piątek, 24 listopada 2023

In the Woods... - Strange In Stereo (1999)

 


Tak się drzewiej zdarzało, że wciąż jeszcze na granicy smarkacza i dojrzałego mężczyzny będąc, nadal z jednej strony w beztroskiej poniekąd młodości trwając i jednocześnie przed bramą dorosłości stojąc, lekko (ale tylko lekko) na mniejszej aktywności w muzycznych różnościach brodziłem, części z nich nie poświęcając tyle czasu ile należało. Pomny znajomości z Omnio (poprzednik Strange In Stereo), pozostając pod jej istotnym, choć jak się okazało nie wiecznym wpływem, kolejnego album In The Woods... nie zignorowałem oczywiście, ale zabrakło od startu pomiędzy mną, a nim chemii właściwej. Długodystansowo zatrzymałem go w pamięci, słuchałem też od czasu do czasu w pierwszej połowie pierwszej dekady XXI wieku, lecz nastąpiła jednak dłuższa przerwa i dopiero po powrocie przed kilkoma już laty grupy do aktywności odkurzyłem rzeczony oraz jego poprzedzający, a że Omnio bardziej przystępny i osłuchany, to w pierwszej kolejności został tu na stronach zarchiwizowany. Przyszedł jednako też czas na Strange In Stereo i nie mógłbym inaczej napisać o nim, niż jako o albumie ogromnie wymagającym, albumie w gatunku nawet szeroko progresywno-gotycko awangardowym, albumie też różno-biegunowym, wielowątkowym i złożonym, a jednocześnie albumie posiadającym ten rodzaj chwytliwości, który przyciąga i hipnotyzuje, choć absolutnie jego melodyka i formuła nie predysponuje go do kategorii nawet w najmniejszym stopniu radiowej. On prądzi, on kopie, on zasysa i raz potrafi być magnetyczny, a innym razem odrobinę przynudzić, choć przecież jeśli poświecić mu się całym, to nigdy nie zawodzi, a taki Ion zaśpiewany z męczeńską pasją w głosie, Titan Transcendence o podobnym, tyle że w mniej żwawym tonie zagranym i w dodatku z żeńskim wsparciem wokalnym, czy rozpoczynający tą muzyczną liturgię arcy obiecujący Closing In (rozwija wątki tak że kłaniam się nisko) i eksploduje w taką harmonię, jakiej nie powstydziłaby się napędzona sterydami z drugiej połowy pierwszej fazy działalności Katatonia - dla mnie bomba, czuję się nadal tym numerem porwany. Album jest najzwyczajniej przebogaty i tak napchany brzmieniami klawiszy, jak i (pomiędzy klasycznie rockowo-metalowym instrumentarium) jeśli dobrze słyszę partiami innych ciekawych narzędzi do wydobywania harmonii, w tym czegoś smyczkowego. Po korek w nim zacnych pomysłów, kombinowania i korzystania z wyobraźni, jednako wykręcony sound nieco obecnie bardziej może się kojarzyć z panującą modą w ogólnie rozumianym metalu gotyckim na przekręcanie wysokich tonów kosztem tych niskich i sterylizacje tym samym brzmienia, a to odrobinę przeszkadza, choć jak się w materiał wciągnąć to szybko uszko do tego rodzaju materii dźwiękowej się przyzwyczaja. Żeby było jasne, wymieniłem tylko trzy kompozycje i nie porwałem się na głębszą analizę tych najbardziej oryginalnych, czy ze zdecydowanie wielu ciekawych składników pozszywanych, bo nie o to mi chodzi by autopsję przeprowadzać, a dać do zrozumienia z jakim klimatem się obcuje, czego można się spodziewać i jak bardzo może to być dla kogoś w tych dźwiękach świeżego interesujące doświadczenie. Dla mnie było nieogarnialne do końca kiedyś, dzisiaj mogę sobie z nim dać radę, ale i tak zakres doznań gigantyczny, ale też przyjemność (gdy niedoskonałości wybaczyć kolosalna), choć zamiast tej sprzed prawie ćwierćwiecza świeżości, pozostał tylko szacunek dla kierunku - nie do końca sprecyzowanego jednak i jednak też niestety nie zapewniającego In The Woods... po wydaniu Starnge In Stereo popularności na metalowych szczytach. Kultowa pozycja, ale tak tycio nadgryziona przez ząb czasu przez ten sound i aranżacyjny przesyt, którego jednak nie nazwę bałaganem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj