Każdy w zasadzie film Allena, to
bardziej rozbudowana nowela niż pełnowymiarowa fabularna produkcja. Raz bo czas
(90 minut z hakiem lub czasem nawet mniej), dwa (właściwe) bo historie przez
niego pisane, to oczywiście błyskotliwe, jednak dość luźno, a nawet chaotycznie
kręcone opowiastki. To jest jego styl, który mimo, że Allen gustuje przecież w dziełach
kompletnych Bergmana i literackich wzorach Tennesseego Williamsa, to sam w
pewnym sensie idzie ścieżką przeczącą swoim wzorom. Miewał oczywiście próby
śmiertelnie poważnie dramatyczne, ale jak sam twierdzi były to rzeczy nie do
końca właściwie przez widza zrozumiałe i w żadnym stopniu dorównujące dziełom
wybitnym. Albo jest tak skromny, albo ja mu wierzę bo jest przekonujący. :) Faktem
jednak niezaprzeczalnym jest to, iż Allen najlepiej wypada wtedy, gdy poczucie
humoru w jego filmach rządzi, a lawinowo narastające skomplikowanie sytuacji
problematycznych przybiera formy groteskowej obsesji. Jej wysokość Afrodyta
może nie jest numerem jeden w jego filmografii, ale jest doskonałym przykładem
tego co powyżej próbuje w miarę możliwości jasno wyłuszczyć. Historia
adopcyjnego rodzica znajdującego biologiczną matkę swojego przysposobionego
syna, która oto (zaskoczenie ;)) okazuje się osobliwym skrzyżowaniem irytującej
powierzchowności z mega atrakcyjną fizycznością i osobowością z ukrytym
potencjałem, jest doskonałym przykładem pomysłu z głębią i z fantastycznym
poczuciem humoru sprzedaną. Nawiązując ze swadą do antycznego teatru, greckiej tragedii fenomenalnie rozpracowuje Allen pojęcie konsekwencji świadomych decyzji. Robi to zwyczajnie fajnie. :)
P.S. „Zrozumieć ścieżki serca - życie jest ironią”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz