wtorek, 30 maja 2017

Dark Tranquillity - The Mind's I (1997)




Do Dark Tranquillity mam w zasadzie stosunek podobny jak do In Flames, czyli tej drugiej znacznie bardziej popularnej ekipy ze szwedzkiego zagłębia melodyjnego death metalu. To znaczy czasem głównie z sentymentu powrócę szczególnie do albumów z początków ich działalności, ale na dłużej niż chwilowo nie są w stanie przyciągnąć mojej uwagi. Winę za taką sytuację zrzucam na zespoły, bo ich oferta niestety nie przetrwała próby czasu, a zmiany stylistyczne konsekwentnie dokonywane wpędzały ich co raz głębiej w ślepe uliczki. Tak jak twórcy The Jester Race ostatecznie „s-korn-nowacieli”, tak DT w którymś momencie stał się nudnym powielaczem własnych pomysłów. Problemem jednak w przypadku autorów The Mind’s I w późniejszej fazie działalności nie był przerost mainstreamowej popularności, tylko niemal całkowity jej brak, co zmusiło poniekąd do powrotu do cięższego grania i przede wszystkim ograniczenia popularnych w gatunku, ale im akurat niekoniecznie posłuch zwiększających czystych zaśpiewów, stosowanych w kontrze do ostrego growlowania. Spięli się Panowie kilkukrotnie i w sumie kilka niezłych albumów urozmaicanych elektroniką nagrali, lecz myślę, że jakiegokolwiek błyskotliwego przełomu nie zaliczyli. Stąd moje zainteresowanie ich funkcjonowaniem umarło i tak od może już dekady nie śledzę na bieżąco, co i w jakiej jakości serwują. Jak okoliczności sprzyjają, to wrzucę sobie najczęściej właśnie krążek z 1997 roku i przenoszę się do czasów, kiedy zapomniany już Morbid Noizz od deski do deski czytałem, przy dźwiękach ekip promowanych ówcześnie przez tego rodzimego dystrybutora kilku czołowych metalowych wytwórni. W takim nieco kombatanckim tonie wybrzmi ta refleksja, z naciskiem na idealizowanie młodzieńczych czasów, kiedy gusta się kształtowały, a spontaniczność, zaangażowanie i przede wszystkim pasja popychały mnie do oszczędnego dysponowania skromnym budżetem, by tylko na nowe kasety wystarczało. Dokonywałem wtedy ekonomicznych cudów, nalewałem z próżnego i licznych przyjemności sobie odmawiałem byleby na nośniki z nowo poznanymi kapelami złociszy nie brakowało. Na The Mind’s I także odpowiednią kwotę wysupłałem i akurat tej inwestycji nie żałowałem, a z dzisiejszej perspektywy, kiedy oczywiście na tryb sprzed lat się przestawię doskonale rozumiem dlaczego. Na krążku masa ciętych riffów zagościła, sporo perkusyjnej kanonady i oczywiście nieprzeholowanej chwytliwej zabawy melodią, odpowiednio skontrastowanej jadowitym wokalem. Świadome ukłony w stronę klasyki hard rocka i heavy metalu sprawnie ożenione z energetycznym obliczem kąśliwego skandynawskiego brzmienia zostały, a wszystko w klamrę spięte charakterystyczną tożsamością grupy. I nawet jeśli przy okazji kolejnych wydawnictw propozycję urozmaicali, wprawy i ogłady nabierali to w moim przekonaniu niczego, co by tak kapitalnie wiązało kąśliwe riffy, młodzieńczą werwę, muzyczną wyobraźnię, szacunek dla legend z przeszłości i wreszcie instrumentalny warsztat nie nagrali. Takie oto przekleństwo Dark Tranquillity, że stylistyka, którą praktykowali nie bardzo rozwojowa była/jest, bo w niestety w ciasnych ramach osadzona, a jak już poza te ograniczenia starali się nos wysunąć, to okazywało się, że w inną spętaną schematami niszę wkraczali. Może nie było to wpadanie z deszczu pod rynnę, niemniej jednak zamiast na rozsłonecznione tereny zawędrować, oni po kilku przemoczonych latach asekuracyjnie parasol zakupili i pod nim się chroniąc nie bardzo ochotę na kolejne ryzyko przejawiali. Ustabilizowali pozycję i nawet nie dostrzegli, że to tylko była względna równowaga, która właściwie systematycznie spychała ich na margines. Dzisiaj w moich oczach stanowią jeden z bardziej reprezentacyjnych przykładów osadzenia swojej twórczości na mieliźnie, bo kilka odważniejszych prób wypłynięcia na szersze wody zakończyło się fiaskiem i finalnie powrotem w panice do macierzystego portu, w którym niby jest bezpiecznie, ale perspektyw na większą przygodę nie ma żadnych. Niewiele wiem, co u nich obecnie słychać, świadom jestem, że albumy z ich logiem na rynku się pojawiają, ale brak mi ochoty na konfrontowanie się z ich zawartością. Także zachowam się powściągliwie i swoje narzekania jak i mój entuzjazm wyłącznie w tym jednorazowym tekście wyrażę, w odniesieniu do albumu, który za zarówno początek, jaki i symbolicznie koniec ich wspinaczki uznaję.

poniedziałek, 29 maja 2017

O Brother, Where Art Thou? / Bracie, gdzie jesteś? (2000) - Joel Coen




Porcięta na szelkach królują (to chyba jednak nie to samo co ogrodniczki?), człowiecze osobliwości poczynaniami zadziwiają, przerysowany amerykański akcent z południa bawi i historyczne postaci w tle smaczku dodają. Wizualnie to jest bomba, wrażenie robi kapitalna kolorystyka nawiązująca klimatem do czarno-białej konwencji, ale nie rezygnująca z wyrazistych barw w piaskowych odcieniach. Aktorsko jest wyśmienicie, bez wyjątków, wszyscy razem i każdy z osobna popis daje. Widać, że to ręce i oczy braci Coenów za projektem stoją, bo aktorska śmietanka do najwyższych warsztatowo lotów zainspirowana, zaś w treści masa ironii i humoru, a pod rozrywkową powierzchnią skryte nawiązania do klasycznej "Odysei" Homera. Tyle, że jak kultem otaczam kino Coenów, które w tle groteskowy żart kamufluje, a w pierwszym rzędzie stawia mocną treść (Fargo, No Country for Old Men, True Grit, Barton Fink), ewentualnie w nostalgicznym tonie balladę serwuje (Inside Llewyn Davis, A Serious Man), tak w pełni nie mogę docenić tych ich tytułów, które aspirują do miana kultowych rozśmieszaczy. Zakładam, że pomimo, iż wszyscy oficjalnie przed nimi klękają to w rzeczywistości takich jak ja nieprzekonanych jest wielu.

P.S. Mimo wszystko warto, nawet jeśli wyłącznie dla dwóch odsłon Man of Constant Sorrow.

czwartek, 25 maja 2017

Miss Sloane / Sama przeciw wszystkim (2016) - John Madden




Kapitalna aktorska robota Jessicy Chastain wzbudza uznanie i jawi się zarazem jako jeden z najbardziej jaskrawych walorów obrazu Johna Maddena, który to jako całość może nie stanowi arcydzieła, jednak jest naprawdę solidnym przedstawicielem kina atrakcyjnego zarazem dla oka, jak i dla intelektu. Rozgrywka na ekranie przybiera formę thrillera, w którym odkrywamy kulisy działań świata lobbingu, a w nim wszystkie chwyty dozwolone, gdyż cel środki uświęca, szczególnie gdy w wyścigu nie ma drugiego miejsca. Należy się zatem nastawić na maksymalnie intensywne wystrzeliwanie dialogów, stylizowanych na hiperbłyskotliwe potyczki słowne. Spodziewać genialnych ripost i często trudno zrozumiałej korporacyjnej nawijki płynącej wzburzonymi kaskadami z ust udających zblazowanych, a w rzeczywistości totalnie spiętych i skrępowanych utratą stanowisk karierowiczów. W tym korpo-prawniczym standardzie jako temat przewodni pojawia się odrobina ideałów za sprawą grupy ludzi z misją, lecz o ograniczonych środkach. Za sznurki na granicy prawa pociąga wyrachowana lisica, żyjąca wyłącznie problemami zawodowymi, te emocjonalne prywatne kamuflując przed otoczeniem. Zmotywowana do działania tożsamością przekonań, w równym stopniu jak przerostem osobistych ambicji, stawia wszystko na jedną kartę, ryzykuje i zakładaną cenę płaci (bo przecież "lobbing to umiejętność przewidywania" :)). Ona (o Jezusuku – ten spolszczony tytuł skutecznie topi jakąkolwiek głębie treści) „sama przeciw wszystkim” staje do nierównego boju z potężną machiną, przeciw hipokrytom przy korycie i władcom ludzkich marionetek w rękach wszechwładnego pieniądza. To odpowiednio fascynująca historia współczesnej wojny w kraju pokoju, dramatyczna walka w ustawicznych bitwach o przejęcie wpływów z udziałem wyrafinowanych i bezwzględnych strategii kreowanych przez sowicie opłacanych lobbystów. I pomimo, że podkręcona dynamika "kulturalnych" (bo elita w grze) polemik męczy, a nadążenie za rozwojem wydarzeń i zrozumienie sedna ze względu na mało przyjazną rozrywce formę (mimo wszystko wyłożenia kawy na ławę), wymaga optymalnego skupienia, wytrwałości i intelektualnego wysiłku to ogląda się płynnie i nie spogląda w międzyczasie na zegarek. Chociaż nie należę do zdeklarowanych zwolenników sądowo-biurowego kina, to film mnie wciągnął i z ręką położoną na Konstytucji Stanów Zjednoczonych oświadczam, że warto poświęcić niewiele ponad dwie godziny, choćby dla samej ognistowłosej Jessicy i twista z finału, jeśli nawet sama stuningowana merytoryczna materia nie wzbudzi złożonych emocji. :)

P.S. Broń nas Panie i chrońcie nas okolicznościowe akty normatywne przed pomysłami dystrybutorów na tłumaczenia oryginalnych tytułów!

środa, 24 maja 2017

Fear and Loathing in Las Vegas / Las Vegas Parano (1998) - Terry Gilliam




Co to do cholery było? Totalna paranoja, odjazd i zjazd konkretny! Dwa naszprycowane typy (Depp i Del Toro), kabriolet, pustynia i klawa muza, a całość w wariackim pędzie. W głowach głosy i niezrozumiały plan, iluzje zwizualizowane i dla widza do odszukania i zanalizowania pewnie drugie dno. Tyle, że ja przetrawić bez objawów niestrawności formy i treści nie zdołałem. Poddałem się, spieprzyłem w panice. To absmak wywołało, było kompletnie sfiksowane, niebezpiecznie halucynogenne, ekstremalnie abstrakcyjne i alegoriami przeładowane, a ja to akurat na kwasie nie bywam, więc wejście w ten wymiar nie mogło skończyć się inaczej jak kompletnym odrzuceniem i niezrozumieniem.

