W cyklu Allen wieczorem poprawia mi humor. Polepsza samopoczucie w dniu bez większych radości i mniejszych trosk - dobra, tym razem tylko próbuje. Stara się uczynić mniej pochmurnym farsą swego autorstwa, czyli na ekranie Koniec z Hollywood z 2002-ego roku. Wszystkie cechy kina allenowskiego ona zawiera, lecz w porównaniu do najlepszych wypada bardziej blado, bo wyrazistości (mogę być odosobniony w tym sądzie) zabrakło. Poziom satysfakcjonujący oczywiście zachowany, bo postaci osobliwie żywe i aktorstwo na poziomie odpowiednio wysoko zawieszonej poprzeczki. Do tego ta jeszcze bardziej niż zazwyczaj wyjątkowo groteskowa postać grana przez Allena i aż sam się dziwię że mam jakieś ale, kiedy w sumie potknięć na tyle istotnych brak wcale. :) A jednak coś mi tu nie zażarło tak jak zazwyczaj żażreć potrafi. Te gagi nie zabawiają seryjnie i tylko kilka fragmentów jest w stanie na zawołanie wyrwać z letargu. Chodzi właśnie o to, że jest tak płasko, jakby mistrz wypśtykał się ze swady na rzecz lekkiej żenady. Może tylko mega ucieszny jest fakt, że udało mu się znaleźć klona Stanisława Mikulskiego, który nie gra tutaj Hansa Klossa. Ale on o tym nie wie, a ja mu o tym nie powiem, bo przecież jakbym zadzwonił to by mi nie dał dojść do głosu. Jak to on.
P.S. Też nie znosicie wady wymowy aktorki Leoni, a lubicie patrzeć na walory urody aktorek Thiessen i Messing?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz