wtorek, 31 lipca 2018

Ghost - Opus Eponymous (2010)




Myślę że mało kto się spodziewał, iż Ghost zrobi tak oszałamiającą karierę i z głębokiego gatunkowego undergroundu tak błyskawicznie przebije się najpierw do przedsionka, a w chwilę później już do rockowego mainstreamu. Szczególnie iż image kontrowersyjny teoretycznie nie do końca pomaga w takich sytuacjach, lecz jak uczy życie i zaskakujące doświadczenia jakimi dość często sypie - kiedy do dobrze stargetowanej muzy dorzucisz jakąś tajemnicę, w tym przypadku personalną i zaciekawisz tym obliczem wielkich sceny, to droga na salony w praktyce, nie w teorii stoi otworem. :) Nie da się w drodze na "szczyty" jaką ekipa ghouli wraz z Papą Emeritusem wykonała, nie docenić odwagi stylistycznej, lecz jednocześnie także i dobrej prasy jaką jej członkowie Metallicy zapewnili. Kilka zbiegów okoliczności, niczym paradoksalnie dar z niebios rekomendacja, sporo charakteru i kompozycyjnego talentu, plus aura niedopowiedzeń i tym sposobem po czterech studyjnych długograjach Ghost jest w miejscu z którego już chyba wyżej wystrzelić nie jest w stanie, a jego notowania albo utrzymają się dzięki jakości na zdobytym poziomie, lub też po całkiem długich pięciu minutach będą lecieć może nie na łeb i szyję, ale jednak systematycznie w dół. Obydwa scenariusze zdają się równie prawdopodobne, a ja nie miałbym odwagi by na jeden z nich większego grosza postawić, bo i daleko mojej naturze do hazardowych posunięć i nie bardzo lubię z fusów poniekąd wróżyć. Ale do sedna, po tym osadzonym w szerszym kontekście domniemywań i analiz okoliczności wprowadzeniu. Z obowiązku powinienem przecież przy okazji nawet quasi recenzji napisać coś więcej o charakterze dźwięków proponowanych w tym przypadku na debiucie grupy. W zasadzie ta wtedy świeża stylistyka, to opierała się na wykorzystaniu klasycznych rozwiązań, które dostarczały takie tuzy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych jak Mercyful Fate i jego odłam wokalny, czyli sygnowany przez Kinga Diamonda projekt solowy, wsparty oczywiście znakomitymi nazwiskami. Nie ma wątpliwości w jakim rockowo metalowym gatunku fundamentalną inspirację Ghost odnalazł - z daleka czuć mroczny heavy metal i progresywnie psychodeliczną formułę opowiadania pełnych grozy historii, wspartą retro occultystycznym sznytem. Spisanych w hołdzie Diabłu i z diabelską powagą wykonanych, choć w konwencji gdzie bez dystansu  pozostałby jedynie odorek żenującego rechotu. Na pokaz minorowe miny, pełne majestatu i namaszczenia pozy, ceremonialny klimat z patosem w roli głównej, a pod tymi teatralnymi zagraniami autoironia, świadomy kicz i groteska w cholernie przerysowanej postaci. Aby jednak ponad setki podobnych dźwiękowych podmiotów muzycznych wypłynąć, postarali się członkowie tego ansamblu o intrygujący manewr dorzucając do mrocznego wywaru przebojowość, którą nie trudno skojarzyć z bardziej ambitnym popem święcącym swoje największe triumfy przed kilkoma dekadami, przechodząc za sprawą długowieczności z dzisiejszej perspektywy do klasyki muzyki rozrywkowej. W tym gęstym sosie wpływów i własnej koncepcji ich zaskakującego wykorzystania, jeszcze jedna kwestia zasługuje na zaznaczenie swej niekwestionowanej kluczowej roli. To subtelna brzmieniowo i podniosła wykonawczo wokalna maniera, której do tego momentu nikt nie odważył się użyć, w co by nie napisać mocnej muzie.  Historia Ghost trwa, muzycy systematycznie dopisują kolejne do niej rozdziały, zdając sobie z pewnością sprawę z faktu, że handicap startowy w postaci zaskoczenia i wyjątkowości już mocno zużyty i trzeba szukać na gwałt pomysłów na utrzymanie uwagi. Pytanie jest cholernie ciekawe - czy się im uda?

poniedziałek, 30 lipca 2018

Death Breath - Stinking Up the Night (2006)




Co jest ostatnio z tym gościem? :) Rzecz jasna mam Nicke Anderssona na myśli i fakt, iż jak tylko jakiś kolejny doskonały projekt rozkręci, to zaraz (patrz Death Breath) lub po kilku zaledwie krążkach (The Hellacopters) działania swoje w nich zarzuca na rzecz następnych pomysłów, które niewiele od tych porzuconych stylistycznie w zasadzie się nie różnią (The Hellacopters do Imperial State Electric, Lucifer). To tylko kropla w morzu tego, czego muzycznie dokonał - dwa przykłady które oczywiście nie oddają w pełni jego zasług i są jedynie na potrzeby tego tekstu przytoczonymi dowodami, z którymi mnie akurat bardzo po drodze. Żałuję ogromnie, że nie rzeźbi już tego archaicznego szwedzkiego death metalu, który z takim powodzeniem grał ponad ćwierć wieku temu (Nihilist, Entombed) i zaledwie jeszcze przed dekadą (właśnie Death Breath). A może ja wszystkiego nie wiem, gdzieś straciłem go zbytnio z oczu i nie posiadam bieżącej wiedzy? Tak czy inaczej longplay Death Breath powstał tylko jeden i to jest kurwa totalna w moim przekonaniu dla sceny strata. Wiem że w składzie prócz Nicke terminują/terminowały i inne mniej, czasem bardziej znane persony szeroko pojmowanego death metalu, ale to Nicke jest w tym układzie personalnym inicjatorem i szefem, zatem z nim wiążę ewentualne nadzieje na przyszłe granie i na niego zrzucam winy za obecne milczenie. Może nie powinienem liczyć na więcej i traktować ten nostalgiczny powrót do surowego napierdalania już od startu jako jednorazowy wyskok. Ale gdzieś ponad racją zdroworozsądkową siedziała we mnie wiara, od premiery suplementu do Stinking Up the Night w postaci mini Let In Stink z każdym kolejnym rokiem systematycznie umierająca. Dzisiaj ona nikła, lecz także niepozbawiona ostatecznego nie, przez wzgląd na energetyczne usposobienie Anderssona, który na dupsku usiedzieć nie potrafi i ciągle swoimi decyzjami ferment pobudza. W takim układzie może kiedyś, w nieznanej przyszłości usłyszę jeszcze wściekłe growle, rzężące wiosła i siarczyste bębnów kanonady w gęstym sosie oldschoolowego, śmierdzącego zatęchłą piwnicą brzmienia. Może Nicke zatęskni znów za muzyką kojarzącą się z klasycznymi krwistymi horrorami.

niedziela, 29 lipca 2018

The People vs. Larry Flynt / Skandalista Larry Flynt (1996) - Miloš Forman




Po raz nasty daje do zrozumienia, że mam bzika na punkcie wszelakich biografii postaci ze świata sztuki, szerzej spoglądając ogólnie rozrywki. Filmowa biografia to gatunek, który przyjmuje wbrew rozsądkowi niemal bezkrytycznie, jednocześnie wybaczając ich twórcą często nazbyt wiele, lecz z drugiej strony podążając pod rękę z logiką i doświadczeniem, oglądając mnóstwo tego rodzaju kinowego stuffu, mam też swoje wymagania, które potężnymi standardami są podyktowane. Taką więc wysoko postawioną poprzeczkę stawiam i bez koniecznej konsekwencji finalnie przymykam oczy, bo zwyczajnie słabość moja wobec gatunku większa i w tej walce serca z rozumem zwycięska. :) W przypadku jednak filmu nazwiskiem tak wybitnego reżysera sygnowanego nie muszę niczego wybaczać, bo i naturalnie czego czepiać się nie mam. Stawiam zatem w moim "maksymalnie subiektywnym" rankingu ocenę najwyższą i nie czuję, iż ona zawyżona, bo akurat podyktowana słabością. Bawiłem się podczas seansu wyśmienicie obserwując genialną role Woody Harrelsona, rozczytując fantastycznie choć bez większych fajerwerków skonstruowany scenariusz, przełożony wybornie ręką mistrza na filmowy obraz. Trochę się pośmiałem, odrobinę zadumałem i kilka mniej lub bardziej oczywistych refleksji wysnułem. Mam bowiem z perspektywy czasu, pewnie także ze względu na sentyment do lat kiedy odpowiednio świadomie kino zacząłem odkrywać wrażenie, iż te głośne, wielkie filmy z lat dziewięćdziesiątych, posiadają tą idealnie wyważoną strukturę, w której sama rozrywka w postaci atrakcyjnej zabawy, traktowana jest tak samo priorytetowo jako wartość intelektualna, duchowa i emocjonalna. Ten idealny balans, ta harmonia i równowaga, to też atut biografii Larry’ego Flynta, filmu który będąc w swej wymowie głębokim dramatem, nie popada dzięki rozrywkowemu wentylowi w pretensjonalny moralitet, skądinąd nie pochwalając również prezentowanego w tej historii totalnego życia na krawędzi. 

P.S. Sam Larry to jest jednak kozak nieprzeciętny, bo oto nic skurwiela nie złamało (kalectwo, dragi, szpital psychiatryczny) - typ bezkompromisowy, który w czasach erupcji telewizyjnej rozrywki spod znaku skrajności od nawiedzonego kaznodziejstwa, po erotyczne rozpasanie, wykorzystał ich pozorne zwarcie dzięki wyłuskaniu oczywistego wspólnego mianownika. Kasa jedną i drugą branżę z sukcesem napędzała, w kontekście show o charakterze religijnego, politycznego, czy jawnie hedonistycznego spektaklu dla mas. Walki o kasę pod przykrywką przekonań, wojny o miejsce przy pańskim stole i sławę - na całego z rozmachem. Taki sceniczni drapieżnik jak Larry doskonale czując tą branże czerpał z niej pasjami energię podkręcając nią zainteresowanie i zbijając na niej kokosy. Seks jest legalny, kręci i da się na nim zarobić, więc i wszystkie demagogiczne argumenty przeciw seks branży można sobie wsadzić… głęboko. Konserwatyści, puryści i inni prawi wznoszący okrzyki oburzenia, podnoszący histeryczne larum stoją z tego punktu widzenia na straconej pozycji. Ich krzyki nie pomogą, gdyż zazwyczaj przesiąknięte są tak często hipokryzją, którą jak się okazuje nie trudno obnażyć.

piątek, 27 lipca 2018

Jusqu'à la garde / Jeszcze nie koniec (2017) - Xavier Legrand




Jak widać w załączonym, będącym doskonałym zaangażowanym kinem obrazie, rozstanie, rozwód to nie koniec, a dopiero początek rodzinnych problemów. Mechaniczne działania sądu, rutyniarskiej machiny prawniczej, pozbawione aspektu czysto ludzkiego, skupione na paragrafach, kruczkach, dowodach i wszelkiej maści kuriozalnych oświadczeniach, które mają w teorii za zadanie ustalić kto z rodziców będzie bardziej odpowiedzialnym i sprawnym opiekunem, a w rzeczywistości sprowadzają się do przerzucania się argumentacją zrzucającą przemiennie na małżonków odium większego kłamcy, w tym dwuosobowym o charakterze frontu układzie. Obserwujemy bezwstydne akty słownych potyczek, zimnej wojny, której podjazdowe ataki kontrolowane są przez zdystansowanych adwokatów używających dopieszczonych sformułowań pełnych zawodowego żargonu. W tej gęstej atmosferze walki, odczuwając krzywdę wynikającą z braku możliwości wydania salomonowego wyroku nie jest łatwo rozpocząć nowe życie i odejść bez większych konfliktów, kiedy to przede wszystkim dzieci nadal łączą tych, którzy już ze sobą nie widzą szans na wspólne życie. Emocje rządzą, w nich uczucia sprzeczne, rodzicielskie instynkty, które rezonują i wylewają się niekontrolowanym intensywnym strumieniem, raniąc często na oślep. Dawne niezabliźnione, wciąż z frustracji i bezradności rozdrapywane rany zadają kolejny ból oddalając od zbudowania względnego konsensusu. Nie pomagają w tym cechy charakterologiczne, szczególnie władczy temperament i porywaczy charakter ojca, stającego jako typ dominujący przed murem bezsilności, zamieniającej bezradność najpierw w histerie, a w finale w furiacką agresję. Jaki to film, używając kilku oklepanych, lecz idealnie oddających jego specyfikę przymiotników odpowiem. Film poruszający, wstrząsający, prawdziwy i angażujący! Pozostawiający w zadumie i milczeniu dramat o wypalonym rodzinnym ognisku, prowadzący ścieżką niekontrolowanych aktów frustracji do przeszywającego grozą tragicznego finału. Doskonale zagrany, ze świetną rolą dzieciaka pozostającego w permanentny napięciu, chwilami wręcz w gigantycznym przerażeniu, które sugestywnie, z ogromnym autentyzmem dostrzegamy na jego twarzy.

