Uwielbiam gapić się na wczesno-modernistyczną architekturę oraz cały ten artystyczny sznyt tego okresu. Jestem radykalnym fanem otoczki wizualnej z serialowego Poirota, niemniej niż klasycznie szlachetnego stylu Agathy Christie, czyli kupuję w ciemno wszystko co wzornictwem z lat dwudziestych czy trzydziestych ubiegłego wieku, a że lubię też co najmniej umiarkowanie kino Ozona, to z wielką przyjemnością zabrałem się za Moją zbrodnię. Zatem oczekiwałem, iż na ekranie pojawi się art déco i kryminalna historia dość umowna i przez to tak urocza. Trochę jednak początek filmu oszukuje, nie dając w sumie tego czego mógłbym sobie bez pogłębionego wcześniejszego riserczu życzyć, bo to przecież Paryż, a stary Paryż to znacznie starsze kamienice, a i francuskojęzyczność Mojej zbrodni, wraz ze sposobem filmowania i ekspresji aktorskiej, nieco odmienia spodziewane życzeniowo oblicze. Także scenariusz to nie typowy lekki kryminalik, tylko lekki kryminalik lekko nietypowy. :) Ładny wizualnie quasi teatrzyk, ale czy ciekawy hmmm…merytorycznie? Tylko poniekąd! Wyszedł Ozonowi taki powiązany warsztatowo z francuską ambitną komedyjką obrazkowo atrakcyjny allenowski tragi-farsopodobny popołudniowo niedzielny filmik, do czegoś słodkiego i kawusi. Na swój niegroźnie lekko pretensjonalny sposób urocza komedyjka z wątkiem kryminalno-sądowym, odwołująca się w perspektywie uniwersalnej tak poważnie jak i satyrycznie do problematyki "me too" oraz klasowych różnić określających co "wolno wojewodzie...". Jednak bez jednoznacznych wniosków sadowiących przekonania Ozona po jakiejkolwiek ze stron, więc nie ma obaw, że ktoś nazwie go na przykład feminist(k)ą. :)
P.S. Tylko po jakiego ja nastawiałem się na to art déco w rozmiarach dominujących.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz