piątek, 29 lipca 2022

Affliction / Prywatne piekło (1997) - Paul Schrader

 

Bardzo osobiste kino - takie które kupiło mnie na całego już ponad dwie dekady temu. Teraz tylko odświeżone ze względu na ostatnio dobrą passę Paula Schradera. Niewątpliwie weteran mocnego kina, który współtworzył z Martinem Scorsese takie klasyki jak Taksówkarza i Wściekłego byka, obecnie w wieku mocno zaawansowanym zrobił dwa świetne kameralne obrazy (Pierwszy reformowany i Hazardzista), a w latach dziewięćdziesiątych popełnił właśnie Prywatne piekło z kapitalnymi kreacjami Nicka Nolte i Jamesa Coburna - w rolach odpowiednio syna i ojca. Kapitalny casting (bo zaiste podobieństwo obu wielkich aktorów duże) i temat wstrząsająco-poruszający. Dalej skojarzenia z rok starszym Fargo braci Coenów - przez ten zimowy klimat jakiegoś zadupia, wątek kryminalny i emocje chociaż zdecydowanie rożne, bo Fargo to był też komizm czarny, znaczy ironia brutalna, a Prywatne piekło to dramat esencjonalny, w stu procentach na śmiertelnie poważnie. Dźwiga bohater grany przez Nicka Nolte cały nadbagaż emocjonalnego gówna z dzieciństwa i mierzy się z bieżącymi kłopotami, które lawinowo narastają - bo człowiek chce dobrze, a ze względu na raptowną osobowość i kompletne nieprzygotowanie do pełnionych ról w dorosłym życiu systematycznie dąży do katastrofy. Frustracja i agresja, permanentna nerwowość i w sytuacjach stresowych wściekłość, a wokół brak pomocy bo przerażenie i histeria. W takich okolicznościach katastrofa jest nieunikniona, tragedia pewna i może dzięki niej oczyszczenie. Nic się nie dzieje bez przyczyny i tak często przecież oprawcy to też wcześniej czyjeś ofiary. Życie bywa gówniane - co poradzisz! Prze-je-ba-ne!

czwartek, 28 lipca 2022

The Quill - In Triumph (2006)

 


In Triumph, czyli (jeśli sprawnie liczę) piąty w ogóle i ostatni ze starej ery, a dokładnie sprzed zmiany frontmana album Szwedów. Jeśli też dobrze pamiętam, nic chyba wówczas nie wskazywało iż tak charakterystyczny głos Magnusa Ekwalla przestanie być częścią istoty muzyki The Quill - a może sporo wskazywało tylko niewiele o tym paplano. Tak czy siak In Triumph okazał się na prawie dekadę pożegnaniem z Magnusem i wówczas też nie sięgnął poziomu mojego ulubionego Voodoo Caravan (2002), lecz miał prawo być spostrzegany jako materiał nieco lepszy od swojego poprzednika (Hooray! It's a Deathtrip z 2003 roku). Przynajmniej więcej w programie płyty było motywów które silnie osadzały się w pamięci, lecz w sumie był pozbawiony czegoś w rodzaju hitu, bowiem krążek to równy, spójny, żywy, ale akurat bez jakiegoś wielkiego przeboju. Fajne po Szwedzku granie na rockowa modłę, gdzie mikstura muzyczna przyrządzona z amerykańskich wpływów, tj. grunge'owych inklinacji, hard rockowego fundamentu i też odrobiny stonerowego pierwiastka w hipisowskim wizualnym anturażu. Fachowo zachrypniętym głosem zaśpiewane, ze swobodą i swadą, wprowadzające słuchacza niejako w przyjemny trans, jeśli oczywiście on lubuje się w staromodnym gitarowym graniu. Kiedyś pisałem że The Quill nie załapał się na hajp retro rockowy, bo raz płyty wydawać zaczął za wcześnie i kiedy na dobre rozkręciło się zainteresowanie klasycznym hard rockiem, to oni jednak nie posiadali odpowiedniej siły by przebić się przez zalew im podobnych, którzy jak się okazało dla własnego dobra fartownie wystartowali z kilkuletnim opóźnieniem, lub zwyczajnie w odpowiednim momencie potrafili zaoferować materiały bardziej wyraziste. Dzisiaj wiem że raz Magnus znów jest na pokładzie i dwa, że pomimo egzystowania właściwie na marginesie sceny The Quill przetrwał i nagrywa kolejne nie przynoszące mu wstydu krążki. Może zasługiwali (może wciąż zasługują) na coś więcej li tylko ograniczona rozpoznawalność wśród maniaków, a może gdyby ich losy potoczyły się inaczej (być może paradoksalnie gorzej) i zamiast grać dla przyjemności, graliby dla kasy, albo nie graliby w ogóle. Cholera wie? Miało tak być i jest jak jest! In Triumph i Hooray! It's a Deathtrip, to jednak przecież nie były albumy o poziom czy półtora powyżej Voodoo Caravan, a żeby piąć się w górę trzeba wciąż lepiej i lepiej. Zatem ich wina. :)

czwartek, 21 lipca 2022

Roubaix, une lumière / Miłosierny (2019) - Arnaud Desplechin

 

Miejsce akcji Roubaix, kluczowi bohaterowie policjanci, czas współczesny, ciemne noce i niewiele jaśniejsze, mimo że niepozbawione światła dziennego dni w mieście staczającym się na dno - umierającym pod ciężarem problemów natury współczesnej. Emigracja, trudności z asymilacją, złodziejstwo, dilerka łatwe pieniądze w strefie życia z ciężkiej pracy. Próżniacze życie objętych nadzorem opieki socjalnej i wyrzuconych sytuacją lub na własne życzenie poza margines. Bieda materialna, pustka duchowa i zło jakie z czasem rodzą. Dobry kryminał ze społecznym żywym bo aktualnym i wiarygodnym kontekstem. Bez zbędnej ornamentyki i raczej z małym zaangażowaniem pieniądza, za to w zastępstwie z surową ekspozycją egzystencji w mało ciekawych czasach i jak się okazuje miejscu. Trochę tutaj technik pracy policyjnej, niezłe sceny przesłuchań z psychologicznym wywoływaniem ciśnienia, z zawodowo aranżowanymi inscenizacjami (dobrymi i złymi glinami), sprawna praktycznie próba przeniesienia na ekran realistycznego klimatu dzięki też aktorstwu może nie na poziomie oscarowym, ale bardzo porządnym. Głównie jednak uwagę przykuwa Pan Komisarz, człowiek z klasowych dołów doskonale rozumiejący istotę mentalności mieszkańców tego miejsca i posiadający w sobie tak empatię jak bezwzględność. Niby zdystansowany, niby zimny, ale swój zewnętrzny spokój nie zawdzięczający obojętności, a wiedzy intuicji oraz pogodzeniu się z warunkami i latami gromadzonej empirycznej wiedzy. Doskonale rozumiejący rolę jaką wykonuje zawodowo. Film prosty, a całkiem przejmujący, niczym dobry reportaż dziennikarski.

środa, 20 lipca 2022

Men (2022) - Alex Garland

 

Alex Garland miał był (he he) się zrehabilitować po nazbyt dosłownej i upieram się niezamierzenie mocno groteskowej Anihilacji i donoszę, iż po kapitalnym (nagroda osobna się należy) trailerze miałem pewność, że wyprodukowane we współpracy z wciąż młodym ale już kultowym studiem A24, jego trzecie podejście do reżyserii wejdzie na poziom kapitalnego debiutu. Psychodrama, surrealistyczna komedia i filozoficzne przyrodnicze fantasy, z kluczowym odniesieniem chyba do współczesnych uwarunkowań obyczajowo-kulturowych. Perwersja, pomieszanie zmysłów, trochę konsternacji (uderzająca z hukiem o ziemie żuchwa na rozpasany finał) i śmiechu pomiędzy fragmentami fachowo budowanej grozy i w stu procentach efektywnego napięcia. "Halucynacyjny folk horror z gęstą genderową treścią", krwawe gore i hektolitry toksycznej męskości, z obsesyjnym uzależnieniem efektu od posiłkowania się skrajnościami, które skądinąd są przecież naturalnym budulcem męskiego oblicza. Garland doskonale bawi się przeszarżowanymi konwencjami, sam zachowując (choć tak bliziutko do kiczu) paradoksalnie umiar. Wizualnie to jest ekstraklasa, bo zdjęcia, bo lokacje, bo skupienie na detalu każdego skrawka kadru, lecz przyjęta za kręgosłup metaforyczna konwencja i treść poupychana w symbolice, która nie dosłownie (bowiem dla zasady) i nie w pełni (bowiem dla wciskania poczucia obcowania ze sztuką elitarną) jest jasna. Poczucie winy - udręka - cierpienie - trauma - ONA. ON, frustracja, wściekłość i agresja - łatwiej w hasłach spisać to co merytorycznie pod grubą warstwą artystycznego bogactwa wciskane, niż w zwartą puentę możliwe do ujęcia. Potoczyście pisali mądrzy internetowego świata, w przytłaczającej większości koneserzy kina ostrzegali, a ja wierzyłem że się oni jednak mylą i mimo iż scenariusz przyznaję wyrazistością nie nadąża za genialnym wizualnie wrażeniem, to donoszę, że Alex Garland przynajmniej dla mnie za Anihilacje dzięki tej budzącej skrajne opinie pracy się zrehabilitował.

P.S. Ja w tej wyszczerzonej szczęce Rory’ego Kinneara i genialnie utrzymującej w szalonej konwencji komedio-horroru balans pomiędzy przesadą, a powściągliwością grze aktorskiej widzę postaci z typowo czarnego i abstrakcyjnie angielskiego Pcina Dolnego (The League of Gentlemen) - przede wszystkim zapatrzenie w świetnego Steve'a Pembertona? Natomiast w klimacie miejsca i rozwoju schizy nawiązania do klasyki Stevena Kinga zekranizowanej przez Stanleya Kubricka, czy bardziej współcześnie odjazdu Darrena Aronofsky'ego w Mother!, a najbardziej to szczerze pisząc mi się podobała oprócz mistrzowskiego budowania klimatu muzycznym tłem i na front wysuniętym obrazem, ta brytyjska soczysta zieleń - no k**** obłędna! Tak jak ta charakteryzacja jak pragnę zdrowia psychicznego i przysięgam, że wszystko u mnie w tym temacie w porządku, wprost z tych czterech wyżej wspomnianych sezonów dziwacznej komedii osadzonej w fikcyjnym miasteczku, Royston Vasey. :)

wtorek, 19 lipca 2022

Tre piani / Trzy piętra (2021) - Nanni Moretti

 

Zaczyna się niby z kopyta, sceną która powoduje opad szczeny przynoszący jednak żenującą, a może nawet gigantycznie żenującą konsternację, bo ni z gruchy ni z pietruchy jeb tragedia i po zdarzeniu jakieś tajemnicze spojrzenia postaci. Ginie kobieta, ale jej śmierć zdaje się być obojętna, bowiem bohaterowie reagują dość zimno skupiając się egoistycznie na sobie. W sumie to bohaterem zapewne w "ambitnym" założeniu odpowiedzialnych za zawartość (nie będę trzymał w napięciu) tego GNIOTA też ta tytułowa trzypiętrowa kamienica, a jej lokatorzy i ich losy to pewnie jakaś psychologiczno-socjologiczna gruba rozkmina, która ma intrygować, a okazuje się bełkotliwie nużyć i swoją anty dramaturgią zadziwiać w potwornym bałaganie topornie pozlepianych scen, co dlaczego, jak itd. Może by bez środków wspomagających było jednak możliwe przebrnąć przez tą kompletnie beznadziejnie wyreżyserowaną i u podstaw (najgłębszych, przy udziale maksymalnie ekstremalnie dobrej woli) może niegłupią historię, gdyby dodatkowo nie aktorstwo kwadratowych emocji i wystudiowane pozy irytująco nabrzmiałe od emfazy. Przez ten warsztatowy szkopuł którego nie dostrzegł lub co gorsza sam jego udział wymógł na obsadzie reżyser, efekt jest niemożliwie naciągany i w niemal zerowym stopniu przekonujący. Wymęczyłem przy współudziale mocnego alkoholu. Gdybym akurat wcześniej wiedział, to bym tego GNIOTA (który nawiasem mówiąc i to jest hit, dostał 11 minutową owację w Cannes) nie tykał, zaoszczędzając prawie dwie godziny.

P.S. Obejrzałem mój pierwszy film doświadczonego i cenionego włoskiego reżysera (tak o nim piszą) i jestem w kompletnym szoku. Przez to wyjątkowe g**** nie spodziewam się bym miał odwagę sprawdzić cokolwiek z jego bogatego wcześniejszego dorobku.

niedziela, 17 lipca 2022

Viagra Boys - Cave World (2022)

 


Rozpoczyna się od typowego dla twórczości Szwedów i jednego Jankesa dynamitu opartego na kapitalnym groovie z udziałem charakterystycznie wplecionych dęciaków i nawet jeśli po wcześniejszych premierach kilku nowych numerów mogłem mieć niewielkie, ale jednak obawy, że trójka nie pociągnie tak dobrze passy poprzednich krążków, to uderzający po Baby Criminal i łączniku megaśny Troglodyte, idealnie otwiera nowy album, a wszystko co dalej następuje nawet odrobinę nie schodzi poniżej poziomu, wprost pisząc wyśmienitego. Mam wręcz po tygodniu z okładem intensywnego kontaktu z Cave World przekonanie, iż to on zdaje się w tym płytowym towarzystwie wyglądać najlepiej, a tzw. sprawdzian trzeciego albumu Viagra Boys zdają z wynikiem celującym. Oczywiście przenikliwe teksty, bystre spostrzeżenia ubrane w kąśliwe komentarze to raz, bo goście w pełnej zgryźliwego poczucia humoru quasi publicystyce post punkowej idealnie się odnajdują, dwa to fantastyczne korzystanie z różnorodnych (bez ograniczeń gatunkowych) wpływów. Niby taka "spopowiała" pioseneczka jak The Cognitive Trade-Off Hypothesis, która nagrana przez bardziej popularnego wykonawcę mogłaby podbić listy przebojów, posiada w sobie drugie dno i nie jest tylko opartym na szybko wpadającym w ucho rytmie i na wyśpiewanym w wysokiej tonacji refrenie. Jest czymś znacznie więcej niż tylko potencjalnym hitem, bowiem jest bujającym majstersztykiem w posługiwaniu się prostymi frazami i wbijanymi tu i ówdzie drobnymi dźwiękami dla uzyskania wrażenia pulsującej wielowarstwowości. Poza tym pobudza moje bioderka i kręci nimi milusio. :) Ale to mało, to zdecydowanie nie wszystko co ma Cave World do zaoferowania, gdyż każdy numer z osobna można odkrywać długofalowo, mimo iż na pozór to wprost oddziałujące formy muzyczne, tyle że jest w nich wspomniany puls znakomity i transowy sznyt improwizacyjny - więc masa w nich zaskoczeń w rozwijaniu niby bardzo oczywistych motywów. Viagra Boys potrafią znakomicie wybić się z poziomu banalnej piosenkowej prostoty do formuły ambitnych aranży, angażując wielość ciekawych akcentów i unikając jakiejkolwiek pretensjonalności. Bez względu w którym kierunku skręcają ich pomysły i jak bardzo szeroko i kompetentnie instrumentaliści rozkładają kompozytorskie skrzydła, tworzą po prostu fantastyczne post punkowe piosenki i w tej ostatnio nabierającej wiatru w żagle stylistyce obok Idles są dla mnie najważniejsi z ważnych. Mają oni podobną do Brytoli wyobraźnię i odwagę oraz tak jak wymienieni genialnego interpretatorsko wokalistę.

czwartek, 14 lipca 2022

Flag Day / Dzień flagi (2021) - Sean Penn

 

Sean Penn i reżyserski fach, to temat dość skomplikowany, bowiem raz wyciska łzy przepiękną opowieścią o jednym taki Chrisie co pognał po collegu w dzicz i zakończył swój żywot we wraku autobusu, a obok niekoniecznie równie emocjonujące pierwsze próby (Obsesja z 1995, Obietnica z 2001 i wcześniej Indiański biegacz, o którym akurat nie mam zdania, gdyż nadal tego debiutu nie widziałem). Taki krótki, jednozdaniowy wstępniak wbijam, gdyż najnowszy (nie jakieś tam dwa, trzy lata oczekiwany - choć fakt, pomiędzy jeszcze Jej twarz i moja wciąż w przypadku Penna reżysera zaległość) film aktora budzi spore rozbieżności ocenne i Dzień flagi przez ten sugestywny urok zdań filmwebowych mądrosków, mojego zaciekawienia tak jakby cudowne wspomnienia z seansu Wszystkiego za życie mogły wskazywać nie wzbudził. Byłem bardzo ostrożny i kompletnie teraz nie rozumiem w czym krytycy widzą problem. Zadaje sobie pytanie po co sugeruję się opiniami, a może tylko zwracam uwagę na opinie niby zawodowego środowiska krytyków i dlaczego w ogóle oni Penna w tym przypadku się czepiają. Obejrzałem przecież film artystycznie fascynujący, którego treść nie mniej, a wręcz w swojej istocie jeszcze silniej powinna uwagę przykuwać. Fakt że założenie, iż dla ambitnego efektu należy przy zdjęciach i montażu mocno podłubać (poużywać sobie według zasady forma równie czy znacznie ważniejsza od treści) może powodować odczucie pewnego manipulacyjnego oszustwa, które teoretycznie przykrywa pozory wciskania merytorycznej waty i że to właśnie Penn sam sobie uczynił, to jednak powód w mym przekonaniu naciągany. Najważniejsze jest poczucie obcowania z wartościową sztuką i emocje głębokie wydobywającym scenariuszem, mimo że akcja to monotonne balladowe paplanie z nadętym nadmiernie, lecz jedynie o pół poziomu symbolizmem, w którym pomiędzy natchnionymi wierszami każe się widzowi przesłanie odczytywać. Ja może zwyczajnie na takie kino jestem wrażliwy i ten charakter ckliwej a jednak surowej aury mnie kupuje. Uważam też że Penn potrafi o życiu opowiadać tak by coś więcej li tylko samą od deski do deski relacjonowaną historię sprzedać. Uderzając w kierunku pretensjonalnego artyzmu nie wpada w jego sidła tak jak nie szukając daleko Terrence Malick, więc wybaczam te coby nie kłamać przesadne odrobinę "artyzmy".