czwartek, 26 lipca 2018

Niewinni czarodzieje (1960) - Andrzej Wajda




Czytam właśnie biografię Krzysztofa "Komedy" Trzcińskiego, stąd determinowany bieżącą fascynująca lekturą, po latach nieskutecznych podejść w końcu do pokaźnej już listy poznanych klasyków Niewinnych czarodziejów Andrzeja Wajdy dopisałem. Naturalnie dzięki imponującej pracy archiwizacyjnej Magdaleny Grzebałkowskiej dowiedziałem się, iż może nie bezpośrednio, ale jednak pomysł, a dokładnie postać kreowana przez Tadeusza Łomnickiego inspirowana była właśnie osobą Komedy. Nawet jeśli jak pisze Grzebałkowska Łomnicki nie grał Komedy, to próbował być jak on. Sugeruje to wygląd fizyczny (kolor włosów, sposób uczesania), dyspozycje psychiczne i osobowościowe Bazylego, wykonywany zawód, przede wszystkim zaś jazzowa pasja, jak i liczne atrybuty związane z przedmiotami, zarówno w tle jak i na pierwszym planie się pojawiające. Więcej, z tego co pamiętający okres przygotowań do produkcji dodają, Łomnicki w owym czasie zaprzyjaźnia się z Krzysztofem Komedą, odwiedza go w domu, obserwuje przy pracy, jasno i wyraźnie fascynuje się postacią młodego jazzmana. Nie da się zatem uciec od przekonania, iż nie bezpośrednio lecz poprzez liczne sugestie jest to film nie tylko o rodzącym się środowisku intelektualnym mocno powiązanym z jazzem, ale rzecz o jednym z czołowych jego animatorów. W doskonałej młodej i energetycznej obsadzie obok Tadeusza Łomnickiego pojawia wiele postaci powiązanych z szeroko rozumianą kulturą. W epizodycznych rolach Kalina Jędrusik, Jerzy Skolimowski, Roman Polański i będący już wówczas na najwyższym topie Zbigniew Cybulski. Lecz nie oni, choć znakomici oczywiście z racji ról dalszoplanowych w głównym stopniu nadają ton aktorskim popisom. Niewinni czarodzieje to koncert na dwoje - aktorkę i aktora. Przeuroczą w swej błyskotliwości i zadziorności Krystynę Stypułkowską, która myślę, że z dużą stratą dla polskiego kina nie związała swojej zawodowej przyszłości z X muzą i Tadeusza Łomnickiego, który dla odmiany dzięki filmowej kamerze i teatralnym deskom zdobył gigantyczną sławę i uznanie, zapisując się złotymi głoskami w historii polskiego kina. Chociaż technicznie, w sensie realizacyjnym sporo Niewinnym czarodziejom z perspektywy obecnych możliwości brakuje, to jednak nadrabiają tym co stało się we współczesnym kinie towarem deficytowym, czyli urzekającą naiwnością w tandemie z pasją najczystszą. Uroczy, poniekąd poetycki - zmysłowy, romantyczny i sentymentalny, wreszcie czarująco niewinny to obraz. Wyjątkowo klimatyczny i świadomy obraz nocnego życia stolicy oczami pierwszego powojennego inteligenckiego pokolenia. Jego zgrywy, podrywy i serca porywy. Inaczej pisząc dobra zabawa na miarę możliwości i okoliczności - z klasą i kulturą. :) W teatrze dwóch aktorów, w teatrze intelektualnych i emocjonalnych masek niebanalnie o miłości, w której ważniejsze niż fizyczne zbliżenie, jest zbliżenie duchowe i intelektualne. Z doskonałą muzyką autorstwa Krzysztofa Komedy i z imponującymi erudycją dialogami. Kino ubogie technicznie, ale co szczególnie wartościowsze przebogate duchowo.

