Vadim Perelman

 


Zainspirowany doniesieniami o pierwszym od wielu lat na tyle głośnym filmem Vadima Perelmana, że te informacje znalazły drogę do mnie, postanowiłem przypomnieć sobie dlaczego nazwisko pochodzącego z Ukrainy reżysera przed laty za sprawą debiutu poznane, tak mocno mi w pamięć zapadło. Za dużo kinowego dobra w międzyczasie przyswoiłem, przez co nawet te wyróżniające się produkcje w szczegółach potrafią w niepamięci się zagubić. Czas był więc by do tej jednej z nich powrócić. Akcja tutaj się z wolna zawiązuje i z każdą chwilą atmosfera gęstnieje. Emocje rosną w postępie geometrycznym, aż do reperkusjami podpalonej ich eksplozji. Żadnych czarnych charakterów, nie ma tutaj bohaterów negatywnych. Są tylko ludzie postawieni okolicznościami przed koniecznością walki o własne i rodziny dobro. Zapętlają się ich losy i relacje przybierają na sile przez stres, lęk w konfrontacyjnym amoku. Wszystko się w końcu sypie, dochodzi do punktu z którego nie ma już odwrotu, a konsekwencje są dramatyczne. Już sobie przypomniałem za co ten poruszający emocjonalny thriller psychologiczny przed laty ceniłem.

środa, 24 marca 2021

The World to Come / Świat, który nadejdzie (2020) - Mona Fastvold

 

Ten malarską manierą prowadzony film, to w pierwszej kolejności właśnie zdjęcia, scenografia i lokacje. Ujęcia wypieszczone, które pomagają tkać subtelnie senną i zarazem zmysłowo pobudzaną opowieść o uwolnieniu od żałoby i cierpienia - w samotności dzięki fascynacji i bliskości z drugą osobą. To pełna zadumy historia związku, który nie mógł być zaakceptowany i namiętności o której nikt nie mógł się dowiedzieć. To też swoisty dziennik zachodzących przemian i codziennych rytuałów, z naturalnymi dla czasu i okoliczności dialogami oraz ze wstrzemięźliwym ale pulsującym w środku od emocji aktorstwem zaledwie czwórki arcyciekawych bohaterów. Wspólnota bólu buduje więź, potrzeba wzajemnego ciepła i zrozumienia intensyfikuje ją i utwardza czyniąc tym dla czego warto żyć. Jednak żal tkwi głęboko i wtłacza gorycz w serca, a krótki czas zapomnienia przeistacza się jednak w długie monotonne dni udręki. Mona Fastvold przygotowała ciężki i bolesny dramat, przytłaczający tematem oraz muzyką tajemniczą i przerażającą w momentach gdy na dysonasowych akordach opiera swoje sugestywne oddziaływanie. Jeden z najbardziej smutnych, przygnębiających filmów jakie ostatnio widziałem. On boli, ale na swój sposób pięknie ból zadaje.

poniedziałek, 22 marca 2021

Serj Tankian - Elasticity (2021)

 

Z zasady epki ignoruje, ale jeśli takie małe wydawnictwo ma dla danego artysty spore znaczenie, to trudno abym ja sam także nie uznał że warto premierę odnotować, chociaż poświęcając jej oprócz czasu na odsłuch także kilka linijek tekstu. Nawet jeśli Elasticity jest tylko epką solową Serji Tankiana, to „kumaci” wiedzą że te pięć kompozycji mogło się pierwotnie pojawić na powrotnym krążku wciąż wyczekiwanego przez fanów System of A Down. Żałuję zatem po pierwsze, iż to niepełny długograj solowy, ani tym bardziej wytęskniony krążek macierzystej formacji wokalisty. Bowiem numery to świetnie skrojone i czuć w nich potencjał, a dodana opcja grupowa mogłaby przynieść naprawdę zaskakująco świeży szlif końcowy, a nawet może po latach kultowy album. Niestety goście wciąż nie mogą się dogadać, coś tam razem okazjonalnie nagrają, tylko nieco poflirtują i rozejdą się pozostawiając fanów w poczuciu zawiedzenia, często rozgoryczenia. Na koniec dodam jeszcze tylko iż zawartości Elasticity bliżej do brzmienia klasycznych albumów SOAD niż do dwóch systemowo brzmiących albumów solowych artysty. W sumie zdanie w którym napisałbym że to jak pomost łączący Elect the Dead z Harakiri tak samo byłoby zgodne z rzeczywistością. Innymi słowy to właśnie to czego oczekiwałem, a przez fakt iż nie jest to ani long solowy, ani long grupowy to jestem ponad merytoryczne zadowolenie jednak nie w pełni szczęśliwy. 

sobota, 20 marca 2021

Mientras dure la guerra / Póki trwa wojna (2019) - Alejandro Amenábar

 

Amenábar zasłużenie posiada już nazwisko zapisane w historii nie tylko europejskiej kinematografii. Wystarczy przypomnieć Abre los ojos, Mar adentro czy też nawet The Others i nie ma już wątpliwości, nie ma myślę pytań. Ostatnio jednak filmy jego nazwiskiem podpisane (z tego co zdążyłem zauważyć) nie wzbudzają aż tak ogromnego zainteresowania i przez krytykę nie są podawane jako przykłady produkcji wyjątkowo udanych, tym bardziej zasługujących na najwyższe filmowe laury. Stąd miałem obawy czy tym razem będzie ekscytował czy tylko poprawnym rzemieślniczym warsztatem wzbudzi względne tylko uznanie. Szczególniej że temat około biograficzno-historyczny, to działka dość podatna na reżyserską wstrzemięźliwość, ograniczającą formułę do klasycznych szablonów. Ponadto jeśli rozgrzebuje się dzisiaj historię, to trzeba liczyć się z tym że przedstawiciele dwóch skrajnych interpretacji minionych wydarzeń (tym bardziej kiedy wyraźnie okopani są na własnych pozycjach), będą emocjonalnie reagowali krytyką niekoniecznie merytoryczną. Historia Półwyspu Iberyjskiego jest skomplikowana, tak samo ta zamierzchła jak i w miarę jeszcze współczesna. Tym samym ważne postaci z jej kart stają się kontrowersyjne, bowiem w wirze splątanych wydarzeń, stając w teorii po właściwej stronie (a jak się okazuje w tym przypadku) po czasie w praktyce ich wybory czynią ich niezamierzenie zwolennikami dyktatur. Świadomi zawiłej sytuacji mędrcy popełniają błędy i jak w tych okolicznościach dziwić się zwykłym, częstokroć zwyczajnie ograniczonym intelektualnie ludziom, którzy często bezwiednie naiwnie ale bez złych intencji pozwalają się zmanipulować cynicznym, bądź wprost nawiedzonym politykom. Amenábar muszę przyznać wyraźnie i przystępnie zarysowuje te niuanse, jednak jako film jego obraz nieco kuleje, gdyż emocje są nie dość sugestywne, a wręcz fragmentarycznie poprzez paradoksalnie w górnolotności uwikłanie wręcz płaskie, a wydarzenia o ogromnym potencjale tragicznym bez koniecznej żywej dramaturgii ukazane. Trudno mi więc o pozbawiony „ale” entuzjazm, kiedy po seansie należy swoje odczucia wyartykułować. Przykro mi że doskonały onegdaj reżyser, którego większość filmów posiadało walor artystycznej ambicji, teraz tylko rzemieślniczo, czyli akademicko odtwórczo kwestie ważkich dylematów na język kina adaptuje. Poprawnie to w tym przypadku zbyt mało. Portret osobistej tragedii wielkiego chrześcijańskiego myśliciela z epoki, na tle przełomowych i dramatycznych w skutki dla historii Hiszpanii wydarzeń zasługuje myślę na więcej.

P.S. Wszędzie polityka, wszystko jest polityką. Byliśmy wielokrotnie przez nią zgubieni, wciąż jesteśmy i niestety nie widzę szans byśmy w przyszłości przez nią zgubieni nie byli. Żadna konstruktywna nauka z przeszłości do ludzkości w wymiarze stadnym się nie przebije.

piątek, 19 marca 2021

Lana Del Rey - Chemtrails over the Country Club (2021)

 


Lana jest jak wino i używam tego wyświechtanego porównania, gdyż mimo że mi nie brak bardziej plastycznych porównań, to jednak to akurat bardzo szlachetne idealnie do charakteru jej muzyki koresponduje. Ona jest pisana z wielką subtelną klasą, a jej walory smakowe wytrawne - mimo że pop lubią w zasadzie wszyscy, to trzeba kompetentnego ucha by dostrzec w niej cały bogaty bukiet. Trzy jej ostatnie albumy (w zasadzie nie mam czasu przysłuchać się wcześniejszym), to klasa sama w sobie i całe szerokie spektrum korzystania z wieloletniej popowej tradycji. O Lust for Life i szczególnie entuzjastycznie o Norman Fucking Rockwell nie omieszkałem się wypowiedzieć, a obecnie skreślam kilka nieodkrywczych słów w temacie świeżutkiego Chemtrails over the Country Club. Mimo iż odsłuch kolejnych jej jedenastu nowych kompozycji jest przyjemnością znakomitą, to nie uznam i zakładam że nawet po większej ilości spotkań nie uznam, by Lana przebiła nimi efekt poprzedniczki. Norman Fucking Rockwell jest mniamuśny na tak wielu poziomach, że ciężko było o skontrowanie jego siły oddziaływania, a najnowszy album po prostu pięknie się we mnie osadził i pieści moje uszy zarówno detalami, niuansami i drobiazgami aranżacyjnymi jak oczywiście głosem artystki (słyszę chyba tez gościnne wspomagania), ale nie posiada waloru dzieła nad dziełami. Nie jest to oczywiście żadna krytyka, bowiem nie pisze się z pretensjami o muzyce bez wad generalnie. Ja akurat istotnych wad nie dostrzegam, a w takich trzech otwierających album utworach jak White Dress, najlepszym tytułowym i Tulsa Jesus Freak, to nawet wyczuwam ten sam czar co na Norman Fucking Roswell w całej jego dosłownej rozciągłości. Lana jest jak wino. Uzupełnię sobie teraz lampkę tym cudnym smakiem i będę się konsekwentnie doszukiwał w nim tej wartości, której jeszcze w przypadku Chemtrails nie zauważyłem. 

czwartek, 18 marca 2021

Bugsy (1991) - Barry Levinson

 

Jak narodziło się hazardowe imperium w Las Vegas Barry Levinson całkiem efektownie opowiada. Niby to już filmowa gangstera z nowej ery, czyli innymi słowy klasyka powstała grubo po świecących gigantyczny triumf dwóch częściach Ojca Chrzestnego, ale klimatem i narracyjną formułą oraz produkcyjnym szlifem nawiązująca bezpośrednio do konwencji sprzed laty. Porównując z takimi Chłopcami z ferajny mogła już wtedy być spostrzegana jako bajeczka pozbawiona surowej brutalności, jak i urokliwa symboliczna przypowieść o męskiej do kobiety słabości. Wygląda znakomicie, robi spore wrażenie estetyczne, lecz też może w sensie przyjętej maniery zdawać się już archaiczne. To takie kino o latach czterdziestych ubiegłego wieku aspirujące by wyglądać jakby było wtedy też nakręcone. To jest ten rodzaj kinowej przyjemności, który braki emocjonalnych uniesień nadrabia klimatem i w wielu fragmentach mu się udaje - raz w miarę realistycznie brutalnie i raz emocjonalnie. I niby można przymknąć oko na mniej lub bardziej kolące w oko niedoskonałości, ale ja się pytam czy Warren Betty jako gangster jest przekonujący? Myślę iż Betty to chyba zagrał tutaj mimicznie Arnolda Schwarzenegger grającego Benjamina Siegela i zrobił to udając pierwszego perfekcyjnie, a drugiego to chyba drażniąco.  Za to Bening jak zwykle, tak jak lubię na swój sposób uroczo drapieżna. :)

środa, 17 marca 2021

Das Boot / Okręt (1981) - Wolfgang Petersen

 


Jak mało ja wiem o historii, nawet tego względnie współczesnego kina, mówią sytuacje takie jak ta akurat, kiedy po latach uświadamiam sobie, że najlepszym filmem Wolfganga Petersena nie było Na linii ognia, ani tym bardziej nie był Gniew oceanu. Nigdy też się nie zastanawiałem jaką drogą ten Niemiec trafił do amerykańskiej fabryki snów, więc nie dałem sobie już odpowiednio wcześniej okazji, by świadomość swoją w temacie poszerzyć. Tym samym dopiero względnie niedawno dotarło do mnie kto jest reżyserem tego sławnego klasyka, a teraz zapiszę, by pamiętać kiedy pamięć będzie zawodzić, co o nim myślę. Ponad trzy godziny trzymającego konsekwentnie w napięciu wojennego rejsu po wzburzonym Atlantyku. Wyczekiwania i walki, rozgrywki na powierzchni wody i pod jej powierzchnią, w ekstremalnie głębokiej zimnej toni i pośród smaganych wiatrem fal. Psychologicznego oddziaływania stresu i świadomości odizolowania - zamknięcia w stalowej konserwie z torpedami. Politycznej i też ideologicznej łamigłówki pomiędzy wierszami i bezpośredniej próby przetrwania (bronić się/atakować, atakować/bronić się). Wizualnie bez wielkich możliwości technicznych, lecz mimo to cholernie realistycznie i spektakularnie. Genialnie sfilmowanej, maksymalnie realistycznej wizualnie i psychologicznie fenomenalnie prowokującej autentyczne reakcje doskonałych aktorów roboty. Jasna cholera, te dwieście minut, to naprawdę grube wyzwanie! Gigantycznych rozmiarów produkcja napędzana pasją i ambicją odtworzenia prawdziwych realiów walki z wrogiem i własnym strachem. Cholernie udana twierdzę!

wtorek, 16 marca 2021

Black Rain / Czarny deszcz (1989) - Ridley Scott

 

Klasyka według Ridley’a Scotta, ale też  pełną gębą kultowy dramat sensacyjny, w gatunku w którym w latach osiemdziesiątych powstało masę produkcji i w pamięci mojego pokolenia na zawsze nie tylko przez wzgląd na sentyment pozostaną. Oglądane najczęściej już po przełomie politycznym roku 89-ego działały na smarkatą wyobraźnię znacznie pewnie mocniej, niż wszystkie te współczesne akcyjniaki na młodzież dzisiejszą. Traf jednak chciał ze Czarny deszcz tak się dobrze przez lata w filmografii starszego z braci Scott zakamuflował, że jedynie fragmentarycznie w moim życiu się pojawiał, a jeśli kiedyś seans w całości odbyłem, to chyba zwyczajnie (choć to chyba mało prawdopodobne) o tym zapomniałem. Nie rozumiem jednak jak to możliwe, bowiem film to w estetyce detektywistycznej wzorcowo nakręcony, lecz także kapitalnie łączący rozrywkowo potraktowaną akcję, ze świetnie skrojoną intrygą. Co by też o schematach gatunkowych krytycznie nie napisać, to trudno o złapanie oddechu, bowiem akcja jest soczysta i napięcie ustawiczne prym wiedzie. W dodatku dobrze wykorzystano potencjał kulturowych różnic pomiędzy jankeską brawurą (zachodnim relatywizmem), a azjatycką dyscypliną (japońskim honorem), przez co film jest ciekawy również przez pryzmat, pisząc w tonie naukowym, socjologiczny. :) W dodatku klimat jest tak znakomicie nakreślony i mrokiem gęstym po korek nabity, że mimo iż osadzony w teraźniejszości dzięki egzotycznym azjatyckim lokacjom niemal tak futurystyczny jak w innym, kilka lat starszym i jeszcze głośniejszym dziele Ridley’a Scotta. Obsada cała poza tym świetna i ma się rozumieć jak zwykle Michael Douglas ekstra. I tylko ten minus  nie związany z merytorycznym na Black Rain spojrzeniem, a wyłącznie z osobistą nostalgiczną potrzebą na koniec muszę podkreślić, że takie filmy kręcono wyłącznie kiedyś. Dzisiaj straszna w tym segmencie dobrych, bo z serduchem kręconych sensacyjnych obrazów posucha. 

poniedziałek, 15 marca 2021

Algiers - Algiers (2015)

 


Ależ olbrzymi ferment w moim guście muzycznym swego czasu Algiers poczynili, gdy zainspirowany pochlebną wzmianką w jednym z systematycznie pochłanianych magazynów muzycznych o ich drugim longu przeczytałem, sprawdzając natychmiast nutę w praktyce. Oczywiście nie była to wyłącznie zaślepiona ciekawością poznania nowego miłość od pierwszego wejrzenia, mimo to niewiele czasu potrzebowałem by dać się zniewolić dostrzegając w ich zaangażowanej społecznie sztuce pisania ambitnej nuty to, czego może w całej okazałości od początku nie wychwyciłem. Tak czy siak nie musiały minąć dekady bym rozpoznał w intrygujących kompozycjach ukryty i dostrzegalny wyłącznie dla wprawnego ucha potencjał bliski dziełu. Tym tropem naturalnie idąc prawie dokładnie rok temu zachwycałem się trzecim i jak dotąd ostatnim ich długograjem, a w międzyczasie chłonąłem systematycznie dźwięki z obecnie poddawanego analizie quasi recenzenckiej debiutu. Inicjujący karierę Amerykanów album porównywany z kolejnymi dwoma wypada nieco mniej spektakularnie, bowiem kompozycje oczywiście z miejsca zdradzają wielkie ambicje, ale jednak w ogólności mają w sobie znacznie mniej eklektycznych pomysłów niż te utwory, które wypełniły zarówno The Underside of Power jak i There is No Year. Program pierwszej płyty ogranicza się do maksymalnie oryginalnego, ale jednak wykorzystania przestrzeni surowej i wzbogaconej o akcenty soulowe czy częstokroć wręcz plemienne ciekawej elektroniki. Wokal Franklina Jamesa Fishera to niewątpliwy atut podstawowy propozycji pochodzących z Atlanty muzyków, a jego osadzenie i korzystanie z tej wrośniętej w "czarny" głos ciepłej, czasem melancholijnej maniery w kontekście siły lirycznego przekazu oraz minimalistycznego syntezatorowego chłodu i rebelianckiego charakteru przekazu kontrastującego właśnie z soulowym sznytem powoduje, że na scenie to wielce, jak i sugestywne oryginalne połączenie. Zestawienie walorów i cech może z różnych muzycznych frontów, ale jednak w praktycznym wymiarze specyfiki Algiers nie budzący w żadnym razie poczucia nawet najmniejszej niespójności. Stąd moje uznanie dla ich konceptu gigantyczne i wrażliwość moja na efekt muzyczno-liryczny równie wielka. 

niedziela, 14 marca 2021

Hollywood Ending / Koniec z Hollywood (2002) - Woody Allen



W cyklu Allen wieczorem poprawia mi humor. Polepsza samopoczucie w dniu bez większych radości i mniejszych trosk - dobra, tym razem tylko próbuje. Stara się uczynić mniej pochmurnym farsą swego autorstwa, czyli na ekranie Koniec z Hollywood z 2002-ego roku. Wszystkie cechy kina allenowskiego ona zawiera, lecz w porównaniu do najlepszych wypada bardziej blado, bo wyrazistości (mogę być odosobniony w tym sądzie) zabrakło. Poziom satysfakcjonujący oczywiście zachowany, bo postaci osobliwie żywe i aktorstwo na poziomie odpowiednio wysoko zawieszonej poprzeczki. Do tego ta jeszcze bardziej niż zazwyczaj wyjątkowo groteskowa postać grana przez Allena i aż sam się dziwię że mam jakieś ale, kiedy w sumie potknięć na tyle istotnych brak wcale. :) A jednak coś mi tu nie zażarło tak jak zazwyczaj żażreć potrafi. Te gagi nie zabawiają seryjnie i tylko kilka fragmentów jest w stanie na zawołanie wyrwać z letargu. Chodzi właśnie o to, że jest tak płasko, jakby mistrz wypśtykał się ze swady na rzecz lekkiej żenady. Może tylko mega ucieszny jest fakt, że udało mu się znaleźć klona Stanisława Mikulskiego, który nie gra tutaj Hansa Klossa. Ale on o tym nie wie, a ja mu o tym nie powiem, bo przecież jakbym zadzwonił to by mi nie dał dojść do głosu. Jak to on.   

P.S. Też nie znosicie wady wymowy aktorki Leoni, a lubicie patrzeć na walory urody aktorek Thiessen i Messing?

sobota, 13 marca 2021

Deux / My dwie (2019) - Filippo Meneghetti

 

Donoszę że ten obraz niemiłosiernie, tak we francuskim stylu został udramatyzowany, lecz trudno mi jednoznacznie stwierdzić czy przesadnie czy może zgodnie z wymaganiami specyficznego w tej historii autentyzmu. Film to dla widza poszukującego poruszeń, któremu zarazem trudno zarzucić sztuczne pobudzanie emocji, ale też równolegle jest w tej zaprezentowanej ekspozycji przeżyć coś z irytujących manieryzmów teatralnych, w których dominuje jednak wysoko stężona emfaza i nadymanie problemu. Może wypisuje teraz bzdury, nie wykluczam że obiektywnie to błądzę, ale subiektywne odczucia jakie próbuje tutaj w miarę logicznie uporządkować, skłaniają mnie do powyższych przekonań, tudzież wyżej zamieszczonych powątpiewań. Jednako obejrzałem zaintrygowany i wytrwałem seans bez ciągłego ziewania, bądź co chwila tracąc koncentrację. Obejrzałem uznając że temat będzie dobrym materiałem do głębokiej analizy, a formuła kina obyczajowego z mocnym akcentem dramatycznym i jak się okazało nawet minimalistycznym wątkiem z okolic tajemniczego thrillera, dostarczy twórcom okazję do rozbudowanej i celnej psychologicznej interpretacji. W sumie się nie zawiodłem, bo jest się tutaj nad czym zadumać i jest tu pierwiastek skomplikowanej obyczajowo relacji z wrażliwością skomentowany. Podsumowując jednak, mam co do formy jakieś wątpliwości i mimo to uznaję że film jest udany. Znaczy polecam, ale też nie mam pewności czy nie chciałem w przedseansowym założeniu zarekomendować go z dużo większym entuzjazmem. Zatem może nie będę polecał, skoro nie jestem w pełni przekonany. :)

piątek, 12 marca 2021

Evergrey - Escape of the Phoenix (2021)

 


Rozpocznę z dużą dozą poczucia humoru i napiszę, iż nowy krążek Evergrey jest po prostu uwodzicielsko-drażniący, bowiem arogancko wprasza się cholera w te wrażliwe miejsca, których prawdziwy facet się krępuje. Wciska się do męskiej wrażliwej duszy i biedny, twardy jak głaz człowiek tak słucha, słucha, słucha i słucha tych poruszających dźwięków, aż go zemdli i trzeba będzie znowu umyć zęby, a się je przecież już raz rano i raz wieczorem myło. Gruboskórnie żartem bez klasy wystartowałem, zatem aby zmyć natychmiast (jeszcze póki może się da) wrażenie prostackie dodaje już maksymalnie poważnie, że Evergrey od lat lubię i tej sympatii równolegle się wstydzę, gdyż muzyka to w swej istocie niezbyt wielkiego obycia z nieco ambitnymi dźwiękami wymagająca i tak bardzo subtelnie krucha, że istocie męskich hormonów pełnej, taka mięciutka i jeszcze dodatkowo nasycona głębokim wzruszem nuta po prostu nie powinna być bliska. Jedno to emfaza, drugie to balladowe wycieczki - obie mogą ciary wywoływać i równocześnie przesyt ckliwością i patosem powodować. Taki właśnie jest w moim przekonaniu Escape of the Phoenix - urokliwy czułymi kompozycjami, podniosły atmosferą uniesienia. Zbudowany w odróżnieniu od znacznie bardziej monolitycznej poprzedniczki w większości z utworów aspirujących do progresywnej charakterystyki szlachetnej ballady, z intymnymi lirykami dodającymi wrażeniu autentyzmu. Tylko w kilku momentach uderzający w rejony dark heavy metalowe z wykorzystaniem ciężej brzmiących motywów, przez co tak podstępnie w łaski wrażliwości się wkupujący - wywołując to podkreślane przeze mnie od początku uczucie nazbyt jak na osobnika męskiego rozwiniętej potrzeby przeżywania wzruszeń i poruszeń. Wszystko oprócz zmiany w proporcjach pomiędzy dynamicznymi heavy numerami, a subtelnie rozwijanymi balladami pozostaje na najnowszym albumie bez zmian i nawet nie ma mowy by mówić o jakiejkolwiek ewolucji stylu. Escape of the Phoenix to kolejny doskonały w swojej manierze, z tą samą ornamentyką i podobnym brzmieniem album. Zaśpiewany perfekcyjnie, zaaranżowany tak, aby równowaga pomiędzy składowymi była zachowana i z wielką pasją zagrany. Mógłbym się skarżyć na repetywność, mógłbym utyskiwać nad ultramelodyjną chwytliwością i podniosłą aurą. Ale równie dobrze mógłbym wówczas skarżyć się że Evergrey to Evergrey. Zatem się powstrzymam, by nie popaść w śmieszność. :)

P.S. Fajnie wyszedł ten duet Englunda z LaBrie w The Beholder. 

czwartek, 11 marca 2021

Mighty Aphrodite / Jej wysokość Afrodyta (1995) - Woody Allen

 

Każdy w zasadzie film Allena, to bardziej rozbudowana nowela niż pełnowymiarowa fabularna produkcja. Raz bo czas (90 minut z hakiem lub czasem nawet mniej), dwa (właściwe) bo historie przez niego pisane, to oczywiście błyskotliwe, jednak dość luźno, a nawet chaotycznie kręcone opowiastki. To jest jego styl, który mimo, że Allen gustuje przecież w dziełach kompletnych Bergmana i literackich wzorach Tennesseego Williamsa, to sam w pewnym sensie idzie ścieżką przeczącą swoim wzorom. Miewał oczywiście próby śmiertelnie poważnie dramatyczne, ale jak sam twierdzi były to rzeczy nie do końca właściwie przez widza zrozumiałe i w żadnym stopniu dorównujące dziełom wybitnym. Albo jest tak skromny, albo ja mu wierzę bo jest przekonujący. :) Faktem jednak niezaprzeczalnym jest to, iż Allen najlepiej wypada wtedy, gdy poczucie humoru w jego filmach rządzi, a lawinowo narastające skomplikowanie sytuacji problematycznych przybiera formy groteskowej obsesji. Jej wysokość Afrodyta może nie jest numerem jeden w jego filmografii, ale jest doskonałym przykładem tego co powyżej próbuje w miarę możliwości jasno wyłuszczyć. Historia adopcyjnego rodzica znajdującego biologiczną matkę swojego przysposobionego syna, która oto (zaskoczenie ;)) okazuje się osobliwym skrzyżowaniem irytującej powierzchowności z mega atrakcyjną fizycznością i osobowością z ukrytym potencjałem, jest doskonałym przykładem pomysłu z głębią i z fantastycznym poczuciem humoru sprzedaną. Nawiązując ze swadą do antycznego teatru, greckiej tragedii fenomenalnie rozpracowuje Allen pojęcie konsekwencji świadomych decyzji. Robi to zwyczajnie fajnie. :)

P.S. „Zrozumieć ścieżki serca - życie jest ironią”.

środa, 10 marca 2021

Supernova (2020) - Harry Macqueen

 

Sporo męskich przytulasków, ogólnie wzajemnej troskliwości i okazywania uczuć w dojrzałej wiekowo i mentalnie gejowskiej relacji. To już na starcie wyklucza przychylność każdego kinomana, który reaguje alergiczne na wątki homoseksualne w filmie i będzie z góry powodowało u wielu widzów poczucie dyskomfortu, chociaż naprawdę to nie ma się do czego doczepiać, gdyż wszystko co powiązane z intymnością jest tutaj typowo po brytyjsku, czyli możliwie wstrzemięźliwie ukazane. Ponadto obraz to o żadnym wydźwięku pro tolerancyjnym wobec mniejszości seksualnych, a o chorobie zwanej demencją i jej wpływie w początkowej fazie na wzmocnione czasem bliskie ludzkie relacje. Para po zapoznaniu się z lekarską diagnozą wyjeżdża na urlop, który jest nostalgiczną podróżą do miejsc z młodości. Serią pięknych wspomnień przywoływanych i skazaną na porażkę próbą ocalenia ich przed zapomnieniem. Dosłownie z bezradności wobec problemu pędem do ucieczki - choć jeszcze przez chwilę przed tym co nieuniknione. Powstało zatem dobre brytyjskie kino, bez fajerwerków oczywiście, lecz zamiast nich z głębokim spojrzeniem na dramatyczne okoliczności oraz z doskonale wyważoną grą dwóch fantastycznych aktorów. Choć nie wykluczam że będą też tacy widzowie, którym męsko-męski charakter relacji nie będzie przeszkadzał, a mimo wszystko uznają film Harry'ego Macqueena emocjonalnym zakalcem. Kwestia gustu, kwestia smaku - kwestia poziomu wymagań. Jednego wszak jestem pewien, że widoki dzikiej angielskiej przyrody każdego będą w stanie zachwycić.

wtorek, 9 marca 2021

The Haunted - Made Me Do It (2000)

 


Intro na wejście znakomicie pobudza w metalowych żyłach krążenie. Idąc dalej za pierwszym mocarnym ciosem The Haunted (ekipa powstała na gruzach At the Gates) mieli ochoczo gdzieś na styku agresywnego death'u i motorycznego thrash'u. Zdecydowanie chwytliwie, z całym arsenałem całkiem melodyjnych tematów. Z całą masą rwanych riffów i ostrych niczym żyleta motywów. Z ogniście wykręconym klarownym i odpowiednio brutalnym brzmieniem, podkreślającym fantastycznie walory żywej, organicznej nuty. Szybkie tempa i same pomysły mimo że bazujące na klasycznych w gatunku rozwiązaniach, to wzbudzające zainteresowanie, bowiem zagrane z pasją i impetem przez doskonale zgranych instrumentalistów. Do tego radośnie histeryczna maniera Marco Aro (który już po debiucie zastąpił Petera Dolvinga) i można rzec że Szwecja rządzi i dzieli w takiej stylistyce. Świetny krążek, który wciąż trzyma się mocno w mojej osobistej topce. 

poniedziałek, 8 marca 2021

Minari (2020) - Lee Isaac Chung

 

Koreańscy emigranci w Ameryce Ronalda Reagana. W latach osiemdziesiątych osadnictwo, kiedy też pamięć wojny koreańskiej była względnie świeża, a rozwój gospodarczy kwitł wraz z konserwatywnym spostrzeganiem rzeczywistości w bogobojnych społecznościach nie tylko południa. Gdzieś na jankeskiej prowincji trójpokoleniowa rodzina Yi z marzeniem spełnienia swojego małego amerykańskiego snu zakotwiczyła. Dzieląc obowiązki codzienne pomiędzy pracę w wylęgarni kurcząt, uprawianiu roli i wychowaniu dzieci, realizują plan, którego sukces zależy nie tylko od ich wysiłku ale też od w tym konkretnym miejscu odosobnienia farta, aklimatyzacji i współistnienia z sąsiadami. Asymilacja mimo że już w ich przypadku podbudowana wieloletnim życiem w Ameryce, to wciąż trudna sztuka przystosowania się do nowych kulturowych właściwości, a w dodatku bezwzględna ekonomia jak wszędzie nie zna słowa wybacz. W sumie zakładałem że w tej kronice prostego życia wydarzy się jak to w filmie o charakterystyce dramatycznej coś potwornie tragicznego, a okazało się że prócz całkiem zabawnych, z drugiej strony nieco uciążliwych małych komplikacji i przykrych wypadków losowych, to życie płynęło względnie równym nurtem i czyniło mimo przeciwności rodzinę Yi szczęśliwą. Stąd opowieść sygnowana nazwiskiem Lee Isaaca Chunga (przepraszam, nie znam) jest bez wstrząsających emocji obyczajową balladą, stawiająca na przekaz prosty i jednocześnie ciepły. To film mało atrakcyjny z powszechnie przyjętej perspektywy rozrywkowej, fascynujący jednak jako chwytająca za serce liryczna przypowieść o więzach i relacjach rodzinnych.

piątek, 5 marca 2021

Nomadland (2020) - Chloé Zhao

 