P.S. Natomiast co konkretnie pod mikroskopem? Pod mikroskopem w skrócie reminiscencje. Potwornie trudne relacje ojca z córką, obarczone traumatycznymi doświadczeniami z dzieciństwa. Ojca kompletnie pozbawionego cech świadczących o jego odpowiedzialności, postępującego spontanicznie tak niebieskiego ptaka, jak przy okazji bez instynktu samozachowawczego cwaniaka, który wszystko czego się nie tknie zamienia w gruzowisko. Rozłożona na naście lat, przenikliwa i w rzeczy samej nawiązująca poniekąd (muzyka Eddie'go Veddera) do wspomnianego hitu Penna historia długoletniej tragedii i skazanej już na starcie na porażkę próby jej uniknięcia, kiedy człowiek właściwie nawet jeśliby się starał to nic nie jest w stanie zrobić, by pomóc komuś kto absolutnie nie rozumie iż pomocy potrzebuje, a jego reakcje to zupełnie oderwana od elementarnej racjonalności farsa. Bez poczucia winy, bez fundamentu rozumienia konsekwencji, bolesna walka o względną normalność. Poświęcenie w imię miłości, bez satysfakcji z naturalnie żadnych rezultatów. Na podstawie autentycznych wydarzeń, melancholijna przypowieść biograficzna, która się leniwie snuje i sączy kropla po kropli bardzo wartościowe treści. Sączy i nudzi, ale wzrusza skutecznie, jeśli tylko widz jest w stanie wejść na odpowiedni poziom wrażliwości i ZROZUMIEĆ poruszająca do głębi finałową puentę wygłoszoną wprost z offu przez główną bohaterkę. Prawda jest też taka prozaiczna, że obsesyjnie czerpiącego energię z wolności ptaka nie uczynisz szczęśliwym, zamykając go dla jego bezpieczeństwa w klatce. Niech lata i kończy w szponach drapieżnika.

środa, 13 lipca 2022

Albatros (2021) - Xavier Beauvois

 

Scenki ze zwykłego życia, beztroskie domowe obrazki przeplatane zawodowymi wyzwaniami, które czasem odciskają swój ślad na prywatnych relacjach. Tyle że to życie akurat policjanta w małej nadmorskiej miejscowości, który przygotowując się do sformalizowania związku nagle przez dramatyczne wydarzenie staje wobec wyzwania, którym trauma po śmiertelnym postrzeleniu miejscowego farmera - więc z miejsca powinno też w teorii zrobić się gestu i emocjonalnie. Niestety tylko samo zdarzenie powoduje przyspieszony puls, bo pozostała po wypadku realizacja jest niemal beznamiętna, więc tragiczna sytuacja, konsekwencje i reperkusje zmagań nie przenoszą swojej siły i nie oddziałują tak silnie emocjonalnie jakby dla wystawienia wysokiej oceny i dla dobra obrazu było konieczne. Klimat też sprawia wrażenie niedopracowanego, a na pewno przynajmniej w moim przypadku odbija się na nikłym w przeżycia zaangażowaniu, a brak dodatkowej narracji muzycznej, bez towarzystwa dźwięków z tła z pewnością nie pomaga w zbudowaniu tak głębokiego, bo na poziomie dreszczy poczucia uwarunkowań sytuacyjnych, jak najzwyklejszego nawet większego pobudzenia widza. To nie jest taki dobry pomysł by historie opowiadać w ciszy, nawet historię intymnego dramatu w estetyce kina skandynawskiego, a dokładnie islandzkiego, bo tak mi się ten francuskojęzyczny Albatros trochę kojarzy.

P.S. Jeden czy dwa (bo faktycznie się zdarzyły) ładnie zobrazowane fragmenty muzyczne wiosny niestety nie czynią.

poniedziałek, 11 lipca 2022

After Yang / Yang (2021) - Kogonada

 

Przez 95 minut projekcji, sposób gry, a przede wszystkim artykulacja Colina Farrella, to był Farrell z The Lobster i The Killing of a Sacred Deer Yórgosa Lánthimosa. Sprzyjały temu okoliczności, gdyż film koreańskiego (a może bardziej amerykańskiego) reżysera może nie był tak dobitnie bliźniaczy w swoim charakterze z dziełami przytoczonymi, ale na pewno jego specyfika, artystycznie i merytorycznie podobnie awangardowo oryginalna. After Yang to bowiem filozoficzno-psychologiczna deliberacja wokół awarii droida (techno sapiens) - obraz bardzo futurystyczny merytorycznie, mniej jednak wizualnie. Daleka wciąż jeszcze od współczesnej rzeczywistości wizja przyszłości, w której maszyny zbudowane na podobieństwo człowieka funkcjonują wśród ludzi i spełniają na ich rzecz dzisiaj nadal zasadniczo niewyobrażalną funkcję. Stanowią bowiem w pełni integralną część rodziny i ważny element jej emocjonalnej równowagi. Łączy je z jej członkami więź, jakby przejęły w domowych gospodarstwach jeszcze bardziej istotną rolę niż dzisiejsze zwierzaki domowe oraz co kluczowe (i zaskakujące dla obrotu wydarzeń na ekranie) posiadają ukryte osobiste archiwa wspomnień, czyniące je samoświadomymi i chyba (w domyśle) z perspektywy wrażliwości bardziej ludzkimi od pozornie żyjących w nazbyt spokojnym i uporządkowanym świecie współczesnych im homo sapiens. Do refleksji zatem to zachęta, tak w kwestii adopcji (Yang zakupiony dla towarzystwa przysposobionej córki), problematyki niechęci rasowej i ogólnie różnic kulturowych (córka Azjatka, matka kobieta czarnoskóra). Także akceptacji sytuacji, tolerancji i wreszcie wsparcia poprzez empatyczne zrozumienie i cierpliwe tłumaczenie zawiłości skomplikowanego otoczenia i rzeczywistości, ale myślę że przede wszystkim w założeniu jak i w osiągniętym efekcie After Yang to minimalistyczna, pięknie nastrojowa (cudownie niby oszczędna, a bogata scenografia i zdjęcia) wspomniana powyżej filozoficzno-psychologiczna rozprawa o "życiu" i "śmierci", byciu i odchodzeniu, jak i o uczuciach, które może się okazać, iż nie tylko byty w pełni biologiczne mogą posiadać. Rzecz godna uwagi, chociażby dlatego, iż nie dostarcza łopatologicznych treści i nie robi wrażenia nakręconej za miliony monet, a oko pieści.

sobota, 9 lipca 2022

Haute couture / Z miłości do mody (2021) - Sylvie Ohayon

 

Francja elegancja, Paryż stolica ekskluzywnej mody, ale też współcześnie wylęgarnia emigracyjnej "patologii" - bo jakoś trzeba żyć i radzić sobie by prozaicznie przetrwać. Te dwa światy spotykają się i "patologia" dostaje szansę od klasy średniej, notabene poniekąd też wyzyskiwanej przez klasę najwyższą. Banał straszliwy i od razu mam kilka filmowych skojarzeń, bo podobne akcje nieraz już w kinie były i były one też we współczesnej francuskiej kinematografii. Ostatnie filmy przykładowo tandemu Olivier Nakache/Éric Toledano z naciskiem na Intouchables, to podobny kierunek i goszczący na ustach nawet mało zainteresowanych kinem widzów hit, który raz oczywiście dobrze się sprzedał, dwa uczynił to korzystając niejako z frazesów, więc Haute couture ma szansę na tej tendencji do ckliwej i politycznie poprawnej prostoty zaistnieć, ale myślę że mimo wszystko głośno o nim jednak nie będzie. Bowiem nie ma waloru jaki wspomniany posiadał, a niewątpliwie była nią chwytająca za serducho doskonała oprawa muzyczna Ludovico Einaudiego. Haute couture jest tylko fajną bajeczką, opowiadającą jak to niewiele trzeba by odmienić kogoś życie, mając odrobinę możliwości i dużo dobrej woli oraz cierpliwości. Bajeczką nieznośnie schematyczną, posiłkującą się stereotypami i wciskającą niesamowicie pozytywny kit, więc może dlatego zniosłem ją bez wyjątkowego cierpienia, a jej intelektualna mizerota mnie nie obraziła. Bowiem ta bajeczka daje też nadzieję że ten świat nie musi być taki do dupy i że te podziały to jednak sztuczne iluzje, a ekonomia dzieli, ale można te podziały zasypać. Ponadto w tej bajeczce jest też chwilami wiarygodna równowaga naiwności z realizmem, a postacie zjednują sobie sympatię widza. A to ważne by bohaterów polubić, a jeszcze ważniejsze by do mało poważnego filmu nie podchodzić z mega powagą. Inaczej mówiąc jak ktoś wymagający i w miarę inteligentny, to nie będzie się też znęcał nad tym co przecież chyba do miana ambitnego surowego realizmu nie aspirowało. :)

piątek, 8 lipca 2022

Beauty (2022) - Andrew Dosunmu

 

W netflixowym zalewie nadprodukcji, na fali popularności produkowanych i intensywnie promowanych seriali czy przez ten hajp na opowieści w odcinkach, jak i długometrażowe fabuły reżyserów znanych i szanowanych, często umykają premiery świetne ale jednak bez rekomendacyjnego wsparcia. W takim stadnie reagującym kontekście spostrzegam Beauty Andrew Dosunmu, jako obraz doskonale ciekawy temat rozkminiający, ale jednak bez promocji i o subtelnym kameralnym charakterze, który z kolei miłośników akcji z internetowych platform filmowych z oczywistych powodów nie zainteresuje. Los komercyjny Beauty zatem myślę przesądzony, ale nie zaszkodzi jeśli dobre słowo o nim dotrze do jakiegoś znajomego potencjalnego widza, który spędzając popołudnie na kanapie i przeszukując netflixowe zasoby akurat dzięki orędownictwu kogoś tak nieznaczącego jak ja, ów film wybierze. Oczywiście nie gwarantuję emocji z poziomu najnowszych odsłon Parku Jurajskiego, jak i nie będę przekonywał koneserów "niezalu", iż kino to wybitne czy przełomowe. Historia Beauty to zwyczajnie skromnie opowiedziana i ze smakiem wizualnym sfilmowana oraz pod korek wypełniona doskonałymi głosami wokalnymi quasi biograficzna fabuła z kategorii monotonnej ale głębokiej eksploracji kontrowersyjnych zagadnień. Nastrojowa muzycznie, ale i niebagatelnie mroczna psychologicznie, poza tym zajmująco społecznie i kulturowo ukazująca wahanie bohaterki skrępowanej patologicznym religijnym surowym wychowaniem, która wchodzi w muzyczny szoł biznes pod nadzorem apodyktycznego ojca i w towarzystwie menedżerskich hien z branży. Gdzieś z dystansu (bo chłodem wieje) obserwujemy szlifowanie diamentu, dokładnie pozbawianie go cech nadanych przez naturę i dodawanie mu sztucznego blasku. Bo przecież talent to nie wszystko i trzeba mnóstwa fatalnej w skutkach dla osobowości materiału na gwiazdę pracy, aby zarobić te miliony i podzielić pomiędzy ojców i matki sukcesu. Jakie to jest sugestywne i prawdziwe, mimo że potwornie smętne i pozornie kompletnie nieekscytujące, przez wzgląd na założoną powściągliwą artystyczną formę.

P.S. Jeśli nie przekonałem, to złapię się ostatecznego koła ratunkowego. Gra tutaj taka Pani co nazywa się Sharon Stone i względnie gra mało, ale gra bosssko i mógłbym zastawić hipotekę, że źródeł inspiracji można doszukać się w biopicu samej Whitney Houston!

czwartek, 7 lipca 2022

Rammstein - Sehnsucht (1997)

 


W niemal równo dwa lata po debiucie wydaną dwójkę, zaopatrzyłem się już jak najbardziej legalnie i świadomie, bez konieczności korzystania z kumpla uprzejmości i wyrozumiałości, gdy owa kopia jedynki na wieczne nieoddanie się u mnie zależała. :) Nie przypominam sobie jednak abym ten zakup uznał za jakiś znacząco trafiony i myślę, iż to właśnie Sehnsucht już wówczas w mojej subiektywnej percepcji na resztę przyszłych albumów Niemców położył się cieniem. Dwójka niby potwierdziła już wtedy wysoki status Rammstein na scenie i raczej nie przywołuje wspomnień, które aby jednogłośnie uznawały ją za artystyczną porażkę, tak samo jak nie kojarzę też euforycznego szału, jaki mógł akurat dla odmiany mieć miejsce dwa lata wcześniej. Sehnsucht wizualizuję zdecydowanie niewyraźnie obecnie, niby jak przez mgłę, oczywiście z wyjątkiem dwóch ostro przez kontekst filmowy promowanych Engel i Du Hast - charakterystyczne teledyski goszczące w popularnych ówcześnie stacjach muzycznych. Natomiast prawdę mówiąc muzycznie były to numery oparte jedynie na wbijającym się w pamięć motywie przewodnim, z gwizdaniem jeden i drugi z chórkiem, a poza tym dość licho aranżacyjnie opracowanymi, bo trudno mówić tu o czymś wyjątkowym w przypadku ubogiej elektroniki, która to dzisiaj na nowo odsłuchiwana razi programowym ascetyzmem ocierającym się o kiczowata prostotę. Jednolite tempa, powtarzalne konstrukcje z marszowym odliczaniem kolejnych linijek wersów niezłych tekstów, fundamentalny dosadny brzmieniowo i zapętlony riff, jakiś syntezatorowy tegesik wiercący dziurę we łbie i przez to pozostający w nim na długo po wybrzmieniu ostatniej nuty kompozycji oraz nie do końca przekonujące wokale, momentami bez opamiętania wprowadzane na minę słabego wyszkolenia technicznego i niepasującej do jego stylu ekspresji wydłużonego akcentowania. Z drugiej jednak strony medalu jest to ten krążek Rammstein, któremu najbliżej chyba do industrialu, z większym udziałem odhumanizowanego klimatu niż pogoni za przebojową chwytliwością i z istotnym wpływem hard core'owego brzmienia. Mimo to całość cierpi i ja cierpię dość mocno teraz, gdy na potrzeby tekstu archiwizacyjnego odświeżam zawartość "tęsknoty", za którą paradoksalnie nomen omen po dzisiejszym doświadczeniu podejrzewam już wcale nie zatęsknię. Nie wiem, może straszliwie błądzę i Niemców krzywdzę, ale nie mam grama poczucia winy, że krytykuję bez powodu.

P.S. Pytanie na marginesie brzmi, czy tylko ja słyszę że Till by tutaj chciał tak, jak w przyszłości zrobi to Serj Tankian?

wtorek, 5 lipca 2022

The Ides of March / Idy marcowe (2011) - George Clooney

 


Wyścig do Białego Domu, ze scenariuszem bez oparcia w konkretnej kampanii, ale czy też z popuszczonymi wodzami fantazji? Myślę że nie, wręcz zakładam iż nie absolutnie, bo ta opowieść o kulisach w żadnym momencie nie przegina i korzystając z dobrodziejstwa aktorskich znakomitości (obok samego Clooney'a, Philip Seymour Hoffman, Paul Giamatti, Marisa Tomei i Ryan Gosling) zawiera w scenariuszu raz godne potępienia lecz przypisane do polityki zakłamanie i dwa pomiędzy wierszami cały wachlarz mechanizmów, jakimi macherzy od zawłaszczania zbiorowej świadomości i przekuwania jej na indywidualne glosy, z rozmachem się posługują. Współczesna polityka, czyli cel uświęca środki i najlepiej aby jeszcze uświęcić sam cel i dobrać do tego środki odpowiednio skuteczne. Obfity asortyment powyższych oraz cała gama bezwzględnych łotrzyków w starannie wykrochmalonych kołnierzykach i fantastycznie skrojonych garniturach za miliony monet. Układy układziki, setki wpływających na kierunek wiatru zmiennych i na wszystkich nich łapę trzymający pijarowcy. Kariery małe i te gigantyczne, tak zleceniodawców jak i tych których zleceniami kandydaci ozłacają. Osobiste urazy, ambicje w branży zblazowanych cyników, którzy z frazesami na ustach wstrząsająco opowiadają o lojalności i takich innych bzdetach, ale też jak się okaże całkiem gruba afera kryminalna oraz na pierwszym planie jednak wspierana tylko tłem politycznym przypowieść o przyspieszonym kursie dorastania w świecie karierowiczów i hipokrytów. To ogólnie filmowanie takie jakie w kinie największe triumfy w latach siedemdziesiątych świeciło, a potem nagle z pola widzenia może nie zniknęło (lata osiemdziesiąte zalane kinem rozrywkowym, też politykę lubiły, a dziewięćdziesiąte to już z własnej bieżącej ówczesnej autopsji pamiętam, dawały mu chwile większej chwały), ale jednak dominować to już nie dominowało. W tym gwiazdorskim ujęciu kino bardzo porządne, ale czy chociaż w małym stopniu wyjątkowe? Względy tylko sukces Id marcowych świadczy o tym, że Clooney pomimo nazwiska i związanego z nim hajpu raz kręci wybitnie (Good Night, and Good Luck), innym razem słabo (The Midnight Sky), a najczęściej po prostu kręci rzemieślniczo poprawnie. 