środa, 25 lipca 2018

Youth In Oregon / Młodość w Oregonie (2016) - Joel David Moore




Kończy się nam czas, przychodzi w końcu starość, a z nią ostateczne choroby duszy i przede wszystkim ciała. Docieramy prędzej czy później do jeszcze niedawno tak odległej perspektywy ograniczeń oraz kresu - żegnania się z autonomią, potem z najbliższymi i doczesnością. W tle takiego naturalnie osobistego dramatu jest rodzina, czyli różne światy jej członków – ich własne drogi i zakręty, niekompatybilne problemy, gdzie dojrzałość w zwarciu z młodością produkuje masę nieporozumień. Wszelkich zaszłości, konsekwencji błędów i podejmowanych w emocjach decyzji, lecz mimo wszystko zawsze z miłością, troską i w szczególności obawą, choć w kamuflującej masce większej lub mniejszej obojętności. Smutna to jest w zasadzie opowieść, bo z bardzo poważnymi dylematami, ale dla równowagi także z poczuciem humoru oswajającym fakt, iż w pewnym momencie życia trzeba pogodzić się, że wszystko już za nami, a nic przed nami. Bardzo wartościowe kino, pozbawione na szczęście egzaltacji i o zgrozo moralizatorskiego nudziarstwa. Fachowo zagrane, ciepłe i przemawiające do świadomości, ale też i temat tak nie do końca w pełni wykorzystany, bo emocje są, lecz nie szarpią tak intensywnie jakby z racji problematyki mogły. Przynajmniej ja nie zżyłem się na tyle głęboko z narracją i postaciami, bo może zbyt wysokie miałem oczekiwania przez wzgląd na liczne produkcje, które w tym segmencie dramatu tą poprzeczkę bardzo wysoko postawiły. Mimo wszystko to było ważne doświadczenie, pozostawiające ślad i za sprawą ciekawego quasi twistu dość przewrotne w swej złożonej, jednak nie maksymalnie wykorzystanej istocie.

P.S. Na marginesie jeszcze dodam, że jak oglądałem to przez cały seans moje skojarzenia wędrowały ku dwóm produkcjom. W sensie ogólnym, przywołującym spontaniczne reminiscencje mam Nebraskę i Moje córki krowy na myśli. 

wtorek, 24 lipca 2018

Hymyilevä mies / Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia (2016) - Juho Kuosmanen




Narracja jest klasyczna, odarta z wszelkich udziwnień i potrzebą sprzedania rozrywki kierowanych uatrakcyjnień. Surowa, sprowadzona do intrygującego sedna, absolutnie nie prostacka, w duchu sentymentalnej czarno-białej formy wizualnej, a sam tytuł (przetłumaczony zamiast z oryginału, to z wersji angielskiej) z perspektywy finału ironiczny. Kapitalne role absorbują uwagę, bardzo przekonujące swoją naturalnością i szczerością, a sama akcja oparta na autentycznych wydarzeniach, osadzona na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w Finlandii dokąd dociera wielki, finansowo z półświatkiem mafijnym powiązany boks zawodowy, opiera się bardziej na niuansach niż łopatologii zbyt czesto w kinie stosowanej. Ameryka tutaj pokrótce zajeżdża do egzotycznej Skandynawii i tam z udziałem miejscowego championa walkę o pas mistrzowski aranżuje. Historia to na przygotowaniach do sportowego starcia skupiona, lecz w niej nie sam trening kolejnego Rocky’ego kluczową rolę odgrywa. W niej osobiste życie uczuciowe bohatera i cała medialna otoczka z historycznym jak na owe czasy wydarzeniem powiązana jest na froncie - innymi słowy cały inscenizowany teatrzyk na potrzeby promocyjnej machiny. Olli Mäki to "uśmiechnięty mężczyzna" z głębokiej prowincji, skromny, prostolinijny i uczciwy, nieco zagubiony i mocno zawstydzony, ale i wierny własnym przekonaniom i zasadom, jakby impregnowany na cały cyrk wokół walki generowany. W skrócie, bez lania wody porządne kameralne europejskie kino, jednocześnie po części czerpiące z amerykańskiej tradycji, lecz oferujące przewrotnie prócz samej w tym przypadku anty hollywoodzkiej historii z nieoczekiwanym budującym happy endem, przede wszystkim psychologiczną głębię i ciekawą perspektywę spojrzenia na człowieka w obliczu presji wysokich oczekiwań.

P.S. Czy ten Olli Mäki, to w Finlandii była postać pokroju naszego Jurka Kuleja? Skojarzenie się pojawia, bo czasy jak się zdaje porównywalne i podobieństwo fizyczne znaczne, jednak osiągnięcia sportowe zapewne nie tego samego kalibru, także nieporównywalne przez wzgląd na żelazną kurtynę i ograniczenia z nią powiązane. Jak ktoś szerszą wiedzę posiada, liczę na zwięzły wykład. 

poniedziałek, 9 lipca 2018

Orange Goblin - The Wolf Bites Back (2018)




Orange Goblin wyrwali się jakiś czas temu z marazmu - oni w pewnym momencie kariery z ogólnego zniechęcenie się otrząsnęli i od kilku lat (od trzech płyt dokładnie) wydają swoje albumy bez większych przeszkód, już względnie systematycznie. A Eulogy for the Damned, Back from the Abyss i właśnie najnowszy The Wolf Bites Back, to pisząc oględnie seryjne nagrywanie materiałów, które ponad bardzo dobry poziom nie schodzą, ale też nie wzbudzają już większych emocji jak ongiś bywało. Nie klękam przed ich wielkością, bo tego majestatu nie dostrzegam, jednak cenię i lubię od czasu do czasu powrócić do tych dwóch, w pierwszej kolejności wyżej wymienionych tytułów. Tak w przypadku najświeższej produkcji, po dziewiczym odsłuchu kilku startowych numerów, przyznaję że kolana nieco mi się pod wrażeniem ich jakości ugięły. Nagrali zahartowani w scenicznych bojach muzycy album, który pewnie określiłbym parafrazując znane powiedzenie beczką miodu, gdyby do tej beczki nie odrzucili niestety łyżki dziegciu. Zamykająca krążek kompozycja, zatytułowana Zeitgeist, to tak fatalnie zaaranżowany wokalnie potworek, że byłem w stanie przesłuchać go może ze trzy razy i to jedynie tylko po to te dwa ostatnie odtworzenia były, by przekonać się że to nie jest senny koszmar, tylko druzgocząca rzeczywistość. Ktoś powie, że kpię sobie na siłę szukając atrakcyjności dla tekstu, ale jak mi świadkiem ogólna sympatia dla hartu ducha ekipy Bena Warda, a już najbardziej fanatyczne oddanie Healing Through Fire, tak nie potrafię przejść obojętnie obok tej pokraki. Ten powracający ustawicznie, z pamięci odtwarzany głos psuje odbiór reszty kawałków, które absolutnie nie zasługują na jego wątpliwe jakościowo towarzystwo. Niby wszystko w nich się zgadza, niby dopingują do podkręcenia potencjometru, niby rozgrzewają głośniki i dyńkę do rytmicznego potrząsania pobudzają, ale gdzieś w tle wciąż pobrzmiewa mi ten irytująco wysilony głos Warda cedzącego wersy z Zeitgeist. Pytanie kontrolne się ciśnie na usta, czy też tak macie? Czy ja zbytnio nie dramatyzuje, czy ja może nie wariuje? ;)

czwartek, 5 lipca 2018

Pomiędzy słowami (2017) - Urszula Antoniak




Jakbym znacznie więcej w młodości czytał, więcej oglądał i bardziej otwarty na impulsy i doświadczenia socjologiczne bywał - innymi słowy gdybym szerzej miewał oczy otwarte, to bym z pewnością dostrzegł masę nie tylko kulturowych kontekstów, którymi Urszula Antoniak przestrzeń filmową w tym przypadku wypełnia. Niestety co naturalne, jak człowiek dojrzewający, to mimo iż jak gąbka chłonny, to często mało świadomy treści przyswajanych odpowiednio nie filtrujący, więc z własnego zaniedbania (czasami po latach odczuwam ich konsekwencje) i przez to braku większego pola skojarzeń porzucę próbę wysoce intelektualnej analizy. ;) Przyznaję, że z kilkoma tekstami w temacie Pomiędzy słowami się zapoznałem i czuję się odrobinę zawstydzony, że sam nie dostrzegłem kilku tropów i przez to w interpretacji nieco błądziłem. Bogatszy o podpowiedzi nie będę jednak podpierał się nimi aby wrażenie zrobić i używając asekuracyjnie ogólników, tylko zauważę iż aktorsko jest tutaj znakomicie i wizualnie równie przekonująco. Treść mimo iż nieprzeładowana słowem dostarcza zarówno wrażeń emocjonalnych jak i pobudza do złożonej refleksji. Ta wiwisekcja polskości przez pryzmat samotności oraz relacji ojcowsko-synowskich dokonana i interesująco w emigranckich realiach osadzona jest z jednej strony niczym romantyczny sen, z drugiej jak koszmar na jawie. W symbolicznym, zmysłowym, wydatnie artystycznym ukazaniu pełnej dysonansów polskiej mentalności reżyserka sugerując niewiele, mówi wystarczająco dużo. Tyle!

P.S. Zasadniczo tyle.  Podobny pomysł widziałem stosunkowo niedawno także w zachodnioeuropejskim wydaniu. Toni Erdmann mam na myśli i w skrócie tą konfrontację młodzieńczej kariery dla pieniądza, z dojrzałym bo bogatym w doświadczenie dystansem do życia. Treść niby podobna, ale forma zupełnie inna i kulturowo-historyczny kontekst o znaczeniu dużo istotniejszym. Wizja Antoniak formalnie oszczędna, ale i wyraźniej wysublimowana, zwyczajnie u niej akcenty rozłożone zupełnie inaczej zostały.

wtorek, 3 lipca 2018

Fantastic Negrito - Please Don’t Be Dead (2018)




Nie pierwszy, zakładam że nie ostatni to przypadek, kiedy odpowiedni algorytm w wyszukiwarce najpopularniejszego serwisu z krótką rozrywką wizualno-dźwiękową podrzuca mi do sprawdzenia artystę, który w założeniu przykuje moją uwagę, zaspokoi moje potrzeby i może na dłużej zamieszka w mojej świadomości. Człowiek występujący pod brawurowym pseudonimem Fantastic Negrito, to jak się okazuje żaden młodzieniaszek, tylko dojrzały (może nieco już zaawansowany wiekowo) wokalista za którym zapewne stoi całkiem spora artystyczna historia, lub też co byłoby zaskoczeniem przez pryzmat pięćdziesięciu latek jakie na jego karku, jej brak. Nie zagłębiłem się w temat, więc nie będę tematu w tym miejscu rozwijał - pewnie kiedyś sprawdzę, gdy tylko tysiące obowiązków, spraw na zaraz da mi odrobinę oddechu. ;) To co wiem to fakt, iż gość jest przekozak, nie tylko przyjmując taki, a nie inny sceniczny pseudonim, ale przede wszystkim ze względu na to co i jak śpiewa i ile w tym śpiewaniu ikry. Nie będąc w żadnym wypadku muzycznie oryginalny, akurat na współczesnej scenie może być spostrzegany jako zjawisko dość niepowszednie. To za sprawą wpływów i inspiracji jakie wykorzystuje, a które trudno dzisiaj (choć retro trend ma swoich zwolenników) uznać za siłę w mainstreamie decydującą. Niby blues ma w jego kompozycjach swoje fundamentalne znaczenie, ale z pewnością nie w tym surowym tradycyjnym znaczeniu, bo cała gama różnorodnych mniejszych czy większych naleciałości jest wychwytywana w każdej z jedenastu kompozycji. Począwszy od drapieżnego startu, w którym pobrzmiewają hard rockowe echa, poprzez numery które całymi garściami czerpią z dorobku wielkiego Jamesa Browna (soul, funk itd.), Carlosa Santany (kilka solówek), nawet hybrydy Radiohead z The Beatles (Dark Windows), po motywy bardzo egzotyczne, bo sięgających po folkowe natchnienia. Mając tak szerokie horyzonty i dysponując znakomitym "czarnym" głosem - wykorzystując z powodzeniem dostępne środki muzycznej produkcji, swój niewątpliwy talent kompozytorski i doskonały naturalny rytmiczny flow, Xavier Amin Dphrepaulezz stworzył album, który docenią nie tylko koneserzy powyżej wymienionych gatunków, ale także wszyscy ceniący w dźwiękach swobodę i szczerość. Zaprawdę powiadam wam, że przekozak z tego kozaka. :)

Drukuj