Jak narodziło się hazardowe imperium w Las Vegas Barry Levinson całkiem efektownie opowiada. Niby to już filmowa gangstera z nowej ery, czyli innymi słowy klasyka powstała grubo po świecących gigantyczny triumf dwóch częściach Ojca Chrzestnego, ale klimatem i narracyjną formułą oraz produkcyjnym szlifem nawiązująca bezpośrednio do konwencji sprzed laty. Porównując z takimi Chłopcami z ferajny mogła już wtedy być spostrzegana jako bajeczka pozbawiona surowej brutalności, jak i urokliwa symboliczna przypowieść o męskiej do kobiety słabości. Wygląda znakomicie, robi spore wrażenie estetyczne, lecz też może w sensie przyjętej maniery zdawać się już archaiczne. To takie kino o latach czterdziestych ubiegłego wieku aspirujące by wyglądać jakby było wtedy też nakręcone. To jest ten rodzaj kinowej przyjemności, który braki emocjonalnych uniesień nadrabia klimatem i w wielu fragmentach mu się udaje - raz w miarę realistycznie brutalnie i raz emocjonalnie. I niby można przymknąć oko na mniej lub bardziej kolące w oko niedoskonałości, ale ja się pytam czy Warren Betty jako gangster jest przekonujący? Myślę iż Betty to chyba zagrał tutaj mimicznie Arnolda Schwarzenegger grającego Benjamina Siegela i zrobił to udając pierwszego perfekcyjnie, a drugiego to chyba drażniąco. Za to Bening jak zwykle, tak jak lubię na swój sposób uroczo drapieżna. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz