Historia studyjnych albumów AC/DC jest lekko zawiła i takież zamieszanie dotyczy krążków z początkowych lat działalności i aby o tym sobie wspomnieć w ramach archiwizacji podstawowych faktów i przede wszystkim osobistych refleksji, dobrym momentem uważam będzie spisanie tekstu dotyczącego właśnie Dirty Deeds Done Dirt Cheap. Tym bardziej że jako osobnik przyspawany przede wszystkim do okresu od Let There Be Rock z chronologiczną trójką zdecydowanie mniej niż z wszystkim po 1977 roku mnie łączyło. Tak sobie kiedyś (grube lata temu) ubzdurałem, że za właściwy start uznam album numer 4 i dłuuugo się tego założenia trzymałem. Okazało się jednak, iż czaso-okres wydawniczy przypadający na lata rozpoznawalności li tylko w rodzimej Australii i powiązanej z nią brytyjskiej korony, niewiele lub niczym nie ustępuje jakościowo temu już zamerykanizowanemu, a reedycje spóźnione nieco mieszając w historii wydawnictw ekipy z dalekiego kontynentu, tak naprawdę można z łatwością powpisywać w charakterystyczną dla "ejsidisi" minimalistyczną ewolucję muzyczną. Natomiast przechodząc do właściwej rzeczy, Dirty Deeds Done Dirt Cheap pokrótce jest bardzo przyjemnie osadzone w klasyce rock'n'rolla i takie numery jak There's Gonna Be Some Rockin' czy Rocker bardziej pobrzmiewają niczym ikoniczne standardy typowe dla czasu przełomu lat 50/60, niż zawierają w sobie już esencjonalny schemat piosenek ekipy braci Young. Wiadomo (są tacy którym wiadomo), że poniekąd w branży nie pojawili się dopiero pod szyldem "napięcia", ale już wcześniej dzięki starszemu bratu nieco udzielali się w inicjatywach znacznie mniej ostrymi riffami nabitymi. Kto nie zna tej historii, zalecam się z nią zapoznanie i gwarantuję, iż zaskoczeń podczas jej studiowania nie zabraknie, kiedy na przykład wpadnie się na The Easybeats z Georgem Youngiem w składzie. Wracając jednak do sedna (jeśli tutaj takie jest w ogóle do zidentyfikowania), to trójka brzmi niczym sprawnie zbita w spójność hybryda czystego rock'n'rolla (wspomniane), bluesowego bujania (Ride On) oraz właśnie rozpoznawalnego jako "ejsidisowy" styl grania w pozostałych kawałkach, gdzie prym wiedzie przede wszystkim z od razu rozpoznawalne wiosło Angusa. Styl się tutaj po prostu krystalizował i dzisiaj można spotykać się z różnymi, często biegunowo odmiennymi o tym czasie opiniami - od podobnej do mojej w miarę entuzjastycznej (gdybym wówczas był świadomym odbiorcą muzyki i na bieżąco podczas jej wydawania ją odkrywał, uszami bym klaskał z entuzjazmu), po te znacznie mniej satysfakcję w mądre zdania wtłaczaną i ja akurat nie bardzo je rozumiem, gdy leci taki ikoniczny już Problem Child (he he, dwa razy!), porywający wręcz Squealer czy tytułowy znakomity numerek. W moim przekonaniu nuta przednia - absolutnie nie jakaś letnia. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz