czwartek, 30 listopada 2023

Electric Wizard - We Live (2004)

 


Powstanie We Live wiąże się jak tytuł wskazuje z okresem kryzysu w pierwotnym łonie zespołu, zawieszeniem tymczasowym działalności i powrotem w formule definiującej na lata kształt ich twórczości. O okresie przed We Live wiem tyle co nic, a i za eksperta w rozumieniu fana EW chociażby od 2004 roku brać siebie nie polecam, bo dużo dalej dopiero tymi typami się zainteresowałem, ale i w międzyczasie całkiem głęboko w temat wniknąłem i nutę wsiąkłem, więc gdyby w pobliżu kogoś bardziej zorientowanego nie było zaświadczam, iż kompletnie oderwany od wiedzy nie jestem, a że czasem sobie świadomie lekko od rzeczy, tzn. odrobine nie na temat podczas rozwikływania materii o której piszę odbiegnę, to ja sobie odbiegnę i mnie to lotto - nikt nikogo do eksplorowania moich analiz nie przymusza, a i gorsze kompletnie nonsensowne w necie pierdolety są z łatwością do znalezienia, więc. Ja przynajmniej o sławę nie zabiegam, a jak publikuje bezwstydnie publicznie, to nie znaczy od razu, że za czytelnika dałbym się tępym tasakiem posiekać, bowiem... w sumie po cholerę to robię i jaka nadęta filozofia mi przyświeca, to zawsze we wprowadzeniu, tam po prawej stronie jak tylko blogasek się wczyta można w każdej chwili znaleźć. Skoro Cię człowieku nie spłoszyłem i zostałeś do tego dziewiątego słowa bieżącego zdania dotrwałeś, to zakładam że moje poczucie humoru strybiasz i nie będziesz mącił mojej wody na tyle agresywnie, abym Ciebie był zmuszony wyprosić, bowiem... w sumie przecież wprowadzenie przeczytałeś, więc wiesz co i jak. Bez emotikonowania użycia, a i tak setnie się już do tej poty uśmialiśmy, więc pora przejść do dołującej nuty której teraz ja podczas wklepywania znaków w klawiaturę słucham właśnie, a Ty ją być może znasz już dłużej ode mnie, albo poznajesz teraz i sam przecież słuch posiadasz i coś Ci te uszy nabite okultystycznym doomowatym retro rockiem, co masz myśleć podpowiadają. Ja We Live szanuję i wręcz uważam obecnie, że to nowe życie EW rozpoczęło się od najlepszego ich albumu nagranego aż do czasów ostatniej jak dotąd ich produkcji. Za co Wizard Bloody Wizard bez dyskusji zbędnych kupuję, to wyartykułowałem już dawno, a za co komplementuje teraz We Live, to cechy myślę dość zbieżne ze sobą są. To tak zbasowane brzmienie, że granicy zdroworozsądkowego wykręcania ekstremalnego soundu nie przekraczające. To szeroka przestrzeń nie przeładowana rzecz oczywista nazbyt wieloma bodźcami słuchowymi, ale też nie doprowadzona do poziomu dwóch dźwięków na pięciominutową frazę. To monolit w stosunku do raczej każdego innego metalowego podgatunku, ale bez zapraszania do rywalizacji najbardziej popierd-o-loną estetykę, którą na klatę przyjmują jedynie najpotężniej zahartowani admiratorzy hałasu. To żadna piosenkowość w normalnym tego określenia znaczeniu, a mimo to w miarę chwytliwe granie. To też melodia rozwleczona, ale jednak melodia wyraźna, gdyż rytmiką miarową podbita. Natomiast k**** płyta za długa jak prawie wszystko w ich dyskografii, chociaż nieprzekraczająca niefortunnej według mnie granicy jednej męczącej jak cholera godziny. Pięć minut przed minutami sześćdziesięciu We Live ostatecznie kona i tym samym zanim kolejny odsłuch miałbym zrobić nie mijają tygodnie na regenerację, albo pozbieranie zwłok wymęczonych z gleby. Oczywiście nie wszystkie kompozycje są równie ciekawe czy angażujące, jednak tych którym się to udaje jest wystarczająco dużo. O tym że We Live stało się moim numerem dwa w dotychczas przetworzonej dyskografii EW niech świadczą praktyczne działania, że jak mam ochotę na zawiasa, to zawsze drugim moim wyborem jest właśnie ona, ale pierwszym rzeczone Wzard Bloody Wizard i gdybym mógł mieć życzenie, to kolejnego albumu wymagam podobnego do tego faworyzowanego. Póki go jednak nie ma to jest to co jest i według znanego porzekadła trzeba się tym cieszyć. To pisałem ja, czyli ktoś kto EW lubi i szanuje, ale bez przesady.

środa, 29 listopada 2023

Stranger Than Paradise / Inaczej niż w raju (1984) - Jim Jarmusch

 

Dżima Jarmuża trzeba może nie od razu kochać, ale szanować to już z miejsca należy, nawet jeśli Dżima się do końca nie trybi i Dżimowe filmy nie wyrywają z obuwia, czy takie inne, że nokautują w kilka sekund pierwszej rundy. Dżima trzeba przecież zgłębić, klimat dżimowy zassać, dać czas Dżimowi i sobie aby zaprądziło, a jeśli jednak wciąż nie prądzi, a jakieś przebłyski fajnej relacji się pojawiają, to należny brnąć w to i na jakieś zwarcia tudzież obwąchiwania lekko mimo że względnie obojętne, uparcie się decydować. Chcę przez to co we wstępie powiedzieć, że nie wiem, no nie wiem - za mało znam, może za bardzo pobieżnie, lub nie to co w pierwszej kolejności powinienem, toteż po czymś współczesnym i lekko z przeszłości wbijam w to, co u zarania w Dżima twórczości. Postaci w Inaczej niż w raju dobrze skrojone - takie jak trzeba, trudno dyskutować z ich naturalnością, a narracja może nie zaaranżowana mega płynnie i kamera statyczna, co by nie odbierać realizacji waloru zacnej prostoty i nie dekoncentrować. Kasy nie było, to się robiło tak aby na produkcje stykało i rzecz jasna bardziej skupiało na budowaniu klimaty własnego stylu, z nieodpowiedzeniami i ironią w roli głównej. Jakoby Dżimowej sztuki nie poddawać też krytycznej weryfikacji, to przyznaję lubię to oko jarmużowe i uważam że do niego jak do niewielu pasuje ta czarno-biała wizualność i kompletnie nie czarno-biała retoryka, choć z fajnie korespondującym czarnym humorem na białym tle, zupełnie nowego, totalnie nie hollywoodzkiego myślę wówczas filmowego stylu. Pancurska filmo-stylistyka dla buntowników i odszczepieńców - dla przegranych typków właściwie, którzy się mają za elitarnych, bo ironicznie niby kontestują słabą rzeczywistość. Oczywiście żartuje, bo Inaczej niż w raju mi się podoba, ale żebym został zainspirowany do bardziej grubej rozkminy o treści, to ni cholery. Po prostu Jarmuż to zdaniem Mariusza taki mistrz zdystansowanego opowiadania w zasadzie o niczym, z raczej zerowym emocjonalnym oddziaływaniem na takich Mariuszów i Mariusz sobie teraz po seansie kombinuje, że jeśli to nie był obraz o miłości, to chyba takie to jarmużowe The Blues Brothers to było. ;)

wtorek, 28 listopada 2023

My Dying Bride - The Angel and the Dark River (1995)

 


Tak dużo na skrzypeczkach pogrywają, a i tak nie udało im się tym "szorowaniem po styropianie" przepłoszyć utwardzonych do stanu hartowanej stali społeczną izolacją metalowców. :) My Dying Bride w 1995 roku nagrali swoją trzecia płytę i tym samym nagrali rzecz w swoim gatunku esencjonalną i naturalnie do ikony ją predysponującą, jak jednocześnie stali się niejako ofiarami rozcieńczania przez rozmiękczanie doom ciężaru gotyckim plumkaniem, co zaowocowało ponadto tak stworzeniem nowego nurtu, jak i kolejnymi w nim grupami, które popularnością w tym czasie zdały się smutalskich Brytoli wyprzedzać. Pije tu do sytuacji z jaką sam miałem z autopsji do czynienia, bo przyznaję że w połowie lat dziewięćdziesiątych wieku ubiegłego, a dokładnie w rzeczonym roku 1995, to u mnie częściej w decku i to w przytłaczającym stosunku kręcił się na przykład Mandylion The Gathering, czy w rok bodajże później Velvet Darkness They Fear Theatre of Tragedy, niż właśnie dzisiaj już legendarny i co najmniej krążek wymienionych Norwegów pod względem obecnego statusu pokonujący The Angel and the Dark River. Theatre of Tragedy myślę nie przetrwał próby czasu i zdaje się lekko żałosnym w tym nowoczesnym rozumieniu produktem czasu i okoliczności, natomiast Mandylion z chęcią wpuszczam w swoje cztery ściany jak mnie ochota na smuteczki muzyczne najdzie, ale numerem jeden pośród najbliższych "rywali" My Dying Bride spostrzegam album podobnie jak Velvet Darkness They Fear wydany w rok po tutaj będącym najważniejszym, czyli Anathemy Eternity pozwolę sobie mieć na myśli. Eternity jest wielkie, choć zaraz po wydaniu  taką estymą zdaje nie było darzone, a ja sam nieco spóźniony w odkrywaniu "anathemowego" grania będąc, dopiero Eternity odkryłem, gdy ekipa dowodzona przez braci Cavanagh Alternative 4 wydała. Wtedy kompletnie na jej punkcie oszalałem i miłość moja wciąż gorąca, mimo że Anathema się zmieniała i niekoniecznie te ewolucje przypadały do gustu innym niż ja fanom. Jednak to inny tekst, w innych okolicznościach już zarchiwizowany, natomiast wracając do sedna i tematu głównego tejże analizy, to teraz kiedy słucham otwarcia łkającej "mojej umierającej panny młodej" z trójeczki, to faktycznie ciary mnie przeszywają konkretne i waham się która z wymienionych płyt doomowo-gotyckich jest jednak z przełomu lat 95-96 dla mnie najważniejsza, bo konkretnymi indeksami każda z nich na czoło potrafi się wysunąć i jak te prawie trzy dyszki lat wstecz MDB lekko mogło mnie mierzić najprostszymi pośród faworytów aranżacjami, to obecnie i również przez te minione lata fazami, oni swoje emocjami zniewalającymi wypełniane miejsce w moim sercu potrafili sobie wymościć. Przepraszam zarazem, że kiedy piszę o największych, a na pewno najbardziej swego czasu popularnych miłośnikach instrumentu smyczkowego w muzyce metalowej, to robię to poświęcając równie dużo im miejsca, jak i ich stylistycznym braciom ziomalom, czy innym Holendrom i Norwegom, ale uważam że to interesujące jest porównanie poprzez konkretne zestawienie, jak i wyrażam pośrednio tym samym opinię, iż gotycki metal czy bardziej zwiewny (ojojojojojoj) doom nigdy nie był tylko i wyłącznie tym czym stał się, kiedy za wiele orkiestracji z parapetów kolejni z fali do tej przecież zacnej nuty bez opamiętania wtłaczali, bo ten gatunek równie szeroki jak każdy inny metalowy i pośród tandety można było znaleźć płyty wykonawców oryginalnie po swojemu i przede wszystkim z wyczuciem (które z krążków nie wyparowało) pisali i nagrywali kompozycje znakomite. Tym samym zamiast rozpisywać się o paradoksalnie ożywczym przygnębieniu jakie The Angel and the Dark River wywołuje i powtarzać wszystkie cechy dźwięków sygnowanych logiem My Dying Bride, które w innych archiwizacyjnych pseudo reckach tego bandu wymieniałem, ja tym razem pokusiłem się o szczęśliwie nie przesadzony długością tekst bardziej przekrojowy i osobiste gusta oraz ocenę podkreślający. Żeby jednak stało się zadość choć odrobinę niezaspokojonej potrzebie dopiszę, iż .... (tutaj proszę wstawić sobie każde mądre zdanie z setek polskich i tysiąca innych reck tej znakomitej płyty, albo zadowolić się tym skromnym ględzeniem).

poniedziałek, 27 listopada 2023

As bestas / Bestie (2022) - Rodrigo Sorogoyen

 

Niby na pozór scenariusz wygląda banalnie, bo jego oś zdaje się stanowić problem lokalsi kontra jeden obcy. Szczegółowo na prowincji sami swoi hiszpańscy rolnicy i on samotny Francuz w tym towarzystwie. Oni są u siebie, on sobie przyjechał i uprawia te swoje ekologiczne warzywa na ziemi ich ojców. Ma swoje zdanie, podejmuje zatem nie po ich myśli indywidualne decyzje i staje niekoniecznie całkowicie okoniem wobec ewentualnej asymilacji, ale raczej pragnie przede wszystkim wraz z żoną spokoju, niż za wszelką cenę akceptacji. Wpada niestety w pułapkę miejsca, sytuacji ekonomicznej tubylców i praw jakimi stosunki w wiosce się charakteryzują, a najgorsze ląduje pośród towarzystwa traktującego go jak obiekt drwin okolicznego sfrustrowanego cwaniaka - wzbudzającego respekt zgorzkniałego skurwiela z okolicy. Ten się na Francuza uparł, a mimo że nie wszyscy bezrozumnie za jego frustracją podążają i większość społeczności neutralna, bądź nawet przyjazna, to stanowi wraz z lojalnymi mu bliskimi realne potencjalne zagrożenie. Napięcie pomiędzy samcami rośnie, bo od słów do czynów konflikt ewoluuje - wpierw niby mało groźnych drobiazgów, po działania, które w istotny sposób mogą zagrozić egzystencji francuskiego farmera. Dialog niby podjęty, a zasadniczo próba jego nieudana, więc eskalacja tylko kwestią czasu - tragedia nieunikniona zapewne. Bestie to mocny dramat do połowy w klimacie thrillera, by po przekroczeniu spodziewanej granicy stał się jeszcze bardziej intensywny, w fenomenalnie intymnym, psychologicznie celnym tonie. Jaki z niego morał płynie? Wieloraki, bo raz jest to film o głębokim wyrozumiałym związku dwóch wspierających się osób - o oddaniu i zwycięstwie skromności i cierpliwości nad zgorzknieniem i nienawiścią. Dwa film o upartym dążeniu do celu, bez względu na ofiarę, trzy o strachu i bezradności, jak i po czwarte o toksycznej męskości objawiającej się ambicją dominacji, z lęku przed przyklejeniem etykietki frajera pozbawionego przyrodzenia z granitu. Poza tym takie też, iż wszędzie na zapyziałej wiosze jest tak samo, bo jak jesteś u siebie, to jesteś Pan i jak jesteś Pan u siebie, to jakiś noszący wysoko głowę uciekinier z wielkiej aglomeracji nie podskoczy, szczególnie kiedy według niego miesza ludziom we łbach, a jego obsesję strachu zamienia w rzeczywistość zamykającą mu szansę na lepsze jutro. Po prostu „prości ludzie mogą być dobrzy, ale i źli - trzeba być po prostu ostrożnym”. Reżyser spod ogona sroce nie wypadł i można było się spodziewać pod uwagę biorąc jedynie kilka jego ostatnich filmów, że seans nie będzie czasu stratą, to też czekałem na As Bestas i kiedy już zdarzyła się okazja prędko sprawdziłem. Warto zdecydowanie, bo gęsta atmosfera w której grzęzną postaci ale nie grzęźnie w niej na szczęście fabuła, a akcja rozwija się mozolnie, jednak z kapitalnie nakręcanym napięciem i silnym wpływem atmosfery na widza. Głośno dzwonię teraz na alarm uwagę zwracający, bo nie wypada przeoczyć tak znakomicie napisanego, zagranego i wyreżyserowanego obrazu!

niedziela, 26 listopada 2023

Katatonia - Brave Murder Day (1996)

 


Katatonia z czasu Brave Murder Day i jeszcze ze dwóch trzech albumów po nim, to nie My Dying Bride z dla odmiany każdego okresu prócz rzecz jasna  34.788%... Complete, więc kiedy czytałem  to nuta o ekstremalnie depresyjnym charakterze, to zawsze w świadomości mojej na intensywności zyskiwało takie oto przekonanie, że jak można mówić o kompletnym dole, wiedząc jak dosłownie tego doła wywołują ich kumple z "wysp". Smutek jaki wtłoczony w Brave Murder Day na pewno jest przytłaczający, ale on nie charakteryzuje się tym płaczliwym tonem, jakie przykładowo skrzypce na ikonicznych krążkach brytyjskich smutasów rządziły, tylko ucieka w kierunku specyficznej hipnozy jaką z kolei wywołuje bardzo transowe oblicze sześciu kompozycji stanowiących program płyty. Pół tuzina numerów zamkniętych w 41 minutach, to niewiele ale myślę  w sam raz, bowiem nie mam do czynienia z muzyką nazbyt złożoną i obficie nabitą wielością wątków, bowiem styl Katatonii z tego okresu rządzi się własnymi prawami, w których rozwijanie jednego, bądź góra dwóch nadrzędnych wątków potrafi zdominować utwór, a brak jakichś spektakularnych wybiegów ze zmianami tempa czy klimatu, powoduje że uparte wydobywanie z instrumentów lekko modyfikowanego dźwięku może nieco przynudzić i tu następuje pętla w mojej analizie i wracam do startowej tezy, iż Katatonia nie dobija, a tylko swoim hipnotyczno-transowym magnetyzmem powoduje zawieszenie słuchacza. To nuta bezdyskusyjnie pozbawiona nadziei i zimna, chłodem wieje tak z dźwięków jak i teksty jeszcze silniej wywołują uczucie szaleństwa na granicy rozpaczy, ale nie tylko przez udział w sesji Mikaela Åkerfeldta bliżej jej do najstarszych dzieł wspomnianego, pod szyldem Opeth wydanych. Zamiast doom metalowych inklinacji, znacznie wyraźniej zwrócona w stronę progresywnej w metalu niszy, choć nazywanie dość ubogiej w pomysły aranżacyjne nuty progresją może być zasadnie odebrane jako wciskanie niejako na siłę w przebogate gatunkowe ramy, kiedy w rzeczywistości szwedzka ekipa karmi się ograniczonym potencjałem zagrywek. Progresywny tak, lecz w nieco innym rozumieniu tegoż określenia, gdyż rozwój motywów sprowadza się do powtarzalności urozmaicanej siłą jej natężenia i rozwijanego (powtarzam) jednego głównego tematu, czasem mniej, a czasem bardziej modyfikowanego. Zatem kiedy myślę o Katatonii z Brave Murder Day i znam też Katatonie z dalszej kariery, to jednak doceniam że ewoluowali - podobnie ma się sprawa moje stosunku do "opethowych" Orchid czy Morningrise i poniekąd jeszcze My Arms, Your Hearse. Lubię, a najbardziej szanuję, lecz żebym tracił dla nich obecnie wciąż głowę, to nie bardzo. 

sobota, 25 listopada 2023

Rammstein - Mutter (2001)

 

Gdy Mutter było wydawane, moje zainteresowanie jak się okazało największym od lat eksportowym niemieckim produktem muzycznym mocno ostygło, bo tak jak jedynka była czymś nowym na scenie, tak dwójka już oczywista kontynuacją od początku indywidualnego stylu, choć w mym przekonaniu słabszą od debiutu. Stąd w sumie trójka stała mi się już na wejście właściwie obojętna i bez emocji raczej z poczucia obowiązku przesłuchana, a ta popularność telewizyjna singli wcale nie pomocna, w tym abym Mutter potraktował odpowiednio poważnie, bowiem wiadomo - jak coś się podoba wszystkim, to jakoś raz nie wzbudza poczucia,  obcuje się z materiałem wybitnie intrygującym (he he elitarnym) i przekorna młoda rebeliancka dusza wymusza raczej uśmiechy lekkiego politowania, niż pełne uznania bicia niskich pokłonów. :) Taki Links 2 3 4 miał fajny teledysk, ale tak szybko przelatywał przez łeb, że nie zdążyłem się nim dłużej nacieszyć, choć ten motyw gitarusi to do dzisiaj bardzo szanuje, a największy chyba hicior w postaci Sonne ogrywany do znudzenia, mimo iż z obrazkiem z najwyższej "hollywoodzkiej" półki i charakterystycznym zaśpiewem kobiecym, mógł się podobać, jednak ulał się jeszcze szybciej niż Links. Wszystko się na Mutter w ogóle i szczególe zgadzało, uważam do tej pory iż jest to album dla Rammsteina przełomowy, znacznie lepszy od  Sehnsucht i egzamin trzeciej płyty został nim zdany celująco, ale żebym kiedyś i też po latach dzisiaj uważał, iż stanowi ikoniczne dzieło rockowej sztuki i można go śmiało zestawiać z innych najtisowo-millenijnymi klasykami, to mam wątpliwości, wiedząc iż ikoną popkultury tego okresu jest nazywany zasadnie. Jest Mutter krążkiem bezdyskusyjnie najbardziej spójnym w dyskografii ekipy Lindemanna, a na pewno tym przenoszącym ich ze statusu bardzo popularnej ciekawostki, do kategorii mega gwiazdy. Jest też jak na standardy granicy mocno popowego rocka i oryginalnego spojrzenia na mainstreamowe jego oblicze płytą niezwykle barwną - ktoś powiedziałby może  nawet eklektyczną, bowiem łączy w sobie dość szerokie inspiracje gatunkowe, wprowadzane zmyślnie w uniwersum "ramsztajnowej" stylistyki. Mozaiką swoistą i tak jak mógł robić mocne wrażenie od początku, tak to wrażenie nadal jest duże. Na pozór muzycznie zawsze stali niby w miejscu, bo dorobili się momentalnie własnego stylu i go nie zmienili, ale głupi byłbym gdybym nie zauważał, iż otwarte muzycy Rammsteina mieli zawsze głowy i pomysły, które w aranżacjach na zasadniczo twarde bębnienie i wyraziste riffy, to gdzieś w tle stanowiły nawet i rodzaj majstersztyku w ogarnianiu różności. Mutter uważam za pierwszy tak jasny przejaw ewolucji w ich nucie i wiedząc, iż na kolejnych albumach do tych osiągnięć kolejne dokładali, to Mutter jest najlepszą myślę wersją "ramsztajnowania", bowiem jawi się bardziej organicznie rockową, niż mechanicznie syntetyczną, a ja lubię kiedy w nucie jest dusza, bo ta dusza po prostu przyjemnie porusza. :)

piątek, 24 listopada 2023

In the Woods... - Strange In Stereo (1999)

 


Tak się drzewiej zdarzało, że wciąż jeszcze na granicy smarkacza i dojrzałego mężczyzny będąc, nadal z jednej strony w beztroskiej poniekąd młodości trwając i jednocześnie przed bramą dorosłości stojąc, lekko (ale tylko lekko) na mniejszej aktywności w muzycznych różnościach brodziłem, części z nich nie poświęcając tyle czasu ile należało. Pomny znajomości z Omnio (poprzednik Strange In Stereo), pozostając pod jej istotnym, choć jak się okazało nie wiecznym wpływem, kolejnego album In The Woods... nie zignorowałem oczywiście, ale zabrakło od startu pomiędzy mną, a nim chemii właściwej. Długodystansowo zatrzymałem go w pamięci, słuchałem też od czasu do czasu w pierwszej połowie pierwszej dekady XXI wieku, lecz nastąpiła jednak dłuższa przerwa i dopiero po powrocie przed kilkoma już laty grupy do aktywności odkurzyłem rzeczony oraz jego poprzedzający, a że Omnio bardziej przystępny i osłuchany, to w pierwszej kolejności został tu na stronach zarchiwizowany. Przyszedł jednako też czas na Strange In Stereo i nie mógłbym inaczej napisać o nim, niż jako o albumie ogromnie wymagającym, albumie w gatunku nawet szeroko progresywno-gotycko awangardowym, albumie też różno-biegunowym, wielowątkowym i złożonym, a jednocześnie albumie posiadającym ten rodzaj chwytliwości, który przyciąga i hipnotyzuje, choć absolutnie jego melodyka i formuła nie predysponuje go do kategorii nawet w najmniejszym stopniu radiowej. On prądzi, on kopie, on zasysa i raz potrafi być magnetyczny, a innym razem odrobinę przynudzić, choć przecież jeśli poświecić mu się całym, to nigdy nie zawodzi, a taki Ion zaśpiewany z męczeńską pasją w głosie, Titan Transcendence o podobnym, tyle że w mniej żwawym tonie zagranym i w dodatku z żeńskim wsparciem wokalnym, czy rozpoczynający tą muzyczną liturgię arcy obiecujący Closing In (rozwija wątki tak że kłaniam się nisko) i eksploduje w taką harmonię, jakiej nie powstydziłaby się napędzona sterydami z drugiej połowy pierwszej fazy działalności Katatonia - dla mnie bomba, czuję się nadal tym numerem porwany. Album jest najzwyczajniej przebogaty i tak napchany brzmieniami klawiszy, jak i (pomiędzy klasycznie rockowo-metalowym instrumentarium) jeśli dobrze słyszę partiami innych ciekawych narzędzi do wydobywania harmonii, w tym czegoś smyczkowego. Po korek w nim zacnych pomysłów, kombinowania i korzystania z wyobraźni, jednako wykręcony sound nieco obecnie bardziej może się kojarzyć z panującą modą w ogólnie rozumianym metalu gotyckim na przekręcanie wysokich tonów kosztem tych niskich i sterylizacje tym samym brzmienia, a to odrobinę przeszkadza, choć jak się w materiał wciągnąć to szybko uszko do tego rodzaju materii dźwiękowej się przyzwyczaja. Żeby było jasne, wymieniłem tylko trzy kompozycje i nie porwałem się na głębszą analizę tych najbardziej oryginalnych, czy ze zdecydowanie wielu ciekawych składników pozszywanych, bo nie o to mi chodzi by autopsję przeprowadzać, a dać do zrozumienia z jakim klimatem się obcuje, czego można się spodziewać i jak bardzo może to być dla kogoś w tych dźwiękach świeżego interesujące doświadczenie. Dla mnie było nieogarnialne do końca kiedyś, dzisiaj mogę sobie z nim dać radę, ale i tak zakres doznań gigantyczny, ale też przyjemność (gdy niedoskonałości wybaczyć kolosalna), choć zamiast tej sprzed prawie ćwierćwiecza świeżości, pozostał tylko szacunek dla kierunku - nie do końca sprecyzowanego jednak i jednak też niestety nie zapewniającego In The Woods... po wydaniu Starnge In Stereo popularności na metalowych szczytach. Kultowa pozycja, ale tak tycio nadgryziona przez ząb czasu przez ten sound i aranżacyjny przesyt, którego jednak nie nazwę bałaganem. 

wtorek, 21 listopada 2023

Dalíland (2022) - Mary Harron

 

Ojej, jaki Dali jest zabawny, utalentowany, a przede wszystkim narcystyczny, bo jaki Dali jest kompletnie zapatrzony w Dalego. :) Trudno jednakże ustalić czy to perfidna poza czy może zinternalizowana przez lata do głębi postawa. Ten Dali co tu go mi (he he) dali, to jest Dali już wiekowo posunięty i raczej Dali więdnący niż Dali rozkwitający, choć ciągle Dali w centrum zainteresowania - dość ograniczonej jednako świty. Dalemu się przytakuje, Dalego się komplementuje i dba się żeby życie Dalegi było komfortowe i dostarczające Dalemu intelektualno-artystycznej pożywki, pośród albo podobnych jemu ekscentryków, bądź praktycznych do bólu cyników nastawionych na zarobek, jaki Dali może zapewnić. Niedosyt tu Dalego praktycznie artystycznego, brak klimatu jego malarstwa, bo skupiamy się przede wszystkim na fenomenie towarzyskim jego i całym dworze, który mu się przypochlebia i zaspokaja swe potrzeby. Nie jest film Mary Harron (tak, tej od American Psycho) taką standardową biografią, a jest standardowym filmikiem, za którym w teorii stał pomysł, bowiem wydarzenia podpierające scenariusz były inspirujące, ale realnie okazał się tylko ambitnym zamierzeniem nie-do-zrealizowanym. Jest ograniczony do wąskiego okresu z Dalego życia i jest bardziej psychologiczną gierką w dekadenckim tonie, gdzie Dali pogrywa i z Dalim się pogrywa, a on w pełni świadomie kontroluje ten proces, bo ludzie są dla niego, a on lubi by byli, bo ich bycie wciąż pozornie utrzymuje go na szczycie. Dokładnie fabuła osnuta została na relacji zawodowo-towarzyskiej z niejakim Jamesem i tegoż młodziana obowiązkach wynikających z wykonywanej pracy, przeplatając narrację niedosłownie rozumianymi, pół-retrospekcjami, w których analizowany jest związek Dalego z żoną Galą. Podsumowując płasko niestety zszyty obraz, w skrócie o tym, że starość nie radość i chociaż nie zawsze sława w stu procentach przemija, to blaknie, wyciera się i tylko duch legendy może gwarantować jej życie - odpowiednio wskrzeszany, histerycznie póki się da.

poniedziałek, 20 listopada 2023

Oppenheimer (2023) - Christopher Nolan

 

Teoretycznie i praktycznie superprodukcja jak się patrzy, znaczy hollywoodzkie kino z wielkimi nazwiskami od góry do dołu i możliwościami zamaszystymi po gigantycznej szerokości. Mogły być finansowe środki, a mogło oczywiście nie do końca się udać, bo bywa. Jednak tym razem Nolanowi wyszło tak że winszuję gorąco sukcesu - jednogłośne prawie pianie wszystkich z zachwytu nie może wprowadzać w błąd! A może może? Większość zainteresowanych już to od czasu premiery kinowej wie, a tacy jak ja kanapowi obecnie kinomani, nie mogli się spodziewać, a przekonali się na własne oczy i uszy dopiero teraz. Biografia jednego z najtęższych ścisłych umysłów w historii, to samo w sobie potężne wyzwanie, a to oczywiście tak przez pryzmat zawiłości naukowych zainteresowań postaci, jak i tej postaci kontrowersyjne i mogące obdarować nie jeden życiorys losowe i powiązane ze świadomymi decyzjami nie wyłącznie prywatne rodzinne perturbacje. Pisać w tonie wartościującym pod względem etycznym jego dorobek zawodowy nie mam zamiaru, rozpisywać się o zakrętach życiowych wyborów również uznaje za zbędne. Mogę dać do zrozumienia, iż ogrom wiedzy i pasji w tym człowieku imponujący, a praca Nolana i kierowanej przez niego ekipy przy nadmiarze entuzjazmu związanego z promocją wydarzenia porywająca, kiedy w rzeczywistości tak zarazem rzetelnie merytorycznie i gatunkowo (thriller szpiegowski nieomal), ale nie zachwycająco tą mocno złożoną opowieść przedstawia i ustawia Oppenheimera z rożnych stron jego cech osobowościowych do (tutaj komplement) wspaniale na nim skoncentrowanym oku kamery i tejże zachwycającym, choć bardzo klasycznie, hollywoodzkim rozmachem plany obejmującej. Psychologiczny wgląd porządnie na potrzeby podkręcony i całkiem angażująco oraz poruszająco rozmontowujący mechanizmy jakimi geniusz kierowany i jakim gigantycznym dylematom poddawany. W sumie bliżej tutaj gatunkowej sztancy do mocnego szpiegowskiego dramatu niż biopicu, bo postać J. Roberta Oppenheimera wydaje się tylko narzędziem do ukazania procesu budowy bomby atomowej i całej fascynującej otoczki związanej z jej znaczeniem dla losów świata, przede wszystkim jednak wewnętrznej amerykańskiej walki politycznej z anty komuszą histerią na sztandarach. Wizualnie na przemian w monochromatycznej czernio-bieli i szarościach oraz głównie w pełnym kolorze, dzięki temu urozmaiceniu przy okazji też nie odczuwa się przesytu czasu, a było tu ryzyko przeszarżowania, bo utrzymać widza na fotelu przez trzy godziny, nie łatwe przecież w dobie szczególnie krótkich, szybkich treści. Chciałbym, życzyłbym sobie! Dramaturgia daje jednak sporo do życzenia, bowiem nierówno trzyma tempo, ale w tym gorszym tego określenia znaczeniu, gdyż zwyczajnie bywa że nudzi, a nie dozuje emocjonalne szczytowania. Większość co przez ten czas na ekranie się przewija, to tylko bardzo wprawna robota, a te moje komplementy powielane na podstawie opinii szerokiego odbiorcy odrobinę życzeniowe. Pomimo że nie jest nazbyt dynamiczny, to robi wrażenie na czas zasuwającego, a mimo iż nie prześlizguje się po wątkach, jednako na żadnym nie skupia się bardziej detalicznie, a tylko korzysta z nich pobieżnie - być może celowo unikając mętliku jeszcze większego. Na koniec w dodatku te dialogi nienaturalne, częściowo nieznośnie patetyczne, wzniośle upierdliwe, niczym ubierane w słowa nie myśli na bieżąco formułowanych, ale książkowych definicji czy maksym lub co gorsza frazesów cytowanie i to mi przeszkadzało, jakby porządną superprodukcją Oppenheimera nie wbrew mojemu finalnemu przekonaniu byłoby uczciwie mi określić. Oppenheimer jest wyśmienitym kinem, jako że ogarnia w miarę zgrabnie ogromny temat, lecz nie może być nazywany dziełem, gdyż brakuje mu dotyku reżyserskiego geniuszu, pomysłu jakiegoś wyrastającego ponad bezpieczny szablon, co w szerszej perspektywie kontekstów i filmografii Nolana jest tego filmowego mistrza dokładności i tajemnicy w moim przekonaniu od zawsze problemem.

niedziela, 19 listopada 2023

Maggot Heart - Hunger (2023)

 


Maggot Heart nie oscylując wprost w klimatach które od razu mogą wzbudzać moje silne zainteresowanie, mieści się jednak w szerokim polu uwagi i przyznaję, iż już przy okazji Mercy Machine (jak widać w archiwum bloga) nieskutecznie zbierałem się do spisania o niej refleksji, to akurat Hunger przelecieć nie opisany nie mógł. Klnę się że zaniedbanie związane z MM szybko wymażę, a teraz sklecę na bieżąco informację zwrotną w temacie Hunger. Intrygujący zaprawdę jest ten pomysł pobudzenia trendu na post punkowe granie z czasów kiedy grało się surowo tak w kontrze do megalomaniackich progresywnych kolosów, jak i poniekąd rozszerzając formułę klasycznego punka o wpływy z różnych innych pochodnych dyscyplin muzycznych, fokusując się szczególnie na klimatach nowej fali i później gotyku. Szczególnie w mym polu zainteresowania Maggot Heart pozostaje z uwagi na powiązania personalne niebezpośrednie, ale jednak ze stanowiącym w mojej ocenie rodzaj zjawiska krótkożywotnym Beastmilk, którego w prostej linii kontynuacją zdaje się naturalnie Grave Pleasures (z którym wokalistka Maggot Heart powiązana już była bezpośrednio), więc można by uznać iż podobnie jako istotny odprysk w tej sytuacji powinien być traktowany Maggot Heart. Chyba że się mylę i coś co czytałem to nie doczytałem lub pomieszałem i zero tutaj pomiędzy obiema formacjami personalnych zależności - nie mam pewności, nie ważne. Muzycznie jednako czuć pokrewieństwo i jak Grave Pleasures od początku trzyma mnie przy sobie, tak najmocniej Maggot Heart dzięki Hunger mnie ze sobą dopiero obecnie wiąże. To kwestia zasadnicza że Hunger oferuje aranżacyjnie znacznie więcej niż Mercy Machine - jest bardziej rozbudowany o uatrakcyjniające instrumentarium (dęciaki w LBD i Archer np.), ale poza tym czuć iż kompozytorsko wbili się na wyższy poziom i numery już nie zlewają się w jedno, a każdy zaczyna stanowić odrębny mikroświat pomysłu, wątków i motywów wzbogacających go o sznyt przebojowy, Nie da się ukryć że magnetyzm tej nuty to charyzma członkiń, a w największym stopniu łobuzerskiej wokalnej ekspresji  Linnéy Olsson oraz charakterystycznie też w brudnych rejestrach ukręconego brzmienia. Hunger jest pozornie prosty, bowiem nagrany przy użyciu ograniczonego jednak instrumentarium i nie opiera się na warsztatowych popisach, a jego siła to zarazem rodzaj prymitywizmu (garażowy, aczkolwiek jak na manierę gęsty sound), poniekąd też noise'owe zgrzyty oraz z innej beczki popowa piosenkowość, oczywiście zatopiona we wspomnianej szorstkiej manierze. Spotkałem określenie death rock przy okazji orientacji w temacie i wcale nie uśmiałem się na nie wpadając, bo absolutnie mimo iż nie jest to pierwszy z brzegu entombed'owy death'n'roll, to klimat mroczny, choć zamiast ekstremalnie stęchłego turpizmu, czuć osobiste przygnębiające odjazdy. Gdybym dopisał jeszcze, że przy całej swojej dołującej atmosferze numery pobudzają do poruszania bioderkami, stanowiąc atrakcyjny dla autsajdera taneczny ekwiwalent hałasu, to czy zaintrygowałem czy ośmieszyłem ten projekt? ;) 

sobota, 18 listopada 2023

Green Lung - This Heathen Land (2023)

 


Drodzy fani klasycznych hard and heavy brzmień, oto Green Lung, synowie Albionu, którzy dumnie niosą pochodnię jaką niegdyś dzierżył w dłoni sam Ronnie James Dio - tak na najbardziej ikonicznych ze swoim udziałem płytach Balck Sabbath, jak i startowych krążkach Rainbow, czy przede wszystkim solowym projekcie. Takie najprostsze skojarzenie mam, kiedy This Heathen Land się kręci, a kręci się jako chronologicznie trzeci album Anglików i drugi jaki poznaję. Względnie niedawno pisałem bardzo pozytywnie w temacie Black Harvest, a obecnie nie omieszkam równie ciepło skreślić kilku zdań odnośnie trójki, która to jest logiczną kontynuacją dwójki, z tym że bardziej jeszcze dopracowaną koncepcyjnie, a momentami odjeżdżająca bardziej w kierunku Rainbow, kiedy Red Harvest trzymała moim zdaniem twardy kurs na Heaven and Hell i Mob Rules. Chcę też przez to powiedzieć to co dałem do zrozumienia w pierwszym zdaniu, czyli że Green Lung jest po prostu klasycznie hard'n'heavy, oczywiście w formule wyspiarskiej i nie ma co spodziewać się jakichś "WACKENowych" operetek cuchnących kiczowatym teutońskim rycerstwem, bo to "rycerstwo" po Brytyjsku siedzi głębiej w okultyzmie, niż chełpi się gęsto zarośniętymi muskularnymi klatami, co by mogło też wykluczać je z zasięgu heavy metalu zza oceanu. Czuć w tej nucie retro rockowe inklinacje i przez to też stosunek wpływu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a dokładnie hard rockowych sytuacji z tego okresu jest znacznie większy, niż oddziaływania eitisowych heavy klimatów. Sama oprawa graficzna także sugeruje, że diabły i demony, tfu wróżki i czarownice inspirują muzyków Green Lung, a najsamprzód to nazwa ansamblu od razu sugeruje, iż zamiłowanie do "natury" czyni ją od strony lirycznej tym czym jest. Pogańskie obrzędy, bardzo głęboko w tradycji wyspy zakorzenione magiczne rytuały. W muzyce natomiast tradycyjne dla starej szkoły hard rocka i heavy metalu riffy, z doom-progresywnymi wycieczkami, charakterystycznymi leadami gęsto oblanymi nie tylko i wyłącznie hammondowo brzmiącymi klawiszami. Chóry podniosłe, potężne bębny, solówki melodyjne oraz folkowa aura. Niby mi się to fantastycznie klei do uszka, a takie perły jak The Forest Church i The Ancient Ways, to samo co w stylistyce najlepsze i nie ma się co wstydzić takich jakościowo kapitalnych fascynacji. Tyle że od czasu do czasu lubię wkręcić się w taką archaiczną muzyczną hipnozę, bo trzymanie się jej bardziej kurczowo, w sensie na okrągło mogłoby gusta sprowadzić do poziomu lekkiej przaśności. Stąd warsztat i czucie formatu chwalę, ale jakby pojawiła się okazja do wyjazdu na gig Green Lung, to myślę żebym się nie zdecydował, bo w sumie nie mam w garderobie ani płaszcza ani fikuśnego kapelusza, a przecież nie będę pajacował udając się do wypożyczalni strojów karnawałowych, aby wtopić się w towarzystwo zdeklarowanych fanów pogańskim folkiem liźniętego hard and heavy. Przepraszam zagalopowałem się - to przecież nie jest wizualny klimat Blackmore's Night. :)

piątek, 17 listopada 2023

Reality (2023) - Tina Satter

 


Zawsze z ciekawością i nadzieją bez większego niepokoju sprawdzam tego rodzaju małe produkcje, lecz naturalnie nie zawsze to co obiecują, to też w rzeczywistości oferują. Mam na myśli filmy zrobione za stosunkowo małe pieniądze, często oryginalne w formie, nie opierające się na spektakularnych możliwościach wywołania wrażenia na masowym widzu, a obrazy które pozostaną niszowe i być może kultowe, choć tylko dla widza specyficznego, widza nielicznego, widza wtajemniczonego. Reality jest właśnie ograniczony do minimum i nie czuć przez to niedosytu, bo to co wypełnia tą wąska ekspozycyjnie przestrzeń jest gęste od tajemnicy i pobudza w widzu poczucie obcowania z jakimś archetypicznym kinowym napięciem, gdzie niedomówienia, umowności oraz dedukcyjna metoda robią robotę. Nie mówię tu o czymś w rodzaju metafizycznym, bo film to o rzeczach absolutnie nie wykraczających poza obszar totalnego realizmu, ale prostota środków maksymalnie wykorzystanych oraz doskonałe dialogi i równie fantastyczne aktorstwo o cechach wyjątkowej naturalności, wywołują wrażenie tak chwilami quasi dokumentu jak fantastycznie rozpisanej błyskotliwej sztuki teatralnej bez sztuczności czy znanej z teatru maniery aktorskiej. To nieco paradoksalne, bo niby formy to bardzo różne, a jednak w tym wypadku spójne. Osiemdziesiąt minut gadania w ograniczonych czterema ścianami pomieszczeniach, a ogląda się znakomicie i odnosi przekonanie, jakby to na ekranie rozwijała się rozbudowana historia o cechach najlepszego thrillera. Dlatego praca Tiny Satter wygrywa i tak jak niegdyś w kategorii filmu o miłości gigantycznych doznań dostarczył mi kameralny Comet, tak w kategorii thrillera o tematyce szpiegowskiej właśnie Reality zajęło od dzisiaj bardzo wysoką pozycję. To wielkie małe dzieło, o silnym oddziaływaniu za sprawą niby banalnych środków wyrazu, a przez to że podniesionych do rangi inteligentnej gry z widzem, tak imponującej. Oświadczam to głośno i wyraźnie, że obejrzałem z permanentną uwagą i ogromną przyjemnością film, który mnie zafascynował i który zasłużył na szersze uznanie, którego rzecz jasna nie zdobędzie, bo wiadomka - nie po to ludzie mają abonamenty w serwisach streamingowych, by oglądać jakieś produkcje za względne grosze, gdy w ofercie mega hity, których znajomością można pochwalić się w towarzystwie. Ja zamierzam jednak opowiadać i promować Reality, tylko że nie mam zbyt intensywnego życia towarzyskiego, to i zakres mojego wpływu niewielki, ale być może intensywność oddziaływania po przyłożeniu do odpowiedniego słuchacza większa.

P.S. Dodam że wszystko co się pojawia, to materiał oparty na faktach, a dokładnie na podstawie nagrania z właściwych czynności. Jakich? Zachęcam sprawdzić!

czwartek, 16 listopada 2023

Jeanne du Barry / Kochanica króla (2023) - Maïwenn

 

Wygrywa dopieszczonym i zdobnym obrazem, zatem w całej okazałości ilustracyjnie jest wspaniały. Zdobywa moją sympatię także klasyczną (opowiadaną) narracją i doskonałym aktorstwem, nie tylko promującego go swoim głośnym nazwiskiem, ostatnio lekko niewykorzystywanego w kinie Johnny’ego Deppa. Jest uroczo skrojony i szczególnie może się podobać udziałem kompozycji światła i w centrum uwagi przepychu epoki, z malowniczym dodatkiem architektury krajobrazu oraz przede wszystkim jako rdzeń, tej będącej dziełem rąk człowieka (Och Wersal). Ale to myślę standard w gatunku - tego się minimum wymaga i za brak punkty odejmuje, a za obecność zbyt wiele nie dodaje. Kochanica ma jednak więcej walorów do zaoferowania (jakby to dwuznacznie nie zabrzmiało), bo artystycznie potrafi człowieka oczarować, kupić też wyrafinowaniem atrakcyjnej produkcji oraz jak zaznaczyć już zdążyłem, aktorstwem pokonującym bardzo wysoko podniesioną poprzeczkę. Za sprawą powyższych ta jednak poprzez historyczne fakty przewidywalna historia uwodzicielskich zdolności i naturalnych zalet związanych z podobno ciepłą osobowością bohaterki, bez większego trudu zdobywa moje serce. Uznanie moje spieszę wyrazić na zmianę podczas seansu wprowadzany w przyjemny dla oka flow wizualny oraz lekko śmieszno-straszne charakterystyczne dla czasu i miejsca oblicza zachowań, jak i z drugiego bieguna samą bezpretensjonalną relacją Ludwika XV z dostępującą gigantycznego awansu społecznego wieśniaczką o mentalności wrażliwej artystki. Błazeńska dworska etykieta (tuptanie wygrywa), zabawne a czasem wręcz groteskowe postaci (tak cechy fizyczne, jak psychiczne dyspozycje) versus rozwiązłość tych zepsutych bogaczy i najjaśniejszej jego wysokości osoba znudzona, ale też inteligentnie rozbudzona świeżą naturalnością tytułowej “kochanicy”. To wszystko scenograficznie dorodne, co wyżej pomiędzy wymieniłem, to jednak tylko otoczka. To tło dla zaskakująco pięknego w istocie filmu o zakazanej miłości. Filmu o skandalu w świecie jak zawsze pokomplikowanym maksymalnie przez ludzkie reguły, z których konwenanse najbardziej irracjonalne. Zaskakująco też udanie (powrócę ostatni raz do wątku) Depp zagrał bardzo sympatycznego, niemal wiecznego (59 lat na tronie) władcę, przez poddanych nazwanego Ukochanym, choć z perspektywy polskiego dążenia do przywrócenia na tron Leszczyńskiego, można by go określać mianem umiarkowanego sprzymierzeńca lub po prostu naturalnego w pierwszej kolejności  admiratora interesu Francji. Nie tylko historycy znają tą historię - oni z pewnością podczas edukacji przyswoili ją jednak dokładniej.  

P.S. Nie znam w szczegółach lub nie rozumiem ideału piękna epoki i nie wiem też jak wyglądała prawdziwa Jeanne, ale piękno tej istoty, a być może tylko dość specyficzne piękno uśmiechu aktorki w nią się wcielającej jest lekko wątpliwe. Czy tylko moje poczucie estetyki odrobinę cierpiało? Czy zanim zdążyłem się podzielić tą uwagą, nie powinienem sprawdzić kto całościową pieczę nad produkcją (he he) sprawował?

środa, 15 listopada 2023

Houria (2022) - Mounia Meddour

 

W roli tytułowej algierska Monika Brodka, bo tak od pierwszego filmu gdzie Lyne Khoudri zobaczyłem, przez pryzmat urody ją kojarzę. Aktoreczkę która wciąż za sprawą dziewczęcej fizyczności nie przemienia się w dojrzałą kobietę i wróżę, iż pomimo że wiek już jej trzydziestojednoletni, to przed nią wciąż szansa na grubą karierę, bo częstotliwość jej występów może sugerować rosnącą popularność, a pozostawanie nadal względnie tylko rozpoznawalną, to tylko kwestia jednego wielkiego hitu dla mas, w którym zostałaby obsadzona. Houria jej tego jednak nie załatwi, bo Houria jest kameralna i to kino niby powiązane z Europą, ale jednak egzotyczne. Kobiece i męskie arabskie klimaty na ekranie - tradycyjny taniec i hazard uprawiany na walkach baranów. Charakterystyczne dla bliskiego wschodu obce Europejczykowi atrakcje i jako główny wątek balet klasyczny wraz z karierą głównej bohaterki, którą pragnie zrobić i wiele jej poświecą. Być może to nie Czarny Łabędź Aronofsky’ego, bo brak tu kompletnie tamtej psychodeli i psychologicznych obsesji, więcej znacznie ciepłej kobiecej subtelności i zwiewności, ale wcale nie brakuje też siły wcale nie słabszej płci, analizy społecznych kontekstów i osobniczych motywacji, natomiast kluczowy jest incydent pobicia, który stanowi rdzeń scenariuszowej treści. Być może też pomysł nie jest jakiś świeży i sposób opowiadania tego osobistego dramatu, nie posiada gigantycznej mocy hipnotycznej, ale przed kompletną wtórnością pomimo wspomnianych się broni, bo przecież ciekawi przede wszystkim egzotyka miejsca i kulturowego tła dla relacji pomiędzy światem męskim i kobiecym oraz nierówności płci wobec prawa i kary. Mnóstwo w każdym ujęciu urodziwych twarzy traumy, lęku niewiele mniej i wokół nich wszystko się osnuwa, lecz oddziałującego głęboko aż do żywego skutecznego poruszenia mniej niż wydaje się być powinno - bez względu na kategorię wagową tych sytuacji, które mają miejsce. Zwyczajnie nie potrafiono mnie zaangażować, mimo iż film stanowi wartość samą w sobie i finałowa choreografia może zrobić emocjonalne wrażenie.

wtorek, 14 listopada 2023

Mon crime / Moja zbrodnia (2023) - François Ozon

 

Uwielbiam gapić się na wczesno-modernistyczną architekturę oraz cały ten artystyczny sznyt tego okresu. Jestem radykalnym fanem otoczki wizualnej z serialowego Poirota, niemniej niż klasycznie szlachetnego stylu Agathy Christie, czyli kupuję w ciemno wszystko co wzornictwem z lat dwudziestych czy trzydziestych ubiegłego wieku, a że lubię też co najmniej umiarkowanie kino Ozona, to z wielką przyjemnością zabrałem się za Moją zbrodnię. Zatem oczekiwałem, iż na ekranie pojawi się art déco i kryminalna historia dość umowna i przez to tak urocza. Trochę jednak początek filmu oszukuje, nie dając w sumie tego czego mógłbym sobie bez pogłębionego wcześniejszego riserczu życzyć, bo to przecież Paryż, a stary Paryż to znacznie starsze kamienice, a i francuskojęzyczność Mojej zbrodni, wraz ze sposobem filmowania i ekspresji aktorskiej, nieco odmienia spodziewane życzeniowo oblicze. Także scenariusz to nie typowy lekki kryminalik, tylko lekki kryminalik lekko nietypowy. :) Ładny wizualnie quasi teatrzyk, ale czy ciekawy hmmm…merytorycznie? Tylko poniekąd! Wyszedł Ozonowi taki powiązany warsztatowo z francuską ambitną komedyjką obrazkowo atrakcyjny allenowski tragi-farsopodobny popołudniowo niedzielny filmik, do czegoś słodkiego i kawusi. Na swój niegroźnie lekko pretensjonalny sposób urocza komedyjka z wątkiem kryminalno-sądowym, odwołująca się w perspektywie uniwersalnej tak poważnie jak i satyrycznie do problematyki "me too" oraz klasowych różnić określających co "wolno wojewodzie...". Jednak bez jednoznacznych wniosków sadowiących przekonania Ozona po jakiejkolwiek ze stron, więc nie ma obaw, że ktoś nazwie go na przykład feminist(k)ą. :)

P.S. Tylko po jakiego ja nastawiałem się na to art déco w rozmiarach dominujących. 

poniedziałek, 13 listopada 2023

The Killer / Zabójca (2023) - David Fincher

 

Na starcie to napisze, iż znów film Finchera tak od strony obrazu, wygląda jak film Finchera - barwy mam na myśli i kompozycje umieszczone w kadrze brudnym niepokojem woniące. David Fincher jest ponownie emocjonalnie sterylny i w swoim stylu odseparowany jakby w sposobie narracji, gdzie główne rzeczy dzieją się w wewnętrznym monologu bohatera, zilustrowanym sugestywnym przekazem zdjęć wykonanych przez fachowego operatora. Te monologi Fassbendera mogą kojarzyć się z Podziemnym kręgiem najbardziej, a też i wizualna strona z Grą o jeden poziom od największego dzieła mistrza słabszą. Jednak Zabójca jest chyba zupełnie rożną konwencją, a już z pewnością odmienną od wielu innych opowieści o zawodzie speca od sprzątania. No może nie w stu procentach, bo kiedy patrzyłem na to co zrobił Fincher, to gdzieś moje myśli uciekały w kierunku znacznie bardziej melodramatycznie-nostalgicznego Amerykanina Antona Corbijna. To skojarzenia kontekstowe i pojawiające się fragmentarycznie, bo nie mogę dać odpowiedzialnie do zrozumienia i to w żadnym razie, że jest to coś wprost jeden do jednego. Nie wiem również czy finalnie bardziej podobał mi się ten film czy plakat do niego, bo przyznaje że oprawa graficzna go promująca bardzo w oko mi wpadła. Rzecz ogólnie sprowadza się w treści do zemsty i zimnego profesjonalizmu, którego to oto zadziwiający brak chwilowy doprowadził do konsekwencji, jakie kolejne reperkusje i finałową puente budują. Określę Zabójcę nieco prowokująco i ironizująco, poprowadzonym narracyjnie metodycznie dydaktyzmem dla potencjalnych adeptów zawodu mordercy na zlecenie, z przylepiającymi się do świadomości oczywistościami w stylu „empatia jest zagrożeniem”, „nikomu nie ufaj”, czy szerzej filozoficznymi aforyzmami w stylu „od zarania nieliczni wykorzystywali licznych…”. Na szczęście z doskonałym flowem Fassbendera, bez nadmiernego udziału też sensacyjnych sterydów i z sekwencją walki może mało realistyczną, ale za to spektakularnie mocarną. Bez szans na status ikonicznego mega hitu i bez zagrożenia obelgą mega shitu - że tak to wprost ujmę. Bardzo wysokie stany średnie - z atutem bycia JAKIMŚ w gatunku. :)

niedziela, 12 listopada 2023

AC/DC - Dirty Deeds Done Dirt Cheap (1976)

 

Historia studyjnych albumów AC/DC jest lekko zawiła i takież zamieszanie dotyczy krążków z początkowych lat działalności i aby o tym sobie wspomnieć w ramach archiwizacji podstawowych faktów i przede wszystkim osobistych refleksji, dobrym momentem uważam będzie spisanie tekstu dotyczącego właśnie Dirty Deeds Done Dirt Cheap. Tym bardziej że jako osobnik przyspawany przede wszystkim do okresu od Let There Be Rock z chronologiczną trójką zdecydowanie mniej niż z wszystkim po 1977 roku mnie łączyło. Tak sobie kiedyś (grube lata temu) ubzdurałem, że za właściwy start uznam album numer 4 i dłuuugo się tego założenia trzymałem. Okazało się jednak, iż czaso-okres wydawniczy przypadający na lata rozpoznawalności li tylko w rodzimej Australii i powiązanej z nią brytyjskiej korony, niewiele lub niczym nie ustępuje jakościowo temu już zamerykanizowanemu, a reedycje spóźnione nieco mieszając w historii wydawnictw ekipy z dalekiego kontynentu, tak naprawdę można z łatwością powpisywać w charakterystyczną dla "ejsidisi" minimalistyczną ewolucję muzyczną. Natomiast przechodząc do właściwej rzeczy, Dirty Deeds Done Dirt Cheap pokrótce jest bardzo przyjemnie osadzone w klasyce rock'n'rolla i takie numery jak There's Gonna Be Some Rockin' czy Rocker bardziej pobrzmiewają niczym ikoniczne standardy typowe dla czasu przełomu lat 50/60, niż zawierają w sobie już esencjonalny schemat piosenek ekipy braci Young. Wiadomo (są tacy którym wiadomo), że poniekąd w branży nie pojawili się dopiero pod szyldem "napięcia", ale już wcześniej dzięki starszemu bratu nieco udzielali się w inicjatywach znacznie mniej ostrymi riffami nabitymi. Kto nie zna tej historii, zalecam się z nią zapoznanie i gwarantuję, iż zaskoczeń podczas jej studiowania nie zabraknie, kiedy na przykład wpadnie się na The Easybeats z Georgem Youngiem w składzie. Wracając jednak do sedna (jeśli tutaj takie jest w ogóle do zidentyfikowania), to trójka brzmi niczym sprawnie zbita w spójność hybryda czystego rock'n'rolla (wspomniane), bluesowego bujania (Ride On) oraz właśnie rozpoznawalnego jako "ejsidisowy" styl grania w pozostałych kawałkach, gdzie prym wiedzie przede wszystkim z od razu rozpoznawalne wiosło Angusa.  Styl się tutaj po prostu krystalizował i dzisiaj można spotykać się z różnymi, często biegunowo odmiennymi o tym czasie opiniami - od podobnej do mojej w miarę entuzjastycznej (gdybym wówczas był świadomym odbiorcą muzyki i na bieżąco podczas jej wydawania ją odkrywał, uszami bym klaskał z entuzjazmu), po te znacznie mniej satysfakcję w mądre zdania wtłaczaną i ja akurat nie bardzo je rozumiem, gdy leci taki ikoniczny już Problem Child (he he, dwa razy!), porywający wręcz Squealer czy tytułowy znakomity numerek. W moim przekonaniu nuta przednia - absolutnie nie jakaś letnia. :)

sobota, 11 listopada 2023

Black Sabbath - Master of Reality (1971)

 


Debiutem wyszli z mroku ku wielkiej chwale, by drugim albumem (legendarne Paranoid) tą chwałę już sobie jak się okazało zapewnić, po czym wydali rzeczone Master of Reality, któremu rzeknę że nic nie brakowało, aby dumnie stanąć obok poprzednika. Jedyne co może stanowić względną wadę trójki w konfrontacji z dwójką, to czas trwania, bowiem Master of Reality, to zaledwie pięć minut powyżej dwa kwadranse, a w ośmiootworowym programie albumu dwie instrumentalne miniatury. Embryo i Orchid to takie gitarowe wprawki akustyczne, przy czym ta druga charakteryzuje się przyjazną bardzo melodyką, a obie myślę bardziej stanowią wstępy do kolejnych po nich, już pełno czasowych kompozycji. W drugim przypadku preludium do numeru zbudowanego na tak charakterystycznym brzmieniu basu, jakiego nikt inny z równą magią z czterostrunowego instrumentu nie wydobył. Lord of this World jest zamulony i w dużej części pełzający i tylko akcenty perkusyjne przed solówką jedną oraz zamknięciem drugą, lekko go pobudzają. Natomiast poprzedzony Embryo kultowy Children of the Grave, to już wiadomo - tutaj po całości kult sączy się ze ścian, a każdy kto sabbsów darzy uznaniem, ten doskonale kojarzy wersję live z kalifornijskiego festiwalu z roku bodajże 1974. Rzecz jest potężna i rzecz jest bezdyskusyjnie warta estymy jaką otaczana. Ta perkusyjna jazzująca rzecz jasna patatajka jest paluszki lizać i riffy Iommie'go nie mniej rozkosznie te paluchy oblizywać. Wszystko w punkt i jedna z najwyższych jakości w dorobku wielkich synów Albionu w ich karierze. Poza tym Master... startuje z równie mocnym Sweet Leaf, a ten mocny Sweet Leaf wchodzi specyficznym kaszelkiem - się niby oficjalnie nie wie, a się rozumie. Ogólnie każdy indeks to mistrzostwo świata (z uznaniem dla zwiewnego Solitude) i powód aby w osobnym tekście opisywać to, co do uszu dociera, podniecając się najdrobniejszym detalem brzmieniowym - przejściem na bębnach, czy gitar muśnięciem. Trójka to raz ołów lejący się z ciężkich riffów, kapitalna perkusyjna perfekcja i podobny feeling, basowa maestria zszywająca poszczególne składowe instrumentalne i takie antyśpiewne interpretacje wokalne Ozzy'ego, że kapelusze i czapeczki tudzież z główek poproszę. Mnóstwo mroku, ale też i genialne aranżacje oraz zgrabna konstrukcja, która w formule tak krótkiego materiału może być uznawana jednak nie za wspomnianą wadę, a walor, bo trzeba dojrzeć, by z małego zrobić wielkie - z minimalizmu wydobyć maksimum, co stwierdzam na finał z pełną odpowiedzialnością Master of Reality czyni jednym z najwspanialszych w historii rocka dowodów. Tyle! Bo na cholerę więcej tu pisać o albumie przez ponad pół wieku na wszelkie już sposoby przeanalizowanym. Do osobistego archiwum refleksjo-recenzji "zapisku" marsz! :)

piątek, 10 listopada 2023

Pahanhautoja / Pisklę (2022) - Hanna Bergholm

 

Szeroko uśmiechnięty” horror fińsko-szwedzkiej koprodukcji, znaczy bohaterowie (rodzina) promieniści, suszący białe ząbki i ich życie w stu procentach prawie idealne. Na zewnątrz roztaczanie uroku, a wewnątrz coś nie gra do końca, jakaś niepokojąca hipokryzja uderza i coś w relacjach skrzypi. Gdzieś ta matka toksyczna się od początku wydaje - despotyczna konkretnie okazuje. Historia natomiast być może z pozoru zdaje się frapująca, lecz po chwili staje nazbyt oczywista, a wykorzystane narzędzia techniczne kiczowate. Metafora bezpośrednia i niewiele intrygującego pierwiastka w rozwój sytuacji wtłoczono, a w dodatku aktorstwo za letnie i bez większego wyrazu. Ponadto jak na „zabawny” horrorek za obleśnie i w całej rozciągłości sztucznie niepoważnie, może dlatego mnie nie przekonało, nawet gdyby zamiast w rzeczywistości nijakości, a w zamiarach ambicjonalnych tendencji oszczędziło, a chociaż trochę konkretnie postraszyło. Bardzo było mi żal tych dziewięćdziesięciu minut poświęconych deszczowym około południem - mogłem na przykład zrobić lepiej pranie czy coś. 

czwartek, 9 listopada 2023

Black Pumas - Chronicles of a Diamond (2023)

 

Lubię ciekawy soul, tym bardziej nie gardzę ekspresyjnym r'n'b i cenie bardzo szanując klasykę z Motown, więc nie dziwię się sam sobie że Black Pumas po debiucie zapamiętałem i teraz kiedy wydali dwójkę z radością dzieloną z ciekawością sobie ich nutę zapuściłem. Posunięcie z jednej strony spontaniczne (nie dostrzegłem zapowiedzi nowej płyty), z drugiej jak najbardziej świadome (podkreślam że po jedynce ich doskonale pamiętałem) zestawiając płytę duetu Burton/Quesada jak prawie jeden do jednego z krążkami mojego faworyta w tych klimatach w osobie Fantastic Negrito. Oni wspólnie współczesnymi nadziejami wpisanego powyżej w ramy stylistyczne gatunku i kiedy słucham wieczorową porą Chronicles of a Diamond uznaję, iż kompletnie nie na wyrost to uczyniłem, bo płynie do moich uszu taka nuta że gdyby powstała ponad pół wieku temu zaprowadziłaby ich być może na szczyty list przebojów. Dzisiaj wiadomo, "czarna" nuta to rapsy, a r'n'b w szlachetnej bardziej bluesowej niźli pop soulowej formule to już raczej sztuka dla koneserów dobrej muzyki, a nie dla mas. twórczość Black Pumas to taka "psychodelia soulowa", bo w niej sporo niepokoju i szarad intelektualnych, więc w to mi graj - z takim określeniem się zgadzam, że tak powiem. :) Oni nawet jeśli grają balladę (Angel), to tak że banał w grę nie wchodzi, mimo że poza szablon zbytnio się nie wychylają, ale w to się po prostu wierzy i wyłapuje się lekkie muśnięcia prawdziwej smykałki do gatunkowej estetyki. Uduchowione wibracje doskonale przez cały program płyty współgrają ze sporą pomysłowością i licznymi uzbrajającymi muzykę w pierwiastek intrygujący urozmaiceniami instrumentalnymi (patrz finał wspomnianego Angel). Jednak nie Angel jest moim ulubionym numerem na Chronicles of a Diamond, bo każda z kompozycji posiada to coś fajnego, a najbardziej to myślę fantastycznie wkręcający się w głowę Tomorrow, który wybrzmiewa mi długo po tym jak się kończy. Także za sprawą rzecz jasna wokalnego aksamitu jakim szczodrze każdy kawałek obdarza Eric Burton. 

środa, 8 listopada 2023

Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody (2022) - Kasi Lemmons

 

Względnie niedawno jako jeden z nielicznych zachwyciłem się filmem (Beauty), który nie oficjalnie, ale oparty był na biografii Whitney i kwestie psychologiczne osobowości i relacji słynnej wokalistki rozpracowywał zjawiskowo, jak i artystycznie był znakomity, a jedyna podnoszona wobec niego krytyka jaka udało mi się odszukać, dotykała kwestii braku muzyki w filmie o wybitnej wokalistce. Wszystko jednak jasne się staje, kiedy podkreślam obraz nie stanowił oficjalnej adaptacji życiowych losów artystki i w grę wchodził brak zapewne praw do nich, a poza tym ja akurat nie odczułem, aby coś powyższy niedobór mu odbierał, bo był jak wspomniałem, w niszy kameralnej artystycznie sprofilowanej opowieści psychologicznej doskonały. I Wanna Dance with Somebody jest natomiast niczym rewers Beauty, czyli istotą jest muzyka i brzmienie fantastycznego głosu Whitney oraz odhaczanie punkt po punkcie kolejnych rozdziałów brawurowej kariery z podkreśleniem oczywiście toksycznych relacji rodziców wzajemnie i takiegoż ponadto też charakteryzującego się chciwością wpływu na Whitney. Poza tym mocno niedojrzałego związku z Bobby’m Brownem oraz (pozwolę sobie zażartować) filmowego romansu z Costnerem i też jest o tym hicie hitów, czyli wyciskaczu łez wiadomo. :) Jest standardowo, jest najbanalniej jak być mogło - od niczego na szczyt i jeb z tego szczytu, jeb nie kasowy, a jeb rzecz jasna życiowy, psychiczny jeb. Formalnie bardzo bezpiecznie, mna rzec klasycznie do bólu, według prawideł hollywoodzkiej biografii, często pozbawianej jakiegokolwiek indywidualności powiązanej z reżyserskim sznytem. Technicznie bez zarzutu, zatem w odpowiednich proporcjach dawkowanym profesjonalizmem wykonawczym i realizatorskim, ale bez fajerwerków, które mogłyby i często w przypadku stylistyki hollywoodzkiej wysuwają jakość ponad poprawne jednak szablonowe standardy. Dlatego ja się wynudziłem, zmęczyłem i przyznaję iż trochę przewijałem.

niedziela, 5 listopada 2023

Leila's Brothers / Leila i jej bracia (2022) - Saeed Roustayi

 

Arabskie stado rodzinne, na zawężonej przestrzenni wielopokoleniowe zagęszczone relacje/interakcje. Patriarchat na pełnej w kulturowej egzotyce, ale patriarchat gdzie rzecz jasna mężczyzna podejmuje wszelkie decyzje, które sprytem i pokorną mądrością kobieta częstokroć potrafi udoskonalać. :) Czterej lekko niewydarzeni bracia jednej rozgarniętej siostry robią, a dokładnie starają się zrobić na miarę ich niewielkich możliwości dobry interes, rozkręcając wspólnie sklepik w dzisiaj jeszcze toalecie, a jutro jak doszły ich słuchy luksusowej powierzchni handlowej. Jest też ojciec z ambicjami zaimponowania innym seniorom rodu oraz matka otaczająca go i jego pomysły wyrozumiałą opieką lub wymownym milczeniem. Jak żyć aby nie zwariować w takim tłumie?! Seniorzy chcą, młodsze pokolenie musi się teoretycznie chociaż dostosować lub w praktyce przystosować jeśliby nawet indywidualne potrzeby podpowiadały ich konieczne zaspokojenie. Film o względnej biedzie, codziennym znoju, pracy bez perspektyw i też o nierównościach społecznych w kraju ortodoksyjnej religijności i kapitalistycznego wykorzystywania siły roboczej - może nie porywający, ale z pewnością kapitalnie zniuansowany obraz. Obraz z kategorii "znakomite studium grup i jednostek", gdzie w centrum obyczaje w jakie każde kolejne pokolenie wikłane, w imię często kompletnie irracjonalnych tradycji. Rodzaj quasi teatralnej opowieści, bo wszystko sprowadzone do dialogów i niewiele rozmachu produkcyjnego, choć pisząc o teatralności mam na myśli raczej ten jej quasi wymiar, w którym sytuacje rozgrywane przede wszystkim w pomieszczeniach, ale jednak nie tylko. Bardzo sympatyczne postaci, jak oczywiście na osoby z bardzo rożnego od europejskiego wymiaru kulturowego, a zarazem pomimo odległości miejsca i uwarunkowania tak bardzo podobne, dlatego wywołujące pobłażliwe reakcje. Co najważniejsze opowieść zrealizowana tak wdzięcznie, iż tych 150 minut nie odczuwa się jako nudziarstwa ciągnącego się niczym wieczność i nie przynoszącego tym samym większej przyjemności. To spory walor, bo przecież forma statyczna i być może przegadana, lecz to co się kryje w niej pod powierzchnią jako głębia dramaturgii oraz dialogów autentycznych rwący potok, jest silą decydującą, a ja być może wcześniej sceptyczny, z biegiem opowieści coraz mocniej odczuwałem z nią i jej osobami więź serdeczną.

P.S. Nieco też niewymuszonego poczucia humoru i szczególna sekwencja tańca weselnego, gdzie powiązane wątki radości i tragizmu - typowego także dla naszej wschodnioeuropejskiej mentalności spod znaku „zastaw się, a postaw się”. Zrób cyrk o którym sława pojedzie w eter, na spółę z rozgrywkami cynicznych cwaniaków na garbie biedaka motywowanego honorem.

Drukuj