Kiedy jakiś czas temu, gdy o potencjale Nomadland naturalnie było cicho ja już przeczuwałem, iż o osobie Chloé Zhao w najbliższym czasie może być głośno. Obejrzany wówczas The Rider wyraźnie dawał do zrozumienia, że przy sprzyjających wiatrach jej talent rozkwitnie, tudzież złapie nawet mainstreamowy wiatr w żagle, a jej filmy staną się pretendentami do najbardziej zacnych branżowych nagród. Nie trzeba było długo czekać aby się przekonać jak domniemania ciałem się stają. Właśnie od co najmniej miesiąca bardzo głośno jest o jej nowym filmie, a ja w tym momencie jestem po seansie Nomadland i jak się okazało obejrzałem cudnie ascetyczną w formie, poetycko-nostalgiczną balladę, która rzecz jasna w kwestii użytych środków wyrazu w kilku kluczowych względach wyraźnie nawiązuje do jej poprzedniego filmu. Miałem więc ogromną przyjemność zapoznać się z filmem zupełnie dalekim od wyobrażeń kina nagrodami obsypywanego, a jednak na tyle mocno zapamiętywalny i tak bardzo ludzki w swoim wymiarze emocjonalnym, iż nie budzi mojego sprzeciwu absolutnie fakt, że został już szczodrze doceniony. Obraz bowiem z pogranicza surowego dokumentu i życiowej fabuły, z urzekająco naturalistycznymi kreacjami zasługuje na wyróżnienie w zalewie wszelkiej kinowej nadprodukcji sprofilowanej z premedytacją pod zysk lub właśnie festiwalowe laury. W tym kontekście kino tak skromne i tak samo z siebie widzowi się nie narzucające, to niezwykle miła odmiana. Wartość jego przede wszystkim duchowo ludzką, wreszcie prostą sugestywnie społeczną publicystyką stoi i bez cienia fałszu poruszająco hipnotyzuje. Jedynie może doskwiera brak energetyzujących emocji - w sensie ich podkręcania w punktach kulminacyjnych, przez co narracja jest dość jednowymiarowo płaska i tym samym może być dla widza bardziej przypadkowego zwyczajnie nużąca. Opowieść oto płynie i dzieje się w niej tyle ile widz z fundamentalnych prawd jest w stanie bez prowadzenia za rączkę wyczytać. Bez jakichkolwiek stylistycznych czy gatunkowych sztuczek - tylko człowiek i konteksty. Piękną melancholijną podróż z cudownymi tematami muzycznym Ludovica Einaudiego w tle właśnie wchłonąłem. Czuję się ubogacony, czuję się spokojny, czuję się bezpieczny. 

czwartek, 4 marca 2021

Slayer - God Hates Us All (2001)

 

Domniemam, iż tylko po części rozumiem dlaczego God Hates Us All już od premiery nie zaskarbił sobie mojej większej sympatii. Nie przyjąłem zawartości szóstki z tak wielkim entuzjazmem jak to kilka lat później się zdarzyło, gdy premiera Christ Illusion nastąpiła. Pierwsze to pewnie przekonanie, iż to Dave Lombardo ze swoim siłowym aczkolwiek finezyjnym graniem, powinien nabijać tempo pod riffy Hannemana i Kinga. Po drugie (co uznaje za argument ten właściwy, bez ironii), to fakt że numery z albumu z 2001 roku zwyczajnie są bardziej w dezorientacji poszukujące niż eksplorujące klasyczny charakter nuty Slayera. I może byłoby inaczej (bo nie jestem fanem stagnacji), gdyby te kompozycje buszując fragmentarycznie po nowych terytoriach, odkrywały ścieżki do dalszego rozwoju na tyle aranżacyjnie atrakcyjnie, że byłyby punktem odniesienia dla przyszłej twórczości zespołu. Tak akurat nie jest, a nawet jeśli kilka z ciosów nagranych po wydaniu God Hates Us All może być kojarzona z grzebaniem w agresywnym hardcorze, crossoverze bądź punku, to one znacząco ciekawsze, gdyż przekornie napiszę iż po prostu przejrzystsze, czytelniejsze i oprawione w lepsze brzmienie. Dla mnie numery z analizowanego albumu są zwyczajnie nieznośnie chaotyczne, a sound wykręcony nazbyt brudny, czy wręcz zgrzytliwy - więc przyjemność z jego odsłuchu może przyjść wyłącznie wtedy gdy po kilkukrotnym zapętleniu nastąpi naturalnie rodzaj przyzwyczajenie aparatu słuchowego do niego. Gdy jednak wrzucam pomiędzy krążków innych odsłuchami, jestem poddawany próbie która często kończy się wciśnięciem przycisku stop i przerzuceniem się właśnie na Christ Illusion. Być może wciąż nie jestem odpowiednio przygotowany na docenienie jakości God Hates Us All - czego nie wykluczam, bowiem pokory na szczęście wobec dźwięków u mnie jeszcze sporo. Z drugiej jednak mańki, jeśli nie spieprzam przed podziałami rytmicznymi The Dillinger Escape Plan, to dlaczego płoszy mnie God Hates Us All? Zastanawiam się i kombinuje – wyciągam prosty wniosek, że to jednak coś nie tak z tym krążkiem. 

środa, 3 marca 2021

Harsh Times / Ciężkie czasy (2005) - David Ayer

 