P.S. Nie wiem co trzeba brać, by takie eksploracje uskuteczniać. Wiadomo Terry Gilliam za kamerą, ale nawet po nim nie spodziewałem się takiego fioła. Może to dziwne i zaskakujące, ale będąc oddanym fanem Fisher Kinga i Twelve Monkeys nie znalazłem w Las Vegas Parano, prócz doskonałego aktorstwa nic dla siebie.

wtorek, 23 maja 2017

Satyricon - The Age of Nero (2008)




Wieści z obozu Satyricon dochodzą, iż duet wspomagany sesyjnymi muzykami nad nowym albumem intensywnie pracuje, a ja usłyszawszy te bardzo dobre wieści liczę skrycie, że porzucą irytujące żympolenie z ostatniej studyjnej produkcji na rzecz bardziej zwięzłej formuły po linii Now, Diabolical czy właśnie The Age of Nero. Akurat jestem tym sympatykiem twórczości grupy, który po wyznaczeniu przez nią kursu na black'n'rollową stylistykę nie przeklął Satyra i Frosta. Zdaję sobie sprawę, iż dla ortodoksyjnych admiratorów czarnego kultu, tych wszystkich zradykalizowanych mrocznych purystów kierunek obrany na powyższych albumach był rozczarowaniem. W moich oczach jednak ekipa Satyra tą zmianą okazała nie tylko odwagę, ryzykując utratę pierwotnych maniaków, ale w znacznym stopniu udowodniła dojrzałość muzyczną, wprowadziła w czyn postawę róbmy swoje i przyjęła przy okazji pod krucze skrzydła nowych entuzjastów, dając jednocześnie do zrozumienia, że w miejscu nie zamierza kisnąć przy zblazowanym aplauzie regresywnych blackowych old schoolowców. Tyle że jak Now, Diabolical był przykładem poszukiwania na bazie tradycji świeżej formuły, bez uciekania w ciężkostrawne eksperymenty, tak wydana w dwa lata później The Age of Nero, to już tylko konsekwentne rozwijanie zdefiniowanej formuły. Nie mam jednak pretensji, gdyż ten kierunek na doom-stonerowy ciężar bardzo mi odpowiada, szczególnie że tak do końca kompozycje wyrastające wciąż z klasyki gatunku nadal intrygują, a ciężarny szlif dodaje im tylko pożądanego w brzmieniu dołu. Gęste, zawiesiste riffy, miarowa i hipnotyzująca praca sekcji z licznymi smaczkami, nieco cierpiętniczych quasi melodii w zatopionych w dusznej atmosferze oraz brudne, masywne brzmienie. Niby niewiele, zestaw ograniczony, a jednak zastosowanie odpowiednich proporcji pomiędzy środkami i rozsądna oszczędność możliwości powoduje, iż zamiast rozstrajającej nerwy przekombinowanej kaskady motywów wszelakich powstał w miarę chwytliwy, absolutnie nie miałki zestaw czarcich przebojów.

P.S. W ramach wyjaśnienia, względnie usprawiedliwienia! Żadnym fanem jakiejkolwiek odmiany black metalu nie mam odwagi siebie nazwać i chociaż magazyny muzyczne w których natłok wywiadów z nową falą szczególnie z naszego rodzimego grajdołka z nieukrywaną satysfakcją czytam, to już same dźwięki tworzone przez przedstawicieli tej oryginalnie sceny nie trafiają do mnie na tyle intensywnie, by wątła znajomość była podstawą zbudowania kompetentnej opinii. Satyricon z Now, Diabolical i The Age of Nero, to dla mnie wszystko, co w temacie dźwiękowej smoły od czasu do czasu konsekwentnie przerabiam i nie widzę szans by cokolwiek w tej kwestii miało się zmienić. Traktuję zatem swoją przygodę z gatunkiem z ogromnym dystansem i absolutnie nie aspiruję do roli wyroczni. Mam swoje zdanie, nie obawiam się go prezentować, a do zakapturzonych koneserów ponurej stylistyki apeluję o powstrzymanie ambicji pouczania i plucia jadem w sarkastycznym tonie. Wiem, że traktujecie tą sztukę poważnie, macie wiedzę i cięty język, ale nie potrzeba mi tutaj tego udowadniać. 

piątek, 19 maja 2017

Airbourne - Runnin' Wild (2007)




Wskoczyć w buty z językiem wyeksponowanym (w naszych rodzimych okolicznościach spod znaku marki Sofix :)) jeansy powycierane na zadek wciągnąć, spraną koszulkę na klatę wcisnąć oraz stylową ramoneską szyku dopełnić i w takim wdzianku można śmiało debiut krajanów braci Young przesłuchać. Chociaż głosy recenzentów przy okazji premiery Runnin’ Wild, najczęściej jako inspirację dla Airboune właśnie legendę AC/DC przywoływały, to śmiem twierdzić, że one równie mocno powiązane z amerykańskim glam metalem, czy podkręconym intensywnie hard rockiem, jak z dynamicznym obliczem blues rocka, którym ikona ekscytowała dzięki przede wszystkim szołmeńskiej zabawie wiosłem wiecznego chłopca w mundurku. W sumie w tej bezpretensjonalnej, nieco zmetalizowanej rock’n’rollowej zabawie nie chodzi przecież o akademicką analizę struktur, ale o przednią zabawę bez większych zobowiązań. Nie ma w niej mowy o oryginalności, jest za to wyłącznie bezkompromisowe korzystanie ze spuścizny największych ejtisowych legend. Zatem jeżeli chłopaki dostarczają materiału dźwiękowego, który idealnym tłem dla mocno zakrapianych hucznych imprez bez zawracania sobie łba etykietą, to na cholerę próbować rozkminiać skąd znamy taki rodzaj dynamiki i gdzie to słyszeliśmy już takież riffy. Tym czterem łobuzom żywcem wyjętym z dawno minionej epoki udała się rzecz rzadko notowana, że w czasach nie bardzo przyjaznych nieokrzesanej estetyce, oni są na tyle wiarygodni i przekonujący, że nawet zdystansowani do hedonistycznej stylistyki łykają ten wysokoprocentowy trunek bez przepity. Chociaż zdaje sobie doskonale sprawę, że w tej lidze po latach osiemdziesiątych sporo kapel, szczególnie u Skandynawów względnie spore kariery zrobiło (Backyard Babies, Turbonegro, a ostatnio Bullets), to jednak propozycja Australijczyków najskuteczniej mi się wkręciła i od kilku lat jest w stanie zaistnieć z każdą kolejną płytą stanowiącą niemal kopię 1:1 debiutu. Mają goście żyłkę do pisania ekstremalnie chwytliwych numerów, w których chóralne zaśpiewy skutecznie zachęcają do powtarzania refrenów, a nośne solówki wciskają w łapska powietrzną gitarę. Osiągają to, bo czuć, że w tej postawie i tych numerach jest czysta wiara w bezkompromisowego, nieco prymitywnego rock’n’rolla.

wtorek, 16 maja 2017

Chrzest (2010) - Marcin Wrona




Marcin Wrona przed siedmioma laty taki oto film zrobił. Śpieszę napisać, że kapitalny film o tym, iż nie jest łatwo wyrwać się z kryminalnego półświatka, pozostawić za sobą mroczną przeszłość i rozpocząć z czystą kartą nowe życie. Szczególnie, gdy sprzedaje się krewnego lokalnej grubej ryby, a ona mściwa o przebaczeniu w chrześcijańskim geście nie mająca pojęcia. Pamięć o „krzywdzie” i sadystyczna zemsta w środowisku gangsterskim to jak się okazuje pierwsze dwa punkty niepisanego kodeksu „branży". Zatem tylko kwestią czasu, okoliczności i miejsca, kiedy koniec nawróconego gangstera nastąpi. Chciało się żyć na bogato, na dużym ryzyku, a teraz stabilizacji się poszukuje? Nic dziwnego, że wszystko się totalnie pogmatwało i trzeba zapłacić najwyższą cenę za grzechy i zaniechania z przeszłości. Niby to szablon w mocnym kinie, ale nie w tym autorskim Marcina Wrony, gdyż prócz samczej rozgrywki typów spod ciemnej gwiazdy, sporo w fabule symboliki. Reżyser był artystą ambitnym toteż nie ograniczał się wyłącznie do epatowania przemocą, unikał tanich sztuczek skupiając się na zimnym, niepokojącym klimacie i głębokiej psychologii podejmowanych przez bohaterów wyborów. Korzystając ze znakomitego własnego warsztatu, umiejętności kilku równie dobrych specjalistów od kwestii technicznych oraz inspirując uzdolnionych aktorów do stworzenia przekonujących kreacji uzyskał jak na krajowe warunki (zawsze kasa) rewelacyjny efekt. Nie tylko zrobił trzymający w napięciu, przemyślany i zaskakujący finałem thriller o odpowiedzialności i lojalności, strachu i ironii, ale także obudował go błyskotliwymi odniesieniami jak zasugerował tytułem wyraźnie o charakterze biblijnym. Żadne to jednak bajdurzenie pokornej owieczki bożej, tylko analityczne i krytyczne spojrzenie na brutalną rzeczywistość przez pryzmat religijnych dogmatów.

P.S. Miał Marcin Wrona niewątpliwie rękę do fascynującego kina, kto wie jak daleko mógłby dotrzeć, ile jeszcze osiągnąć – szkoda straconego talentu, szkoda wreszcie młodego życia.

poniedziałek, 15 maja 2017

The Answer - Rise (2006)




Solas okazał się jednym z największych rozczarowań ubiegłego roku, co było zaskoczeniem sporym, bowiem wcześniejszy Raise a Little Hell prezentował zespół w zwyżkowej formie. Czysty siarczysty rock krążek wypełniał i albo ze względu na bardzo intensywne, systematyczne publikowanie płyt pomysłów zabrakło, albo Irlandczycy postanowili zamieszać w stylistyce by nieco formułę odświeżyć. Niestety pobłądzili biedacy i miałki materiał sprokurowali - nudę i marazm do swojej żywiołowej muzycznej macierzy wtłoczyli. Stąd, aby przepracować rozczarowanie i smutek z takiego obrotu spraw przezwyciężyć należało powrócić do tych albumów, które kilka lat temu w orbicie moich zainteresowań The Answer ustawiły i przypomnieć sobie, czym ekipa Cormaca Neesona mnie do siebie przekonała. Rise, czyli debiut z wczesnego lata 2006 roku tym krążkiem, który w optymalnych proporcjach zawiera w sobie wszelkie zalety muzyki The Answer. W pierwszym rzędzie rockowy pazur i energię, dalej kapitalny groove wraz z nieprzesadzoną chwytliwością i fantastyczne wokalne możliwości frontmana. W zasadniczo melodyjnej muzyce sporo szorstkości, która chroni przed banalną poprawnością. Jest odpowiednio rasowo, a chwilami nawet dziko, przekrój inspiracji w szlachetnych klasycznych brzmieniach osadzony, więc i ryzykownych eksperymentów wyspiarze oszczędzają. Grają na Rise może mało oryginalnie, lecz absolutnie nie wtórnie - ich spojrzenie na blues (Memphis Water), soul/gospel (Preachin'), zerkanie w stronę Stonesów, czasem Aerosmith, plumknięcie dobrej ckliwej ballady (Always), poszukiwanie swojego miejsca na przecięciu tradycji brytyjskiej i amerykańskiej posiada swoje uroki i potrafi ich magnetyzm skutecznie spożytkować. Ciesząc się wszystkim sprzed Solas nie porzucam nadziei, że ten band nie jest jeszcze stracony.

niedziela, 14 maja 2017

The Dillinger Escape Plan - Miss Machine (2004)




Jeszcze kilka lat wstecz nie dawałem rady sprostać dźwiękom emitowanym przez Dillingera, fakt doceniałem kunszt i wyobraźnię, ale do ich sedna dotrzeć nie potrafiłem. Nawet po One of Us Is the Killer, kiedy przełom w moim osobistym odbiorze tej fascynującej sztuki nastąpił, nie przypuszczałem, że będę w stanie całą dyskografię zaakceptować. Dzisiaj brak mi jedynie przekonania do debiutu, bo przede wszystkim nie było na nim Grega Puciato, który w mojej opinii stał się dla ekipy kierowanej przez Bena Weinmana prawdziwym skarbem. To jaki użytek ze strun głosowych robi ten gość porównywalne chyba wyłącznie z ekwilibrystyką Mike’a Pattona – ta skala szeroka, od histerycznego wrzasku po ciepłą, głęboką barwę. Dzięki jego niesamowitym umiejętnościom pogmatwana muzyka staje się nie tylko bardziej przystępna, ale przede wszystkim wygrywa na atrakcyjności interpretacyjnej. Fuzja wielu składowych, gra kontrastami i odwaga w kreowaniu pełnej wyobraźni przestrzennej formuły wpierw wprowadza w konsternację, za moment już intryguje, by po odpowiedniej ilości spotkań zacząć uzależniać. Poznając po latach, w pełni świadomie krążki grupy, na biegu wstecznym, gdyż taka naturalna kolej rzeczy, gdy z poślizgiem wkręca się w muzykę, która pierwotnie zbyt szalona by z miejsca sympatię wzbudzić. Wtedy z zupełnie innej perspektywy rozpoznaje się ewolucję formuły, która dla wieloletniego konesera TDEP z biegiem czasu stawała się bardziej klarowna, czytelna czy zwyczajnie konwencjonalna. Dla mnie natomiast albumy przed Option Paralysis stawiały ambitne cele, by z tej dźwiękowej lawy wychwycić precyzyjne struktury, aby z chaosu wyłonił się zakamuflowany porządek. Gdyby nie rozwijana konsekwentnie dojrzałość aranżacyjna zapewne nie byłbym w stanie dotrzeć do jądra propozycji sprzed lat. Na starcie trzeba było zaprzyjaźnić się z kompozycjami z groovem pulsującym, by w konsekwencji oswoić te bardziej nerwowe, dla laika pełne bałaganu. :) Stąd Miss Machine swoje odczekać musiała, cierpliwości szczęśliwie starczyło i jej blask teraz w pełnej krasie został dostrzeżony. Słucham obecnie dwójki i nie czuję dyskomfortu w towarzystwie nawet tych skrajnie skomplikowanych faktur, ani nie mam wrażenia by pomiędzy Miss Machine, a ostatnią (mam na nadzieję, że nie ostateczną) Dissociation dystans był ogromny, a zmiany narwane. Ewolucja stylistyki Dillingera jest ustawiczna, lecz absolutnie pozbawiona gwałtownych przeobrażeń, które jeszcze jakiś czas temu jakimś niezrozumiałym sposobem odczuwałem. Zresztą wszechstronność muzycznej propozycji w obrębie kręgosłupa rytmicznego i wokalnej interpretacji od albumu z 2004 roku stała się szansą na przyciągnięcie nie tylko fanów sceny ekstremalnej, ale także wzbudzeniu sympatii u tych, którzy poszukują w muzyce głębszej przestrzeni i szerokiej palety emocji. 

P.S. To pisałem ja – ten który jak można było się zapewne zorientować, dzisiaj zalicza się przede wszystkim do tej drugiej kategorii. :)

piątek, 12 maja 2017

Life of Agony - A Place Where There's No More Pain (2017)




Pisząc o kolejnym studyjnym powrocie Life of Agony nie da się pominąć kontekstu, tym wszystkim współczesne losy formacji śledzącym oczywistego. Czy to jeszcze on, czy może to już ona za mikrofonem stoi? Sprawa jest złożona, nieograniczona jedynie do problemów personalnych natury tożsamościowej Keitha/Miny Caputo, ale powiązana silnie z deklarowanym lata temu zmęczeniem stylistyką w jakiej Life of Agony funkcjonowało, a dzisiaj przecież nie uległo na najnowszym albumie drastycznej zmianie. Te wahania zrozumiałe tylko i wyłącznie przez wzgląd na kobiecą zmienną naturę lidera/liderki, inaczej pisząc trudno trafić za babą, więc zamiast szukać wyjaśnień racjonalnych mądrzej będzie przejść do zawartości najnowszego longa, w poniższym ujęciu przez pryzmat dyskografii grupy. :) Zespół który na początku lat 90-tych już za sprawą debiutu w środowisku fanów emocjonalnego hard core'owego ciężaru stał się kultowy, później potwierdził swój status dwójką, by trzecim albumem, w kontrze do poprzedników uznanym zbyt miękkim, mocno podkopać swoją pozycję i zniknąć praktycznie na kolejnych kilka lat. Wrócił już w XXI wieku dobrze przyjętym albumem i zaraz za chwilę za sprawą między innymi psychologicznych problemów wokalisty zniknąć ponownie aż do teraz, kiedy to Keith Caputo, a obecnie Mina Caputo zatęskniła za rockowym pazurem, a efektem tej nagłej nostalgii najnowszy long na rynku. Dwanaście lat od ostatniego dotąd albumu minęło o zespole chyba większość zapomniała, a tu taka niespodzianka, podwójna ona bowiem, gdyż jest A Place Where There's No More Pain pozwolę sobie na odważne stwierdzenie jednym z najlepszych w karierze. Piszę tak uświadamiając zarazem, że nigdy wielkim fanem Brooklynczyków nie byłem a River Runs Red i Ugly, choć w miarę często słuchane ówcześnie to jednak nigdy do kategorii kultu u mnie nie awansowały. Później podobnie było, a dziś ważąc wszystkie wady i zalety muzyki grupy (chociaż świeżynka kręci zaskakująco intensywnie), to już teraz wiem ze radykalnie oblicza zespołu w moich oczach nie zmieni. Cieszą mnie podczas odsłuchu te rzężące i ostre numery podbite sporą chwytliwością, ale wciąż powraca podstawowy od zawsze zarzut względem kompozycji sygnowanych logiem Life of Agony - że pod tą powierzchnią nie ma drugiego dna, wszystko wyłożone jak na tacy, w pierwszym planie i mimo, iż w ucho wpada to szybciutko z niego się ulatnia. Cieszy fakt powrotu i forma, ale czy to coś na współczesnej scenie zjawiskowego, to już nie mam wątpliwości. Posłuchałem i jeszcze pewnie nie raz powrócę, napisałem o nim powyżej w miarę ciepło i wiem to z pewnością, że jak będę może kiedyś archiwizował uczucia względem wcześniejszych krążków, to linczował ich nie zamierzam, ale do osobistego Hall of Fame za cholerę nie zaproszę. Nie posiadają nagrania grupy tego czegoś, co by je naprawdę unikatowymi czyniło i nie wierzę by coś w przyszłości w tym temacie mogło się zmienić.

czwartek, 11 maja 2017

Deep Purple - InFinite (2017)




Przez modulator przepuszczony głos Gillana i za chwilę dość miękkie riffy podbite klawiszem wyraźnie zapowiadają, że ta głęboka purpura po raz kolejny jest u schyłku swojej kariery daleko od ikonicznych dokonań z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nie łudziłem się ani przez moment, że w tym zapewne już finałowym okresie swojej twórczości wykrzesają więcej ognia z wioseł zamiast zalewać faktury kompozycji wypieszczonymi solóweczkami i neoprogresywnymi klawiszami. Stąd unikam podczas odsłuchu oznak silnego rozczarowania i mogę w miarę z dystansu przez własne gusta przefiltrować zawartość InFinite nie ferując radykalnej oceny. Przecież podczas kilku kwadransów z nowym albumem purpury nie zanotowałem u siebie oznak znacznego znużenia, a nawet poniekąd obserwując odruch tupania nóżką dałem się porwać dźwiękom niekoniecznie przecież trafiającym bezpośrednio do mojego serca. Grają weterani słodziutko i nieco pompatycznie tego swojego klasycznego hard rocka z intensywnie używanymi różnorodnymi syntezatorami, tylko incydentalnie czystego, żywiołowego rock'n'rolla. Obecnie duch rocka progresywnego odgrywa w konstrukcji kompozycji niebagatelną rolę i skojarzenia kieruje w stronę Purpendicular, gdzie taka maniera osiągała swoje apogeum. I chociaż ten styl nigdy nie był i nie będzie spełnieniem moich marzeń jeśli chodzi o obraz Deep Purple, to każdy kolejny kontakt z InFinite jest bezbolesny i niewiele niestety wnoszący do twórczości grupy. Miarą krótkowieczności (tak sobie z fusów wróżę ;)) nowego albumu jest fakt, iż żaden z tych dziewięciu autorskich numerów nie ma szansy, by stać się ich żelazną klasyką. Jedynie zamykający stawkę fantastyczny cover The Doors ekscytuje na takim poziomie, by mógł spełnić warunki konieczne dla długiej przydatności i osadzenia się w kanonie. To smutne wielce, że umieszczając Roadhouse Blues na płycie sami sobie psikusa sprawili, utwierdzając w przekonaniu, że to co stare bardziej jare. 

P.S. Tak na marginesie dodam, że aby pozostać na topie, czasem trzeba paradoksalnie na lata ten top opuścić. Konsekwentne trwanie, systematyczne nagrywanie albumów o wysokiej jakości, lecz nie dorównujących ikonicznym krążkom niestety nie sprzyja podkręcaniu napięcia i budowaniu kultowego statusu. 

środa, 10 maja 2017

Cinderella Man / Człowiek ringu (2005) - Ron Howard




Ron Howard to świetny rzemieślnik z przebłyskiem geniuszu od czasu do czasu, który fundament w postaci jak zawsze dobrej historii najlepiej przez życie napisanej (co autentyzmu dodaje i przed przeszarżowaniem chroni), potrafi kapitalnie zagospodarować. W tym konkretnie przypadku nią życie nieco przez historię zapomnianego boksera, który licznymi zbiegami okoliczności w biedę wpędzony musi z przeciwnościami walcząc bezpieczeństwo rodzinie zapewnić. Zrealizowany według hollywoodzkich wytycznych, by za serducho chwytało i napięcie w miarę możliwości wciąż rosło - czepiać się zatem nie bardzo jest czego, bo Howard żadnego ryzyka nie podejmuje, ale i trzymając się formuły nie ogałaca produkcji z wysokiego natężenia przeżyć, kreując sprawnie więź widza z bohaterami i tym sposobem ich emocjonalnie angażując. Sekwencje walk są bardzo dobre - czuć pot czuć adrenalinę, sam bohater siłą charakteru, determinacją, honorowymi zasadami i uczciwością sympatię wraz z  szacunkiem zaskarbia. Drugą szansę z nieodłącznym pakietem obaw o zdrowie i życie otrzymuje, wraz z podejrzliwością o to kto tu komu dobry interes zapewnia, bo boks to od zawsze przede wszystkim żniwo dla promotorów i wszelkiej maści pijawek, a prawdziwy przyjaciel pośród nich wszystkich to prawdziwy wyjątek. W tej roli wybitny aktor tła występuje - przed orkiestrę nie wychodząc prawdziwy koncert umiejętności znakomity Paul Giamatti daje.

poniedziałek, 8 maja 2017

Norma Jean - Meridional (2010)




Zanim z Meridional na dobre się zapoznałem, na hasło chrześcijański metalcore, tudzież mathcore o obliczu screamo dostawałem gęsiej skórki. Nie dlatego, że ekscytacja sięgała zenitu lecz wprost przeciwnie – w tych momentach, kiedy o tego rodzaju stylistyce myślałem zimne poty mnie oblewały. Na rany Chrystusa jakiż to umysł bystry i przewrotny wymyślił skrzyżowanie katechizmu z darciem ryja i sprzedać taką hybrydę zapragnął przykładnej, może ździebko zbuntowanej młodzieży z dobrych domów. Takim upudrowanym kontestatorom w markowej odzieży, którą lubią czasem przepocić nie tylko podczas stosunku w ubikacji. Jak napomknąłem u początku tego chamskiego i fatalnie stylistycznie zbudowanego tekstu, takie około metalowo-punkowe „coś” o Panu Naszym Wszechmogącym, ewentualnie moralizatorskim pierdoleniu bardziej na moją mordę wbijało uśmiech politowania niż wzbudzało jakiekolwiek zainteresowanie, nie mówiąc już o szacunku. Do czasu jednak! Moment przełomowy, ten muzyczny przyszedł bowiem z zaskoczenia, zmieniając podejście szydercy nie do gatunku i sceny, jako całości, lecz wyłącznie jednego wyjątkowego bandu, można i powiedzieć nawet do jednej znamiennej płyty. Norma Jean na Meridional bowiem w większości numerów (bo nie wszystko to złoto), dała pokaz muzycznej przenikliwości, sprytu i obycia, których za cholerę po takich typach zza oceanu bym się nie spodziewał. Kompozycyjnie niby to złożone i chwytliwe zarazem, bardzo brutalne na zmianę z melodyjnym sznytem, z ekspresją granicząca z obłędem, by po chwili lecieć zblazowaną manierą (a fuj) nu metalową. Raz ciosy markują, innym razem precyzyjnie trafiają spustoszenie wokół czyniąc i co ciekawe, nawet w tym momentach nieco oszukańczej zagrywki stylizowanej tylko na agresywne jebnięcie w moich oczach nie tracą wiarygodności. Albo mnie ci kolesie skutecznie wymanewrowali, względnie omamili, albo to w rzeczywistości kawał kapitalnej aranżerskiej roboty i spora wyobraźnia muzyczna w nich siedzi, a ja bystrzacha (i tak dalej po linii samouwielbienia) wychwyciłem ten zakamuflowany pod fatalnie brzmiącym gatunkowym hasłem talent. Jaka opcja prawidłowa, tak po prawdzie (tutaj powinno z rozpędu znaleźć się wulgarne słowo z nazwiskiem naszego błogosławionego Pana „prezydenta” pośrednio kojarzone, ale się nie znajdzie, bo kultury to akurat na ulicy się nie uczyłem) hmmm… kontynuuje wątek, ***** mnie obchodzi! Najciekawsze i symptomatyczne, że jak słucham Meridional to w dźwiękach echa takich mistrzów jak Mastodon także dostrzegam i absolutnie nie myślę o zawartości merytorycznej tego co wokalista wykrzykuje, bo w pełni na dobrej instrumentalnej robocie się skupiam. Pomaga mi w tym ograniczona znajomość używanego języka, szczególnie w formule „ze słuchu i niewyraźnie”, a boję się gruntownie w tekstach pogrzebać, aby się przez ich światopoglądową, idealistyczną „głębię” do całości nie zrazić. Zarzucam zatem na słuchawki to chrześcijańskie (chyba, tak przynajmniej o nich przecież piszą) darcie ryja i pozwalam porwać się chwili - do chwili, kiedy po dwóch, trzech odsłuchach mam ochotę powrócić do tych albumów, które bez żadnych przeszkód formalnych w pełni zaspokajają moje potrzeby w kwestii treści i formuły. Taki to z Meridional związek nie do końca w świadomości zaakceptowany - może nie wstydliwy ale i nie w pełni satysfakcjonujący. Takie też o tym albumie moje pisanie – nie do końca poważne i w całej rozciągłości nieprofesjonalne, ale przede wszystkim moją pokrętna naturę zadowalające. Człowiek chciałby poziom wysoki prezentować ale umiejętności mu brakuje! Wstyd we mnie dojrzewa, opuszczona głowa gotowość do pokuty sygnalizuje. Ha ha ha - czekam więc na karę, adekwatną do czynu. :)

P.S. Kitu w tą powyższą konstrukcję nawciskałem, a teraz najprawdziwszą prawdę jak na świętej spowiedzi zdradzę – przesłuchałem Meridional, bo mnie obraz z frontu zaciekawił i teledysk do Deathbed Atheist wizualnie zaabsorbował. :)

sobota, 6 maja 2017

John Garcia - The Coyote Who Spoke In Tongues (2017)




O Johnie, który w legendarnej stonerowej kapeli głos dawał tekst ten krótki będzie. O człowieku, który po zgonie ikony niewiele w kwestii zwiększenia własnej popularności osiągnął – bardziej jechał na sentymencie starych fanów niż rzeczy przełomowych dokonywał. Jednak pomimo braku rewolucyjnych pomysłów na scenie pozostał i od czasu do czasu o sobie przypomina robiąc to w stylu, który nigdy wstydu mu nie przyniósł. Było pośród jego działań Hermano, Unidy, ostatnio Vista Chino, a równolegle solowe nagrania, o których trzy lata temu z powściągliwą ekscytacją pisałem. Dzisiaj bardziej z racji obowiązku, bo trzeba zaznaczyć, że chłop nie sczezł tylko coś tam sobie w dźwiękach dłubie napiszę tylko, że The Coyote Who Spoke In Tongues to zaskakująco dobry zbiór akustycznych nagrań, częściowo, oczywiście w formule „rozkręcony piec na maksa” znanych (Green Machine, Gardenia, Space Cadet i El Rodeo) podczas odsłuchu, których moje myśli biegną w stronę innej amerykańskiej legendy początku lat dziewięćdziesiątych. Mają w sobie bowiem, szczególnie te świeże kompozycje Garcii potencjał komercyjny podobny do tego, jakim maźnięte numery z Higher Truth Chrisa Cornella. Może i piosenki Johna mniej melodyjne, bardziej pierwotne, tudzież surowe, lecz słucha ich się z przyjemnością przez pryzmat także naprawdę świetnej wokalnej dyspozycji kierownika tego zamieszania. Nie zmienią z pewnością biegu historii rocka, żadnego przełomu w karierze Garcii kontynuowanej w głębokim cieniu mainstreamu nie przyniosą. Pewnie sam autor takich wymagań wobec nich sobie nie stawia, traktuje je jako zaspokojenie głębokiej potrzeby tworzenia i prezentowania owoców własnej zabawy z czystymi gatunkowo dźwiękami. Nie powiem by taka anty gwiazdorska postawa mi nie imponowała, nie zaprzeczę też, że to bardzo udany, chociaż pewnie o ograniczonej żywotności krążek. 

piątek, 5 maja 2017

The Dead Weather - Sea of Cowards (2010)




Nie jestem ślepym fanem, nie przekonałem się mimo kilku upartych prób do rozpasanej maniery The White Stripes jak i podobnie ostatnio wałkowany drugi album The Raconteurs ekscytacji we mnie nie wzbudził. Jedynie obok systematycznie przesłuchiwanych krążków The Dead Weather solowe albumy White'a posiadają ten magnetyzm, który względnie systematycznie mnie przyciąga, ale to akurat temat na inny wpis. Argumentem, może nawet i kluczowym natomiast w przypadku "pogody" dziki, nieokrzesany wokal Alison Mosshart - w tej wyrazistej charyzmie moc nieprawdopodobna. Może nie jest to fascynacja bezgraniczna, raczej bardziej ciekawość wraz potrzebą urozmaicenia muzycznych przeżyć, jednak jakby stanu tego nie definiować przyjemność z kontaktów z tym projektem młodej ikony rocka jest spora, choć nadal jeszcze nie optymalna. Staram się zatem na bieżąco odkrywać zawartość szczególnie jedynki i dwójki, przy okazji poniżej refleksji kilka w temacie Sea of Cowards archiwizując. Przester gitarowy na drugim krążku TDW bezdyskusyjnie rządzi, siła przekazu oparta na podrasowanym brzmieniu wioseł i na specyficzny sposób "funkującej" rytmice. To jest surowy rockowy hałas, czasem nawet irytujący jazgot (patrz solówki :)), ale też dzięki bujającemu punktowaniu sekcji i szorstkiej, aczkolwiek chwytliwej melodyce całość stanowi produkt przystępny, chwilami wręcz przyjazny. Na własny użytek nazywam ten rodzaj wibracji rockiem tanecznym, bo bioderka skutecznie uaktywnia - rockiem ze swadą potraktowanym nośnym groovem na bazie pulsu czarnego funky i dla pikanterii doprawionym krautową elektroniką. W mądrych magazynach doczytałem, że to też granie bogate bluesową tradycją, tyle że ja akurat dostrzegam jedynie symboliczne wpływy gatunku. Więcej w graniu na Sea of Cowards pokrewieństw z Rage Against the Machine, poniekąd zapatrzonych w stronę Led Zeppelin, tudzież w amerykański funk lat 70-tych niż tradycji czysto bluesowej. To osobiste skojarzenia, rozumiem iż nieco ryzykowne powiązanie, jak jednak inaczej miałbym tutaj napisać skoro blues w muzyce The Dead Weather spostrzegam jako inspirację co najwyżej drugoplanową. Pewnie się nie znam, błądzę niczym ślepiec, opieram się na intuicji bardziej niż na doświadczeniu, które mogłoby pochodzić z licznych odsłuchów. Zaczynam bowiem swoją przygodę z tą barwna trupą, brak mi może jeszcze dystansu, dźwięki nie okrzepły w mojej świadomości wystarczająco. Niejako neofita to pisze, więc jakby co koneserzy pewnie zripostują. :) 

Drukuj