czwartek, 31 sierpnia 2023

In Flames - Clayman (2000)

 


Z Clayman mam takie jedno bardziej niż inne silne skojarzenie, że leżę sobie z walkmanem i słuchawkami na uszach pośród zieleni na brzegu jakiegoś okolicznego bajorka i korzystam z kąpieli słonecznej, dokonując w latem zaawansowanych okolicznościach premierowego odsłuchu wówczas najnowszego albumu rosnącego wciąż w siłę, jednego z najpopularniejszych szwedzkich zespołów metalowych. Prawda że fajnie skojarzonko i prawda że bardzo fajny sentyment do jednego z ostatnich w miarę "metalowych" albumów göteborgskich tuzów? :) W miarę metalowe jeszcze ze dwie nie chronologiczne odsłony w dalszej drodze "płomieni" były, ale jest dla fana melodyjnych brzmień zza Bałtyku jasne, że akurat Clayman był tym krążkiem, który już na dobre przeniósł ich nutę na terytoria wpierw względnego, później już zdecydowanego mainstreamu. Anders Fridén drze tu histerycznie, czyli po swojemu wciąż mordę, ale wchodzi też często w manierę "kornowego" frontmana i cedzi słowa przez zęby takim szeptem bez odrobiny na szczęście zmysłowości, jak i w refrenach pokusi się o czyste, całkiem sprawne zaśpiewy. Tym samym nuta zmienia swoje jednorodne oblicze i jak trendy w gatunku w owym czasie nakazywały łapie dość przekrojowy sznyt, a jest to dokładnie taki lot pomiędzy obliczem motorycznego riffowania i (tak tak, wszyscy kumaci wiemy) nu metalowego zaciągania na ostry riff właśnie romantycznie-mrocznej zasłony. Co ciekawe wówczas nie było to jeszcze tak wyraźnie odczuwalne, a przynajmniej ja nieco przygłuchy może na ten kierunek byłem i dopiero po jakimś czasie z perspektywy (być może) sugestii dziennikarskich mądrali zacząłem nawet w instrumentalnych akcjach słyszeć pierwiastek "nju", a jak sobie dzisiaj odsłuchuję, to niby coś w tym graniu jest trendziarskiego, ale całość na pewno nie brzmi podobnie do całej masy archetypicznych przedstawicieli dzisiaj ocenianego surowo gatunku. Ten riff jest fakt wyraźny oraz bardzo melodyjny w znaczeniu konkretny i rytmika bez galopady w tempach średnich z przyspieszeniami jedynie niewielkimi i okazjonalnymi, z ponadto udziałem akustycznych pomysłów, ale brzmi wszystko razem mocno, choć bardzo przejrzyście. To więc też różni Clayman od dwóch jego poprzedników, że w studiu gruby dźwięk wykręcono i że Clayman to album z samymi przebojami, pośród których mogę się dopatrzyć kilku numerów wciąż uważanych za jedne z najlepszych w dorobku Szwedów.

środa, 30 sierpnia 2023

Beau Is Afraid / Beau się boi (2023) - Ari Aster

 

Urósł nam Ari Aster na zaledwie przestrzeni kilku lat do roli artysty wielce ambitnego i równie chyba popularnego, jak tylko można być hajpowanym, kiedy robi się kino trudne i intrygujące zarazem, w formule dreszczowco-horrorowatym. Tak myślę że obok Robera Eggersa (wiadomka) to z tego nurtu dwa nazwiska z fejmem ponadstandardowym i budzącym mnóstwo emocji za każdym razem, kiedy nowy tytuł zapowiadają. Tym razem sięga Aster po typa aktorskiego mega już topowego i postać z galerii sław jaka niemal na sto procent zapewnia wysokie ciśnienie u koneserów kina, często nawet bez doskonałej historii potrafiącą stworzyć ekscytującą czy przejmującą kreację. Zatem jeśli Beau się boi nie okazałoby się fenomenalne, to istnieje szansa w razie czego, że Joaquin Phoenix strzeli taki koncert, iż nominacja oscarowa gwarantowana. Sprytnie, prawda? :) Uwaga po obowiązkowym wstępie to następUJE, że poniżej grubo spekulUJE i z bezradności interpretacyjnej chyba dryfUJE w nazbyt obfite dygresje, bo to co się we łbie Astera odpierdziala, to ciężko ogarnąć na poziomie tzw. umownej definicyjnej normalności. Wszystko kręci się wokół domniemam zespołu psychoz i terapeutycznego oddziaływania, które ma w konsekwencji co najwyżej uświadomić pacjentowi z czego wynikają jego problemy, a nie pomóc realnie i kompleksowo, choć odżywają się teraz pewnie oburzone głosy, że same zrozumienie etiologii jest już ratunkiem dla osoby z problemami emocjonalnymi. Na ten poprawny politycznie slogan zaraz chóralnie odpowiadają zwolennicy tezy, iż przecenia się możliwości terapeutycznego wpływu, a jest ono niczym innym jak napędzanym terapeuty poczuciem wyższości rozgrzebywaniem traum, a nie ich łagodzeniem, czy tym bardziej ich leczeniem. Ot, sytuacja klasyczna, spięcia się ze sobą skrajnych teorii, które może i kierują i posiłkują się rożnymi filozofiami, ale w zasadzie chodzi im o skuteczność ponad kosztami, tylko w rożnym stopniu intensyfikacji, bądź ekstremalnie kiedy fachowiec (w cudzysłowie rozumiany), więcej szkód swoimi metodami praktycznymi uczyni, posiłkując się sprawną i sprawdzoną u podstaw teorią, ale kompletnie bez intuicyjnie wprowadzaną. Zna świat takich szarlatanów i zna losy ich ofiar, więc co by Pan miał mnie w swojej opiece, albo obym nigdy na głowę nie upadł by zaryzykować zdrowie i ciężko zarobione pieniądze zainwestować w tak karkołomny interes. Wracając jednak (prawdę mówiąc w końcu kierując się) do meritum, to sprężyną jest u Astera farmakologia i pewien stan wywołany przez tajemniczy środek oraz pewne (ekstremalnie osobliwe) otoczenie, czyli między innymi świat ludzi zombie, trwających w koszmarze swoich psychicznych aberracji. Agresja z frustracji, czy z bezradności depresyjne stany - problemy też komunikacyjne, różnice dyspozycji psychicznych, cech osobowościowych i niezrozumienie intencji często po prostu fundamentalne, czyli życie w mniejszym lub większym stopniu nasze powszednie. Lęki, lęki, lęki! Psychozy lękowe i wszystko co z nimi współistnieje, więc obowiązkowo komplet zmiennych utrzymujących je w doskonałej formie, aby człowieka pognębić optymalnie. Technicznie natomiast mnóstwo smaczków i precyzji wykonawczej, zatem jest możliwość artyzmem warsztatowym się zachwycić, bo klimat wygenerowany przez speców, a przepuszczony przez filtr kontroli kierownika zamieszania o poziomie mistrzowskim. Oczu miłe te animacje i tekturowe scenografie, ale efekty graficzne co niektóre nawet bardziej niż z lekka przerysowane. Ponadto całkiem poryta, nieźle zeschizowana galeria postaci i sytuacji, jakby koktajl z mnóstwa składników zblendowanych niestarannie, bo przeżuwając wyczuć kawałki można i masa homogeniczna z tego nie powstała, a w zakresie treści jeszcze przemycone do poukrywania metafory, odnośniki do kontekstów i interpretacyjne pętle bez jasnych sugestii. Traumy z dzieciństwa w megalomańskim artystycznym tonie przepracowywane, więc teoretycznie to nie mogło się spójnie i przez bite 3 godziny angażująco udać i chyba tylko połowicznie się udało dobijając do poziomu rozbudowanej niestety farsy - groteskowo rozbudowanej psychoanalizy nie lada cholera niejakiej. Koniec komentarza! Teraz się boję zaprosić do dyskusji, także o konsekwencjach tego filmowego przebodźcowania. :)

P.S. Nienawidzę tego właściwego plakatu i nie zawaham się go tutaj z tego powodu nie użyć!

wtorek, 29 sierpnia 2023

When You Finish Saving the World / Kiedy skończysz ratować świat (2022) - Jesse Eisenberg

 

Lewicująca zachodnio-intelektualna pożywka, innymi słowy być może zadufany i pozornie politycznie poprawny manifest jedynie słusznej drogi rozwoju mentalnego w środowisku ludzi na wysokim poziomie, ratujących idealistycznie otaczający świat, a samych uwikłanych w relacji rodzinnej, w której pozorny porządek i właściwy szacunek, ale ze skupieniem na egoistycznych potrzebach samorealizacji. Matka, ojciec i syn - niby każdy z nich realizuje się po swojemu w życiu prywatnym i odnosi względne sukcesy hobbystyczne czy zawodowe, ale jednak odczuwając pewien rodzaj pustki zatopieni w codzienności, lekko się rozjeżdżając w kwestii bliskości i zrozumienia. Scenariusz skupia się mimo trójki wyjściowych bohaterów na matce i synu oraz tak na ich relacji odpuszczanego zrozumienia i zimnych mimo wszystko kurtuazyjnych zachowań oraz ich indywidualnym świecie, w którym próbują zapełnić przestrzeń niezagospodarowaną przez konieczne większe zainteresowanie, wyrozumiałość i wzajemność. Zasadniczo jest się czym podczas seansu nakarmić, bowiem analiza to tak samo szeroka jak detalicznie głęboka, więc ciekawa, a finał bezpośredni i pięknie klamrą zamykający Eisenberga dywagacje i jest o czym po seansie podyskutować, raz że o nastolatków dojrzewaniu, dwa o dorosłych życiem rozczarowaniu i jednych czy drugich problemach z udźwignięciem różnic pokoleniowych czy swoich w sferze emocjonalnej zawirowań. Dyskutować też można czy nie jest to nadęcie przeintelektualizowane czy po prostu przeforsowane, a to też czyni debiutancki film Jesse’go Eisenberga wartym sprawdzenia, więc nie zaszkodzi nawet jeśli lekko zirytuje, bo do wyrażenia własnego zdania sprowokować mu się myślę otwarte umysły uda.

poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Asteroid City (2023) - Wes Anderson

 

Takie déjà vu biorę zasadniczo w ciemno, ale nie daję gwarancji że w przyszłości mi się nie uleje i  przynudzony nie powiem pas, czekając na chociaż odrobinę świeżości w formule, którą bardzo cenię, ale… no wiadomo w czym rzecz i że nie tylko ja te wątpliwości mam w ostatnim czasie obserwując karierę Wesa. Póki przesyt jednak nie nastąpił, to z podekscytowaniem retorycznie się pytam - skąd ten skubaniec bierze te pomysły i jakim cudem ma taką wyobraźnię, że ja wymiękam - wysiadam czy jak to się mówi. Jak fantastycznie ten skubaniec potrafi swoją wizję przenieść na ekran, to ja to co powyżej raz jeszcze. :) Jak styl tego skubańca jest hipnotyzujący dla wrażliwych na pastelową estetykę oczu, to jest jego wygrana i taki handicap że nawet jeśli coś by scenariuszowo sknocił, to w zasadzie całość nie ległaby w gruzach doszczętnie. Wreszcie jak bardzo skutecznie spinają się aktorzy dla tego skubańca i wchodzą na najwyższe, pięknie groteskowe poziomy warsztatu swojego, to ja dla niego mam tyle szacunku jak stąd do Hollywood i z powrotem, jak nie przymierzając nawet i może więcej. Bez kitu - jak się nie zachwycać jeśli już wprowadzenie rozbija bank i jest jak kajdany z pluszowym futerkiem przykuwającym uwagę do ekranu z ochami i achami rozentuzjazmowania wydobywającymi się z piersi człowieka nieodpornego absolutnie na ten andersonowy szlif? Numer jeden absolutnie zachwycające sceny okiennych rozmów Scarlett i Jasona, a dalej wszelkie efekty, znaczy na ten przykład ufoka animacje cud miód megaśne i plastycznie oczywiście wszystko właśnie gra ja ta lala, ale jejku tym razem o czym to jest i czy jest w tym oprócz abstrakcyjnego odjechania z kluczeniem pośród mnóstwa aspektów jakaś większa spójna przede wszystkim głębia, to ja nie wiem - ja podejrzewam iż jest, dostrzegając egzystencjonalne przesłanie z prywatą w postaci "dramatopisarskiego" kontekstu warsztatowego, ale tak żeby w miarę łatwo było ją rozczytać, hmmm. Mam wrażenie iż zdecydowanie już forma treść zdominowała, a na pewno wymiar scenariuszowy został podporządkowany wizji ilustracyjnej i nie wiem czy jest to w porządku, nawet jeśli obejrzałem i przeanalizowałem kolejny raz z nieukrywaną dla intelektualnej strony mojej emocjonalnej wrażliwości przyjemnością. Mam też jednako i uwagi, akurat może nie o charakterze wprost krytycznym, a mianowicie że na marginesie najsampierw Hanks gra Billa Murray'a grającego postać ze scenariusza naturalnie i że tak podsumowująco rzeknąłwszy, wszystko dzieje się tu automatycznie, zbytnio mechanicznie i że nie ma żadnych kulminacji w sensie faz rozwinięcia i rozwinięcia sfinalizowania, więc i tempo maksymalnie nie rajcuje. 

P.S. Wciąż nie rozumiem w stu procentach tej sztuki, ale Wesie opowiadaj ją mi ponownie, a i kolejne dalej, bo mimo i pomimo żeś więźniem estetyki, to świetnie Ci wciąż idzie. :)

niedziela, 27 sierpnia 2023

Dark Tranquillity - Damage Done (2002)

 

Chwila była i była to chwila na przełomie wieków, kiedy na Dark Tranquillity sie zwiesiłem, gdyż nagrali dwie takie przesłodko poniekąd rozczulające, a w teorii ekpsperymentalne albumy jak Projektor i Haven. Widocznie nie tylko ja kręciłem noskiem i wieści o takowej reakcji dotarły do muzyków (a może sami poczuli że nie - nie tędy he he droga), bo Damage Done natychmiast wówczas (tak, to już ponad dwie dekady temu) te plamy zmazał wstydliwe i najzwyczajniej jebnął jak przystało na band określany nie tylko z rozpędu jako deathowy - choć naturalnie w tej odmianie skandynawsko melodyjnej. Ja wiem (rozumiem też przez pryzmat zmniejszonego do poziomu minimalnego, mojego radykalizmu), iż Mikael Stanne dobrze radzi sobie w czystych wokalnych rejestrach, bo to głęboki jest głos, ale jak on skrzeczy i szarpie się uroczo we wywrzeszczanym growlingu, to więcej emocji z głosu (uprę się) wydobywa. Na Damage Done zero czystego śpiewania i świetne riffy na resorach z twardej galopady perkusyjnej z domieszką (bez przesady) klawiszowych teł, przez co na spójności krążek zyskuje, a i przebojowego sznytu wcale, a wcale nie traci. Oczywiście byli i tacy, którzy uznali po premierze DD za krok wstecz i oznakę stagnacji, bądź lęk przed strąceniem w otchłań braku maniaków wyrozumiałości, lecz ja też i dzisiaj wolę zdecydowanie DT w klasycznej poniekąd odmianie, niż niekoniecznie udanej pozie poszukiwaczy nowych brzmień, bo ta ich rzekoma "stagnacja", nie mogła być wprost kojarzona z brakiem ewolucji. Wyjaśniam że chodzi mi (po prostu - po prostu mi chodzi) o kierunek - aby był właściwy, a że "eksperymenty" z przestrzenią na wyraziste zaśpiewy i miejsce elektroniki bardziej wyeksponowane, zaprowadziły by ich w ślepą uliczkę, w której myślę tkwią i tak od lat, dlatego na bieżąco nie podniecam się ich wydawnictwami. 

sobota, 26 sierpnia 2023

Le otto montagne / Osiem gór (2022) - Felix Van Groeningen, Charlotte Vandermeersch

 

Cudowne pejzaże włoskich Alp fantastycznie sportretowane okiem kamery, karmią wzrokowe odczucia, ale to nie tylko urokliwe zdjęcia, ale wraz z nimi poruszająca i pouczająca niezwykle historia. Rozkręca się powoli i w sumie się nie rozkręca (programowo maksymalnie skupiona pozostaje i gra tu na emocjach monotonia oraz puls podskórny tylko), by finalnie się jednak być może/poniekąd rozkręcić, lecz jedynie do poziomu dojrzalej analizy między wierszami, w silnie podkreślanej pauzami ciszy narracji - także tej pamiętnikowej. Wizualnie sięga wręcz boskich wartości estetycznych i prostotą wykorzystanych technicznych środków uzyskuje wrażenie zdumiewająco sugestywne, bo kojarzące się z obrazami, gdzie statyczne zdjęcia nie odwracając uwagi od treści i zarazem z nią znakomicie korespondując, stanowią warunek konieczny tejże zawsze w ambitnym kinie oczekiwanej symbiozy - aby w pełni oddziaływania hipnotyzującego, melancholijnej przyjemności przez grubo ponad dwie godziny widzowi ofiarowywać. Nostalgiczna perełka o najważniejszych rzeczach w życiu - bez efektownych banałów ponad autorefleksyjnym sednem. Perełka o relacjach i poczuciu straty oraz że się coś przegapiło, czegoś niedopilnowało, coś zbagatelizowało przez młode, nieokiełznane emocje. O tym że kiedyś, w danym momencie bolało, a teraz to takie nic i już tego nie zmienisz, nie naprawisz, nie dasz sobie na to szansy i tylko wszystko to z tobą zostanie i będziesz z tym mentalnie ewoluować, bo jeśli sobie takie duchowe przeżycia i ich genezy uświadamiasz, a ponadto potrafisz być też samokrytyczny, to mimo wszystko jest dobrze, bowiem wciąż systematycznie liniowo dojrzewasz. Piękna to, a wręcz natchniona podroż w głąb siebie, zilustrowana cudowną warstwą muzyczną, wyzwalających intensywne, a mimo to dyskretne przeżycia kawałków i przez metaforyczną budowę domu-schronienia czy generalnie obraz samotności w górach, będąca idealnym tłem dla spokojnej konstruktywnej refleksji o sobie kiedyś, teraz i być może w przyszłości. Myślę sobie, kiedy napisy końcowe powoli wyciągają mnie z kinowej hipnozy, że jako bliscy nawzajem się nie poznamy, póki się otwierać nie nauczymy, a nie nauczymy, bo powstrzymuje nas lęk wstydu i fundamentalnie to życia wewnętrznego nie da się też zapisać czy opowiedzieć tak jak ono w głowie każdego się rozgrywa. Także (to też ważny wątek) genów jakby to prozaicznie nie zabrzmiało nie wydłubiesz - czasem co najwyżej chwilowo je uśpisz, jak okoliczności będą sprzyjały, a i tak wspomnienia z dzieciństwa będą ci robiły kuku po cichutku. W samotni może mniej, a może bardziej. Bezdyskusyjnie zasłużona nagroda jury canneńskiego festiwalu w roku 2022! Tą ostatnią informację spisuję z netu. :)

piątek, 25 sierpnia 2023

God's Creatures / Stworzenia boże (2022) - Saela Davis, Anna Rose Holmer

 

To nie są tylko atrakcyjne dla oczu, bo osadzone w pięknych surowych okolicznościach przyrody zdjęcia. To przede wszystkim ogólnie sugestywna wizualnie robota, niezwykle klimatycznie opowiadająca dramatyczną historię, osadzoną w małej nadmorskiej społeczności, której przedstawicielami dość specyficzne osobowości, tak przyzwyczajone do życia w srogich warunkach, jak dostosowane do przetrwania pośród trudnych, bo ekstremalnie często zahartowanych ludzkich charakterów. Swój wpływ na atmosferę grozy i tajemnicy, wywiera niekonwencjonalna muzyka, którą w co niektórych fragmentach scen można nazwać towarzyszącymi tkanej mozolnie narracji, dalekimi od melodycznych dźwiękami. God’s Creatures to potwornie gęsta zawiesina emocjonalnej grozy, niczym mgła otaczająca zatokę, która miejscem akcji. Trudna relacja międzypokoleniowa i zagadka zdarzenia do rozwiązania tutaj - oskarżenie o gwałt w znającej się doskonale nawzajem społeczności, a czytać relacje, jak i domyślać się kwestii ocennych należy przede wszystkim z twarzy i niby błyskawicznie kontrolowanych reakcji, niźliby z treści wprost przekazywanej przez narrację. Z tej perspektywy i biorąc pod baczenie wspomnianą doskonale szytą atmosferę podskórnego napięcia i bezpośredniej tajemnicy, Stworzenia boże wypadają gatunkowo jako mocny thriller obyczajowy. Thriller psychologiczny lub jeśli uciec od szufladek wymyślnych, to jako mocny dramat po prostu, zagrany doskonale przez młodego Paula Mescala, wciąż wchodzącego w rolę gwiazdy, a już potrafiącego znakomicie zbudować postać i partnerującą mu od lat cenioną Emily Watson w kreacji wręcz wybitnej (mimika, spojrzenie), idealnie oddającą stan matki na granicy lojalności i wątpienia, czującą jaka jest prawda, lecz poddającą się instynktowi matczynej ochrony - poniekąd i do czasu. Zaprawdę powiem Wam, że to potężna rzecz o poczuciu wstydu - odpowiedzialności i wyborze mniejszego zła oraz o duchach rodzinnych mrocznych sekretów. Rzecz strasznie ciężka, nie dla wszystkich, gusta powszechne wziąwszy pod rozwagę.

czwartek, 24 sierpnia 2023

Hozier - Unreal Unearth (2023)

 


Cyk, cztery latka przeleciały i po czterech latkach od wydania Wasteland, Baby pojawia się kolejne ponad sześćdziesiąt minut autorskiej muzyki od Andrew Hoziera-Byrne'a. Wpierw jednak w międzyczasie ukazała się epka Eat Your Young z której 3-utworowej zawartości, to jak widzę tylko Through Me (The Flood) na właściwej Unreal Unearth się nie zmieściło - nie wiem z jakiegoż to powodu. Całość UU to niby  16 numerów, ale patrząc na cyferki czasowe, to czy krążek trwałby 63 czy 67 około minut, żadna przecież różnica. Nowy album Hoziera otwiera kompozycja dwuczęściowa i De Selby nie trudno w niewielkim przypływie entuzjazmu nazwać dziełem sztuki o dwóch różnych obliczach - tym subtelnym, kameralnym, quasi akustycznym i tym drugim - mega przebojowym, z kapitalnym groovem, jaki nie pozwala oprzeć się tanecznym tendencjom, choć muzyka to bardziej poważnie niżby rozrywkowo traktująca warstwę tekstową. De Selby  w tej drugiej odsłonie dodatkowo promowany jest świetnym klimatycznym klipem z gościnnym udziałem młodego aktorskiego pokolenia w osobie Domhnalla Gleesona i przyznaję,  ta specyficzna pod względem poczucia humoru wizja podoba mi się nie mniej niż sam fantastyczny numer. Jednako Unreal Unearth to rzecz jasna nie tylko efekt kawałków startowych, bowiem cały album trzyma znakomity poziom i w pierwszej chwili nawet jeśli zastanawiałem się czy jest lepszy od debiutu lub dwójki (a pewności do dzisiaj nie mam), to bezdyskusyjnie nie można uznać aby odstawał poziomem od wymienionych. Trójka w pewnym sensie jest inna, aczkolwiek z miejsca wiadomo kto stoi za powstałymi utworami, ale klimat balladowy z mniejszym udziałem bluesa na korzyść popowych aranżacji, odróżniać trzy dotychczas nagrane długograje przez Hoziera od siebie może. Istotny w nich udział rytmicznej warstwy, gdzie uderzenia bębnów podbijane basem tworzą elastyczny kręgosłup konstrukcji, a cudne linie wokalne (które notabene nabierają z każdym odtworzeniem większego blasku) stanowią o indywidualnej wyrazistości każdego z szesnastu indeksów. I czy  to znane już chwile przed premiera całości Francesca (dobry klip), All Things End (znakomity klip) albo Eat Your Young (klip zjawiskowy), bez względu czy są dla celów promocyjnych zobrazowane warstwą video, czy funkcjonują jedynie jako muzyczna wartość sama w sobie, to kilka przesłuchań i ich odrębna fantastyczna jakość nie jest trudna do przecenienia i po chwili obeznania trwałego bardzo wysokiego ocenienia, bowiem w formule osobnej oraz w formie longplay'a dociera do mojego serducha i zagnieżdża się tam właśnie na myślę bardzo długo, a przynajmniej do czasu aż coś (mam nadzieję może w nie aż tak odległej względnie przyszłości jak za lat cztery), Hozier nowego zaproponuje. :) Istniała przyznaje na samym początku obawa czy aby UU nie zwiastuje obniżki "hozierowej" formy, ale była to jedynie chwilowa sytuacja ze zwątpieniem w moc nowego materiału, a jego autorska interpretacja popu zbudowanego na fundamencie akustycznych brzmień fortepianu z jednej strony, a z drugiej bogato inkrustowanego szerokim instrumentarium i bluesem muśniętego współcześnie rozumianego folku, z istotnym udziałem indie rockowo definiowanej gitary, znów z pełną mocą mnie trafia. Poetycki styl mieszkający w tekstach i tak emocjonalnie porywające, jak i rozmarzone subtelne interpretacje jego wokalne z nieodzownymi chórkami, na bazie ze wspomnianego ciekawie wykorzystanego klasycznego instrumentarium i brzmień dopieszczonych udziałem instrumentów smyczkowych oraz efektów i elektroniki (np. poniekąd ilustracyjna miniatura Son of Nyx), to jest to co do mnie w przypadku Hoziera wbija wprost pod skórę i tam wywołuje zawsze oczekiwane ciary, więc co będę udawał jakikolwiek obiektywizm, kiedy subiektywnie Unreal Unearth mnie zachwyca, więc się entuzjazmuje chyba. :)

środa, 23 sierpnia 2023

The Son / Syn (2022) - Florian Zeller

 

Florian Zeller korzystając ze sprężyny znakomicie przyjętego Ojca idzie za hollywoodzkim ciosem i robi film zatytułowany Syn. Przypadek? Zbieg okoliczności, a może po prostu temat aż się prosił o tak oczywisty tytuł, bez kontekstu związanego z poprzednią reżysera produkcją. Nie, doczytaj przez sekundę u źródła autorze refleksji i będziesz wiedział, że Syn to bowiem druga część tryptyku, który zakończy Matka, a poza tym w sumie tylko kompletnie niezorientowany w sytuacji przypadkowy widz mógłby nie złożyć komunikatów w całość, a poza tym wszystkim smaczku i pewności do przekonania dodaje obecność w obsadzie Anthony’ego Hopkinsa grającego OJCA, więc no wiadomo było, że to grubszy pomysł na wzbudzenie zainteresowania i jego przedłużenie. Pytanie czy uczciwy i czy przede wszystkim wart rozwlekania, bez konieczności tego rozciągania do trzech odsłon, bez żenującego (rym) naciągania. Oglądałem Syna z nastawieniem że będę miał do czynienia z dramatem obyczajowym, a obejrzałem całkiem rasowy thriller niemal. Obejrzałem coś w klimacie modnej nowoczesnej „loftowej” psychologii, aspirującej do poziomu oddziaływania kina grozy, zasadniczo obok tematyki zaburzenia psychicznego, w pierwszym jednak rzędzie o roli ojca przez pryzmat roli męża - tak kombinuję. Na pewno nie brakuje mu zalet, ale największą wadą jego teatralna sztuczność i tak samo dopasowana do niej egzaltacja w sposobie zachowania postaci i gdyby to było na przykład broadwayowskie przedstawienie, to w takiej formie by przeszło, lecz jako film fabularny nieco irytuje. Wprost pisząc, film jest przepompowany napompowaniem i trzeba albo to lubić, albo nauczyć się z tym przez dwie godziny żyć. Jest też niewątpliwie wstrząsający, bo nie traktuje tematu tak typowo, że niby wszystko dobrze się skończy, pomimo jednak minimalną dobrą wolą zasadniczo miażdżącej krytyki kierowanym, ja poczułem się efektem osiągniętym rozczarowany i nie będę na Matkę czekał z niecierpliwością i ogromnymi wymaganiami. Wina Zellera!

wtorek, 22 sierpnia 2023

Nostalgia / Nostalgia (2022) - Mario Martone

 

Zjedźmy proszę - zboczmy z głównego turystycznego szlaku i ujrzymy Włochy, a dokładnie tutaj współczesny Neapol z bocznej ulicy, przez pryzmat nostalgicznej właśnie opowieści o młodości (kształtującej dramatycznie przyszłość) bez przesadnej ilości retrospekcji. Bohater wraca po latach do rodzinnego miasta i dzielnicy własnego pochodzenia, a my o nim wówczas nic w zasadzie nie wiemy i z biegiem rozwoju sytuacji odkrywamy jego motywacje i wszystkie psychoanalityczne cienie, które odpowiadają za jego życiowe decyzje i wybory. Wizualnie jest tutaj przepięknie artystycznie, choć widoki ulic neapolitańskich są dalekie od bajecznych pejzaży, choć niewiele przecież potrzeba wysiłku, by z ciasnych zaułków przenieść się na malownicze wybrzeże – w praktyce tylko w domyśle. W bohatera wciela się  Pierfrancesco Favino i należy zauważyć, iż w ostatnich latach aktor to, który role dla siebie potrafi wybrać znakomite i można w ciemno brać jego kreacje, bo zawsze wspaniale wywiązuje się z obowiązków aktorskich, a i reżyserzy z nim współpracujący tworzą obrazy w jakich wziąć udział to zaszczyt niewątpliwie. Nostalgia jest takimż przykładem i chociaż poprowadzenie scenariusza nie do końca wszystkie wątki doskonale wyłuszczając zamyka i miesza nimi nie zawsze tak by nie pokręcić sobie nosem, ale całościowo daje to jednak kino paluszki lizać, choć nie mlaskać z zachwytu, bo tak jak wspomniałem niby precyzji w dosłownym znaczeniu brakuje, mimo że konsekwencji nie można większej niż jest wymagać. Wrażenie robią te przestrzenie klaustrofobiczne i ich obraz dzisiejszy będący reperkusją licznych przemian społeczno-politycznych, a dwa bardzo artystyczny sznyt, który wzrusza (poruszające sceny z matką - startowy wątek) jak i po trzecie motywy z lekka kryminalno-sensacyjne z gangsterką miejscową na pierwszym planie (wątek dalszy, a w rzeczywistości kluczowy), co do których uzasadnienia akurat na wstępie (bo wielu rzeczy naturalnie jeszcze wtedy nie wiemy) można mieć właśnie drobne uwagi, ale jak dałem niewyraźnie do zrozumienia w międzyczasie, całość na pewno blado nie wypada. Baaa, bladości to tutaj nie zaznacie, a jeśli jednak ją w scenariuszu dostrzeżecie i pospolitej banalności dla Was za wiele (te mafijne sytuacje nie lękają i wzrusz do Was nie trafia), to ja na to nie mam pomysłu - widocznie takiego kina Wam do szczęścia nie potrzeba. Zresztą ten motyw tytułowy, tak bohatera jak i jego ziomka gangstera z dzieciństwa trapi, a wręcz prześladuje i stanowi przewodnią rolę w scenariuszu, a ponadto dramat oparty na sensacyjnym banale to nic, kiedy klimat jest tak pięknie mozolny że aż świadomie nużący, a przemyślanie puentujący finał rozbudowaną o napięcie sceną końcową niby przewidywalny, jednak na tyle fenomenalnie po włosku skrojony, że fani kina klasycznego muszą docenić i być może przez jego pryzmat zapomną o "znole" śledzenia rozwinięcia, prowadzącego do niego. 

P.S. Mam nadzieję że wahających się teraz nie przekonałem, bo nie mam zamiaru przyjmować pretensji, że czas stracili. To jest kino dla koneserów, a nie sobotnio-niedzielnych fanów telewizyjnych pasm popołudniowej rozrywki filmowej. Obyśmy się zrozumieli i nie obrażali. ;)

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

Mutoid Man - Mutants (2023)

 

Po sześciu latach z pobocznym projektem (jak się zdążyłem w międzyczasie zorientować) Panowie znani z większych bandów w osobach Stephena Brodsky'ego (Cave In - tutaj nieco tylko większym, ale bardziej kultowym) oraz Bena Kollera (Converge - tutaj zdecydowanie bardziej popularnym), wspomagani obecnie przez Jeffa Matzo (High on Fire), powracają i jak już wiem proponują niby to samo co na poprzedniczce, ale jednak nieco inaczej, a ja po sprawdzeniu jakiś czas temu powrotnego krążka Cave In muszę stwierdzić, że być może przez brzmienie wokalu Stephena Mutants ma dość blisko do Heavy Pendulum i tylko większy stopień jajcarskości Mutoid Man powoduje, iż pomiędzy obiema nazwami dzisiaj znaku równości umownie stylistycznej nie postawię. Zadam sobie niemniej pytanie - po cholerę robić dwie podobne rzeczy w dwóch bandach? Ok, nowe dziecko Cave In to jednak więcej darcia mordy i surowego hardcore'wego odpału, a także rozpiętość stylistyczna samym w sobie bardziej szeroka, ale uprę się, iż trzeba dobrze orientować się w twórczości bieżącej porównywalnych, aby tak z miejsca rozróżnić kto nutę w konkretnym momencie zapodaje. Mutoid Man to też bardziej rozhulane brzmienie, które idzie po linii hard core'owej oczywiście, ale jednak z punkowym zacięciem oraz mastodonowego wygaru z czasów, kiedy owi młócili przeokrutnie, a najwyraźniej tu myślę słychać ekipę z Atlanty w nucie ekipy z Brooklynu w Broken Glass Ceiling czy Call of the Void (tak, to max subiektywne odczucie), ale jest i wiele innych momentów, gdzie patenty wybrane mastodonowe są do wychwycenia. Faktem niepodważalnym jest, że jak się będzie chciało, to kopiowania się człowiek dopatrzy, ale nie odbiorę Mutoid Man prawa też do nazywania siebie bandem oryginalnym, gdyż grają po prostu swoje, a siła tego albumu najistotniejsza, to dwa zwinnie mocarna kanonada perkusyjna i nb.1 riffy w porównaniu do innych wariatów w temacie lekko niby połamane, ale wraz z tempem w jakim we współpracy z sekcją rytmiczna uderzają i jakimi zakrętasami oraz ornamentami w postaci pisków i zgrzytów się popisują, to ogólne wrażenie jest takie jak nie przykładając, kiedy może po raz pierwszy słuchałem (uwaga!) kawałków z Blood Mountain, wiadomo he he kogo. Także w tym kontekście Mutants mnie kręci, bo ja na ten przykład trójkę Mastodona, tak przez pryzmat historyczny (czas, miejsce), jak i muzyczny (wartość merytoryczna dzieła) wielbię. Brodsky ma łapę do świetnego motorycznie i ciekawie pokręconego riffu, ale czy Mutoid Man ma szansę na zaistnienie szerzej niż dotychczas, to mam ogromne wątpliwości, bowiem nie wiem czy sami siebie nie zaszufladkowali jako bandu z którejś tam dalszej ligi, bo czepili się naturalnie pozornie niekoniecznie poważnych tematów i chyba sami nie mają woli wychynąć poza nisze w której są przez maniaków szanowani. 

niedziela, 20 sierpnia 2023

Chronique d'une liaison passagère / Pamiętnik przelotnego romansu (2022) - Emmanuel Mouret

 

Pamiętałem doskonale taki Dyskretny urok niebezpiecznych myśli i kiedy zobaczyłem polski plakat Pamiętnika przelotnego romansu, to szybciej skojarzyłem obie produkcje przez fakt podobieństwa oprawy i konstrukcji tytułu, niżli z reżyserem, który wówczas (około dwóch lat temu) dał mi około dwóch godzin przyjemnego, bo niebagatelnego kina obyczajowego. Nie zawiodłem się tym samym na Pamiętniku, bowiem stylistyka wielkomiejskiej przestrzeni z urokliwymi uliczkami w obyczajowym formacie merytorycznym, gdzie czuć wpływy allenowskie, ale dla odmiany w tym charakterystycznym francuskim klimacie, gdzie artystyczny szlif współistnieje w symbiozie z subtelnościami słowa i zachowania, to mój też filmowy target. Główny bohater męski jest także bardzo allenowski, jednak bez nader intelektualnej pozy i przesadzonej terapeutycznej natury, w sensie potrzeby uzależnienia się od pomocy quasi psychologicznej - w sensie rozgrzebywania problemów i karmienia własnego ego zainteresowaniem i głaskami, choć nie znaczy to, iż nie jest zabawnie straumatyzowany, bo jest. :) Ja ten klimat filmowy cenie (i lubię kiedy jest niebanalnie o kobieco-męskich rozgrywkach uczuciowych) nie tylko jako rozrywkę z klasą, ale i materiał do ciekawego rozczytywania kontekstów i czerpania doświadczonej życiem i błyskotliwością spojrzenia wiedzy.

piątek, 18 sierpnia 2023

Greta Van Fleet - Starcatcher (2023)

 

Pierwszy odsłuch nowej Grety nie zbudował we mnie podstawy dla optymistycznego dla opinii fundamentu, że oto może nawet jeśli premierowy kontakt nie powalił, to w przyszłości na zasadzie upartego przyswajania materiału, dotrę do jego kręgosłupa i jednocześnie odkryje też liczne detale, które sumarycznie spowodują olśnienie podsumowane okrzykiem - to jest kurde zajebiste. Zdejmę z Was jednak od razu obciążenie ciekawości związane z zasadnym pytaniem - co spowodowało/zadecydowało, że jednak taki okrzyk mimo pierwotnego zdystansowania pociuchutku poniósł się po moim otoczeniu, bo przyznaję iż się przekomarzam i dzięki licznym już odtworzeniom zaczął mi się Starcatcher podobać, lecz wciąż nie strawiłem go na tyle, by poczuć objawienie, coraz mocniej będąc przekonany, że nie ma po prostu opcji by okrzyk na pełnej mocy zaintonować. Nowa Greta jest raz słabsza od poprzedniej, dwa jest najzwyczajniej pozbawiona pierwiastka wyjątkowość, który na poprzedniej płycie dostrzegałem. Ale hola, nie ma jak daje także do zrozumienia mowy, bym czegoś fajnego w niej nie wyczuł, bo raz też do niej powracam uparcie, dwa jakiś tam sygnał że kit to całkowity nie jest do mnie dociera i kto wie czy nie będę musiał kiedyś odszczekać słów wprowadzających w temat, dlatego profilaktycznie zauważę, że The Falling Sky jest jednak lekko zajebisty, że klasyczna dla Grety ballada The Sacred Thread, która działa niczym odprężająca podróż jest mega przyjemna po entym nawet odtworzeniu oraz że Runaway Blues, to jest takie miodzio coś nowego w nucie Grety i że jak to coś super milo pędzi, to się człowiek jednak jara. Poza tym co ja mogę mieć do pozostałych profesjonalnie napisanych numerów, które co by krytycznego o pomyśle na muzykę w twórczości Grety nie napisać, to idealnie łączą epicki charakter klasycznego rocka z fantastycznymi zagrywkami gitarowego „brata” Kiszka, będącego w tym układzie personalnym (jak już kiedyś chyba podkreślałem) diamentem, pozwalającym nacieszyć się mistrzowskim rzemiosłem, ale i czasami przenieść pełną moc uwagi na wiosło, gdy drugi z braci zawodzi tak że jejku - dlaczego ja to jeszcze znoszę. ;) Oczywiście przesadzam i specyficzne właściwości jego głosu potrafię też docenić, szczególnie w silniej zainfekowanych balladową stylistyką numerach, chociaż uprę się, iż pośród najlepszych w konkurencji, rasowy krzykacz z niego raczej żaden. ;) Dlatego jedyne czego się na finał czepię w bieżącej "greciej" interpretacji hybrydy folku, bluesa i hard rocka, to braku w trackliście nowej płyty przeboju na 100 procent, takiego który może mógłby porwać swoją wspomniana epickością, bądź zwartą konstrukcją, z takim refrenem że klękajcie narody. Może gdyby dodać do około trzech kwadransów rzecz mega mega, to mógłbym dziś napisać, iż Greta nagrała wspaniałego kontynuatora The Battle at Garden's Gate, a nie wyginałbym się w rece by docenić, nie czując do końca, że docenienie się ekipie braci Kiszka akurat w stopniu bardzo wysokim za pracę włożoną należy. No!

środa, 16 sierpnia 2023

Marie Antoinette / Maria Antonina (2006) - Sofia Coppola

 


Takiego pomysłu odległego od klasycznie kostiumowego, to pod względem odwagi chyba do momentu właśnie kiedy Sofia Coppola zdecydowała się pomocować z konwenansami gatunku i nakręcić obraz tłustym drukiem ośmieszający absurdalność ceremoniałów epoki i wyniosłość klas najwyższych (uprzywilejowanych do porzygania), to (poprawcie mnie) nie było. Wyszło niezgorsza, gdy wybaczy się scenariuszowy chaos i postawienie w zdecydowanym stopniu bardziej na śmieszno-straszne wyliczanie tychże przywar szlachetnie urodzonych, niżby z fascynującego w wielu wymiarach materiału historycznego zmontować epicką historię, choć mimo wszystko podszyte dramatyzmem sytuacji chichoty z przesady zepsucia też potrafią wciągnąć i nie tylko wprost bawić tak mocno, że poziom wyrozumiałości we mnie wzrasta, bo mówić o Marii Antoninie jako o dziele wyjątkowym nie ma mowy kiedy (i tu dwie kluczowe uwagi), to co kiedyś zrobił Kubrick w Barrym Lyndonie i ostatnio  Lánthimos w Faworycie siedzi w człowieku i krzyczy, no litości - z czym Sofio do ludzi. ;) Niemniej jednak za te wszystkie detale (kostiumy i scenografie, prace speców od technicznych działań), za te wszystkie fundamenty (warsztat aktorski fachowy się mi nisko kłania) oraz za brawurę w przełamywaniu gatunkowego tabu, dodając sporo współczesności (zabieg z nutą to chyba nie wszystko) i skutecznie przekonując że wiele lat minęło, ale niewiele w sumie się w sferach celebryckich zmieniło - za to szacuneczek. Tym bardziej trzeba docenić moje ciepłe słowa, gdy może nazbyt często patrzę na reżyserskie objawienia córki wielkiego, lecz często reżysersko nierównego Francisa dość zdystansowanym okiem. Jest też przecież druga strona tego groteskowego filmowego medalu - postać samej królowej Francji, jej tragiczny los i nieco odczarowywanie jej dość czarnej legendy, zapewne z mnóstwem przypisanych jej w ataku nienawiści przywar. Podsumowując krótko - trzy czwarte filmu Sofii Coppoli to dworskie rozpasanie kontra nędza plebsu w domyśle i w podtekście, a na koniec po prostu koniec jakiego faktycznie nie trzeba było pokazywać, by wiedzieć jak historia się z austriacką księżniczką obeszła. Słaby zbieg okoliczności, poniekąd trochę jej wina że sobie zasłużyła, bo fakt była na wiele spraw ślepa czy lekko prowokacyjna lub po prostu taki jej pisany los, że znalazła się we Francji w złym czasie - na stracenie.

Drukuj