poniedziałek, 4 lipca 2022

Coheed and Cambria - Vaxis – Act II: A Window of the Waking Mind (2022)

 


Bezczelnie przebojowy z nadpodażą chwytliwych melodii i wokalnej słodyczy, ale też ze znamionami duszy oraz seventisowym i ejtisowym vibem oraz dodającymi estymy, mocnymi akcentami we wprowadzającym intrze i zamykającym finalnym symfonicznym akcencie. Rozpięty jednak pomiędzy takąż wprost popową prostotą, a momentami lotem w całkiem łamane metrum. Wpadający w ucho dzięki zwartym radiowym hiciorom i fascynujący rozbudowanym epickim zacięciem kompozycji znacznie dłuższych od tych trzy/cztero minutowych. Po prostu i nie ma co filozofować, kolejny doskonały album Coheed and Cambria! Niby już dawno wyczerpali temat, tak jak próbowali skutecznie z sukcesem dodawać i odejmować, łapczywie korzystać z odważnych inspiracji i ostrożnie sondować co w ich muzyce się sprawdzi. Wreszcie po lawirowaniu i doświadczaniu, na ostatnim jak dotąd materiale, będącym pierwszą częścią obecnie kontynuowanej konceptualnej opowieści niejako powrócili do korzeni, które dostrzegam w progresywnym eksplorowaniu chwytliwej na właśnie popową modłę rockowej formuły. Dzisiaj wydaje się pozornie że w sumie  tam gdzie startowali, lecz znacznie bogatsi o wiedzę kompozytorską i szeroką gamą dotąd zdobytych aranżacyjnych przyczółków. Stąd znakomicie wypadają gdy piszą takie cudnie przystępne, lecz wcale nie banalne numery jak Comatose w tonie zmiękczonego nastoletniego amerykańskiego punkrocka, A Disappearing Act z dyskotekowym klawiszem, tudzież Love Murder One, w którego strukturze harmonijnie współegzystuje święcący triumfy w latach osiemdziesiątych AOR i współczesne granie takich tuzów jak (uwaga grubo :)) Jason Derulo czy Weeknd. Pomiędzy nimi, a wspomnianymi suitami, piękne ballady, tak z subtelną dawką bitów zaangażowanych dla zbudowania nastroju (Our Love), czy w przypadku Blood, najklasyczniej "coheedowej" formuły, której celem wzruszać, wzruszać i jeszcze raz wzruszać, roztkliwiając. :) Jednak co bym nie miał dobrego do powiedzenia tak o wymienionych jak i tych kompozycjach których tytuły nie padły w tekście, to numerem jeden ogłaszam indeks numer 9 i utwór Bad Man. W tym numerze zdali się połączyć wszystko co najlepsze, skompresowaną do formy przeboju szeroką amplitudę przefiltrowanych przez osobisty styl wpływów i zawrzeć esencje własnego charakteru, a poza tym uczynić go emocjonującym przez wzgląd tak na uczuciowość, jak analityczny kontekst słuchania muzyki. Póki co nie wytracają pędu, zagarniają do siebie zapewne wciąż nowych fanów i nie dają powodu starym do rozczarowania. Być może chciałoby się jakiegoś większego przełomu, może bardziej szalonej rewolucji i nie jest powiedziane, iż sami tego nie czują. Nie wykluczam że następny album poskłada mnie dlatego że jest w ich muzycznej naturze fenomenalny, lecz poprzez wytyczenie nowego kursu nieoczywisty i dzięki temu na świeżo absorbujący vibe. Usilnie nie będę o to apelował, ale fajnie by było, gdyby się takie moje marzenie ziściło. :)

niedziela, 3 lipca 2022

Porcupine Tree - Closure / Continuation (2022)

 


Ożeż ja cię i tak dalej! Wrócili i oczywiście doskonałym albumem mi przyfasolili. Zaczyna się Closer / Continuation takim kilerem że klękajcie narody, bo dynamika i rytmika Harridan to poziom kosmiczny. Pełne wyobraźni basowe figury i finezyjne perkusyjne akcenty - biorę szkiełko, wytężam oko, a że nie mam warsztatowych podstaw teoretycznych, to mój poziom analityczny ograniczony. Lecz czuję, bo swoje słyszę że kompozycja to wybitna i dowód, iż Porcupine Tree nawet wybudzony z letargu wciąż wyprzedza stawkę. A wyprzedza, gdyż żaden z muzyków tworzących legendę gruszek w popiele przez okres hibernacji nie zasypiał, swoje w muzycznym biznesie robiąc. Dlatego czy grają numery mocno pobudzane rwanym pulsem, czy też rozkręcają je stopniowo, stawiając na starcie na klimat (przykładowo pierwszy z brzegu Of The New Day i najbardziej epicki w stawce Chimera's Wreck), to czynią je czystymi aranżacyjnymi perełkami. Nie znajduję na C/C ni jednego zbędnego dźwięku, ni rzecz jasna nawet małego wypełniacza, co czyni album w swoim przyrodzonym eklektyzmie wzorcowo spójnym i przez fakt budowania kilku warstw konsekwentnie z każdym nowym odsłuchem odsłanianych, wciąż i wciąż intrygującym. Poruszającym i niepokojącym - zdobywającym uznanie klasycznymi dla ekipy firmowanej przede wszystkim twarzą Stevena Wilsona zagrywkami, ale i zajmujący odkrywaniem kolejnych smaczków, tudzież otwieraniem, a bardziej uchylaniem nowych furtek dla przyszłych możliwości. Absolutnie nie jest to jednak album kompromisowy, albowiem jak tu mówić o porozumieniu osiągniętym w wyniku wzajemnych ustępstw, w imię ważnych celów, kiedy jego głównym walorem naturalność w sensie manifestowania kwintesencji dojrzałej ewolucji. C/C dojrzewał długo, stopniowo nabierając ostatecznego kształtu - kształtu bez przesady zjawiskowego! Takie to progresywne przestrzenie - doskonale przemyślane i programowo rozimprowizowane. Dla chwały gatunku i współczesnej muzyki!

P.S. Dla jasności dodam, że Closer / Continuation dla mnie to nie siedem, a dziesięć kompozycji. Nie mogę przecież powiedzieć inaczej o trzech "bonusach", jak o integralnym, pełnoprawnym rozdziale tej fascynującej opowieści, której fragmenty oczekuję iż wysłucham na żywo jesienią podczas zapowiadanego koncertu w katowickim Spodku.

sobota, 2 lipca 2022

Foals - Life is Yours (2022)

 


Czy tylko mnie się wydaje że Foals nigdy dotąd nie był tak blisko Talking Heads jak na Life is Yours i do tej pory to tylko blisko prekursorów (umówy się :)) indie rocka bywał? Nie czuję się znawcą czy fanem nowojorczyków, lecz na tyle na ile słuch mnie nie zawodzi, to podobne bardzo wibracje tutaj dominują. Poważne ambitne granie z tanecznym pulsem, gdzieś pomiędzy lajtowym funky rockiem, a syntezatorowa nową falą, tyle że gitarowymi zagrywkami o bardziej bezpretensjonalnym charakterze, z dominującym dyskotekowym wręcz akcentowaniem znanym tak doskonale z lat siedemdziesiątych. Tym akurat nowa płyta zdaje się wyróżniać, tak w konfrontacji z podwójnym poprzednim albumem (wydanym w dwóch etapach), jak i tym bardziej w bezpośrednim zestawieniu z What Went Down - wyraźnie eksplorującym wówczas cięższe rejony brzmieniowe. Tak samo wspomniany Everything Not Saved Will Be Lost Part 1 i 2, choć naturalnie różnorodny, to jednak z syndromem progresywnej eksploracji brzmień przestrzennych, gdzie górą narastające napięcie i rozwijane stopniowo tematy, a raczej marginalnie potraktowane komponowanie zwartych piosenek - chociaż oczywiście w ich obfitości znajdowały się i takie. Life is Your jawi się po prostu jako posiadający walor gigantycznej słuchalności krążek pełną gęba popowy, ale nie jest to (uwaga rym!) pop typowy! Za Foals stoi bowiem doświadczenie wieloletniej działalności i poszukiwań aranżacyjnych. Korzystanie z wielorakich inspiracji i dojrzałe rozwijanie własnej marki poprzez promowanie na swój sposób unikalnego stylu, który finalnie pozwala tak różne wcielenia podpisać wspólnym mianownikiem. Stąd mógłbym domniemać że taki ruch w kierunku piosenkowego kolorytu nie wzbudzi mojego zainteresowania, tym bardziej nie spowoduje umieszczenia w recenzjo-refleksji komplementów, a jednak! Jednak kiedy grupa potrafi grać i komponować, jak i świadomie prowadzić swój rozwój poprzez nieoczywiste i względnie zaskakujące terytoria, wtedy trzeba być kompletnym gamoniem, aby nie przyklaskiwać, nawet gdy człowiek wolałby intensywniej i konkretniej na przykład w segmencie gitar. Foals tym samym szczwanie próbuje zdyskontować niewątpliwy sukces artystyczny Everything Not Saved Will Be Lost, zyskując przy okazji fantastyczny materiał na trasy koncertowe. 

piątek, 1 lipca 2022

My Week with Marilyn / Mój tydzień z Marilyn (2011) - Simon Curtis

 


Blonde nie byle kogo, bo znanego z takiego majstersztyku jak Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda Andrew Dominika już wkrótce w kinach, a ja pamiętam sprzed już ponad dziesięciu laty film Simona Curtisa, w którym poddany fabularnej obróbce wątek z życia Normy Jean sprowadzał się dosłownie do kilku/kilkunastu dni pobytu w Wielkiej Brytanii, gdzie grała w filmie Laurence'a Oliviera. Opowieści z perspektywy młodego przyszłego scenarzysty, będącego wówczas praktykantem, w znaczeniu stażystą od pomocy we wszystkim na owym planie. Przypadek chciał i nastroje Marylin spowodowały, że te dwie postaci poznawszy się zapałały do siebie więcej niż tylko sporą sympatią i spędziły w swoim towarzystwie tytułowy tydzień. Wracając do skojarzeń, to jak ten pokazany ostatnio teaser sugeruje, Ana de Armas wygląda z Marylin łudząco bliźniaczo, ale mimo że uroda Michelle Williams mniej zbieżna, to jej kreacja naprawdę zasługująca na uznanie. Obok niej kapitalny Eddie Redmayne, dalej w roli sir Oliviera Kenneth Branagh i jeszcze jak zwykle genialna Judy Dench czy w kilku scenach dosłownie, nie tracąca wciąż uroku Julia Ormond, więc obsada zacna tak w teorii jak i w praktyce. Simon Curtis nakręcił cudownie lekki, ale i odpowiednio i właściwie też dramatyczny obraz z uroczymi lokacjami z epoki i potoczystym językiem w dialogach. Film energetyczny i równolegle nastrojowy, kiedy w kadr wchodzi Marylin i jej melancholijna osobowość. Wszystko co z pieczołowitością scenografowie zaproponowali i fachowiec od muzyki filmowej tłem dźwiękowym podkreślił, robi cudne wrażenie - tak po angielsku dystyngowanie i z tym z ówczesnej epoki poczuciem humoru. Nie brak nastrojowości i poważnego (mimo iż trudno nie dostrzec pewnej maniery powierzchowności czy schematu gatunkowego) zgłębiania tematu. Z emfazą tylko pozorną, bowiem za maską z konwenansów kryje się prostota naturalności i ludzkiego dramatu zmęczonej i przytłoczonej nią aktorki.

Drukuj