Debiut reżyserski Davida Ayera, który to jak dzisiaj widać, w dość krótkim czasie stał się cenionym fachowcem od mocnego kina akcji i równie szybko z całkiem ambitnego admiratora gatunku przedzierzgnął się w spieniężającego sukces, wciąż z wysokiej półki, ale jednak pozbawionego chyba pierwotnej mocy twórcę kina mainstreamowego. Od czasu znakomitej wojennej Furii nie miałem okazji sprawdzić jak sobie od strony praktycznej radzi, ale oceny kinowych maniaków i profesjonalnej krytyki już nie są w przypadku ostatnich produkcji aż tak wysokie jak to niegdyś przy okazji Street Kings, End of Watch, wspomnianej The Fury i właśnie Harsh Times bywało. Przypomnę też iż David Ayer swego czasu owocnie jako ceniony scenarzysta współpracował z reżyserami pierwszoligowymi i jak w tym miejscu teraz ochoczo donoszę po raz pierwszy właśnie za sprawą realizacji własnego scenariusza na ekranie pojawił się jako reżyser przy okazji produkcji z zawsze przyciągającym uwagę Christianem Bale’m. Bardzo udany debiut wówczas Ayer nakręcił i dalej przez lat kilka też wyśmienite tytuły swoim nazwiskiem z dumą sygnował. Z tym że niestety (nie oszukujmy się) ostatnio chyba poszedł w popelinę, bowiem oceny dość przeciętne kłamać nie mogą, stąd niezbyt rychliwy jestem z ich w maksymalnie subiektywnym sprawdzeniem. Jednak tu i teraz słowo odnośnie Ciężkich czasów trzeba obowiązkowo wtrącić, by tekst nie był wyłącznie retrospekcyjną archiwizacją ogólnych myśli o wszystkim i konkretnych o niczym. :) Zatem po pierwsze gdyby nie sam Bale w jak zwykle znakomitej roli, to pewnie efekt nie byłby aż tak dobry. Po drugie, gdyby nie surowa prezentacja, idealnie wpisująca się w konwencje męskiego kina, to byłbym znacznie bardziej surowy w ocenach. Po trzecie, gdyby nie poprawna drugoplanowa rola zachwycająco atrakcyjnej Evy Longorii i kilku innych kobiecych kreacji z tła, to od strony estetycznej nie byłoby na czym oka zawiesić. I po czwarte, gdyby nie moja osobista słabość do kina w którym opowiada się o prawdziwych postaciach z krwi i kości, bez zbędnego przypudrowywania fundamentalnych okoliczności, to mojej przychylności Ciężkie czasy by nie zaskarbiły. Bo to po prawdzie bardzo udany debiut z wieloma walorami, lecz nie pozbawiony też słabości i nierówności - pojedynczych mielizn, drobnego efekciarstwa i przemaglowanych banałów. Poza tym ja chyba jestem po prostu stylu Ayera fanem! :) Nie omieszkam więc przekonać się w praktyce kiedy będzie okazja, czy to co o najnowszych jego pracach piszą to czysta prawda.

wtorek, 2 marca 2021

I Care a Lot / O wszystko zadbam (2020) - J Blakeson

 

Cóż za ekscytujące kinowe przeżycie. Przeżycie będące sporym zaskoczeniem, mimo że he he "koneserski" nos węszył coś ciekawego, a sprawdzona wcześniej wyłącznie jedna istotna opinia wyrażała znaczne uznanie. Biorąc pod rozwagę powyższe, to jednak aż takiej petardy się nie spodziewałem. Siłę tej produkcji stanowi świetny scenariusz, kapitalnie rozpisujący ciekawą i żywą pod względem tematu i dynamiki historię. Opowieść którą napędzają prócz samej atrakcyjnej fabuły także fenomenalne kreacje aktorskie i skupione na genialnej mimice twarzy sugestywne ujęcia. To pod względem wykorzystania potencjału drobnych gestów w obrębie ruchu mięśni twarzy majstersztyk, dodatkowo sprytnie i płynnie wykorzystujący do wywoływania zaabsorbowania wielogatunkowe klisze - od klasycznych thrillerowych inklinacji, przez czarną komedię po kąśliwą satyrę o społecznych konsekwencjach bezwzględnej pogoni za pieniądzem. Nowoczesne kino więc na tapecie - kino w którym  na wszelkie zmysły zaangażowane w odbiór sztuki filmowej oddziałują spójne bodźce mające na celu całkowicie zagospodarować zdobytą od startu koncentrację widza. Udaje się to w stu procentach, bo pojedynek kutych na cztery kopyta socjopatycznych bohaterów robi fantastyczna robotę. W formule jednocześnie zarówno poważnej jak i nieco groteskowej - przez cały seans co ważne harmonijnie przenikającej się nawzajem. W pomysłowej konfiguracji produkującej konsekwentnie rosnące napięcie, bowiem zwroty akcji permanentnie na ten efekt pracują.

P.S. Dodam jeszcze jedną uwagę. Mianowicie to co I Care a Lot wyróżnia, to sytuacja w której na początku projekcji bohaterki nie znosisz, a na finał w walce jej kibicujesz, by ostatecznie znów nią gardzić. Zaiste przebiegłe pomysłodawcy sobie to wymyślili i chwała im za to że do zagrania głównej roli wybrali Rosamund Pike.

poniedziałek, 1 marca 2021

Training Day / Dzień próby (2001) - Antoine Fuqua

 


Na ulicy liczy się jedno - „trzeba umieć panować nad śmiechem i łzami”. Prawo ulicy to mocna lekcja reguł z dzielnic „bez zasad”. Jak być zawodowym łowcą grubego zwierza - o tym to brutalna historia! Jeździ żółtodziób ze starym policyjnym wygą po dzielnicach gangów i w praktyce wprowadzany jest w tajniki pracy detektywistycznej. Coś jednak tu mocno śmierdzi i chyba role przestępcy i stróża prawa mocno się rutyniarzowi przemieszały. Młody został z zaskoczenia wpieprzony - kompletnie nieświadomie po uszy same w potężne cuchnące gówno, które na stałe się do człowieka przykleja i z którego ciężko wyleźć. Pierwszy dzień wymarzonej roboty, a tu trzeba podejmować decydujące o przyszłości decyzje, stając oko w oko ze śmiertelnym zagrożeniem. Intensywna to nauka niekoniecznie książkowej policyjnej roboty, na sporym wkurwie i z całym wysokim tonażem gatunkowych sztuczek, które czynią tego rodzaju gliniarskie thrillery atrakcyjną porcją intrygującego akcyjniaka. Bez rozrzedzania, tylko samo gęste. To lubię!

P.S. Tym razem Denzel autentycznie doskonały - uważam wręcz że to chyba jego szczyt szczytów. Tym razem również Antoine Fuqua w fenomenalnej formie - chociaż jemu podobnie jak Denzelowi nie wszystko zawodowo w filmie wychodzi kapitalnie. Lecz akurat Training Day to wciąż fascynujące, już przecież niemłode amerykańskie policyjne kino!

Drukuj