piątek, 19 marca 2021

Lana Del Rey - Chemtrails over the Country Club (2021)

 


Lana jest jak wino i używam tego wyświechtanego porównania, gdyż mimo że mi nie brak bardziej plastycznych porównań, to jednak to akurat bardzo szlachetne idealnie do charakteru jej muzyki koresponduje. Ona jest pisana z wielką subtelną klasą, a jej walory smakowe wytrawne - mimo że pop lubią w zasadzie wszyscy, to trzeba kompetentnego ucha by dostrzec w niej cały bogaty bukiet. Trzy jej ostatnie albumy (w zasadzie nie mam czasu przysłuchać się wcześniejszym), to klasa sama w sobie i całe szerokie spektrum korzystania z wieloletniej popowej tradycji. O Lust for Life i szczególnie entuzjastycznie o Norman Fucking Rockwell nie omieszkałem się wypowiedzieć, a obecnie skreślam kilka nieodkrywczych słów w temacie świeżutkiego Chemtrails over the Country Club. Mimo iż odsłuch kolejnych jej jedenastu nowych kompozycji jest przyjemnością znakomitą, to nie uznam i zakładam że nawet po większej ilości spotkań nie uznam, by Lana przebiła nimi efekt poprzedniczki. Norman Fucking Rockwell jest mniamuśny na tak wielu poziomach, że ciężko było o skontrowanie jego siły oddziaływania, a najnowszy album po prostu pięknie się we mnie osadził i pieści moje uszy zarówno detalami, niuansami i drobiazgami aranżacyjnymi jak oczywiście głosem artystki (słyszę chyba tez gościnne wspomagania), ale nie posiada waloru dzieła nad dziełami. Nie jest to oczywiście żadna krytyka, bowiem nie pisze się z pretensjami o muzyce bez wad generalnie. Ja akurat istotnych wad nie dostrzegam, a w takich trzech otwierających album utworach jak White Dress, najlepszym tytułowym i Tulsa Jesus Freak, to nawet wyczuwam ten sam czar co na Norman Fucking Roswell w całej jego dosłownej rozciągłości. Lana jest jak wino. Uzupełnię sobie teraz lampkę tym cudnym smakiem i będę się konsekwentnie doszukiwał w nim tej wartości, której jeszcze w przypadku Chemtrails nie zauważyłem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj