środa, 28 lipca 2021

The Sugarland Express / Sugarland Express (1974) - Steven Spielberg

 

Na autentycznych wydarzeniach (jak dowiadujemy się z czołówki) oparta ta dość nietypowa jak na Spielberga opowieść. Jak ktoś gdzieś słusznie zauważył "nieskażona jeszcze spielgieryzmami", bardzo dobra debiutancka produkcja, która siedzi głęboko w kinie drogi, ale nie stroni też od najlepszych cech dramatu psychologicznego. Najbardziej nietypowe jednak jest to, iż Goldie Hawn u progu kariery niekoniecznie wyłącznie była związana z banalnymi komedyjkami, względnie komediami o profilu mało realistycznym - lecz co nie wyklucza, że warsztatowo bardzo dobrymi. Przyszła słodziutka gwiazda podobnie jak Spielberg startowała wówczas głównie z pułapu seriali telewizyjnych, choć prawdę mówiąc w kinie już jako dziecię coś zagrała. Spielberg zaś wcześniej miał tylko na koncie telewizyjne produkcje, a ten powyższy debiut kinowy (co tu ściemniać) wypadł znakomicie i mimo że prawdziwe sukcesy komercyjne przyszły już za moment za sprawą kultowych Szczęk, to The Sugarland Express posiada w sobie nawet więcej cech za które jestem skłonny bez przymusu go szanować. Pierwsza to klimat - ten szczególny kina z początku lat siedemdziesiątych. Po drugie z wartością dodaną w postaci amerykańskiej prowincji w kinie drogi, gdzie setki radiowozów w pogoni sfrustrowanymi uciekinierami. Po trzecie, na finał (najważniejsze), wiarygodny wgląd w ówczesnej młodzieńczości bezkompromisową fantazję, która tylko tragedie mogła na nich sprowadzić. W skrócie prawdziwego życia wersja trochę light, trochę hard - mimo to zakończona jak w prawdziwych opowieściach bywa bez klasycznego happy endu. Bonnie i Clyde przede wszystkim i tacy Mickey i Mallory ciutkę. ;) To taka szybka rozkmina - tak po dziewiczym seansie TSE widzę. :)

piątek, 23 lipca 2021

Green Carnation - A Blessing in Disguise (2003)

 


Klimaty, klimaty, teraz klimaty. :) A Blessing in Disguise w dyskografii Norwegów jawi się jako połyskujący klejnot, który mógł pomóc wynieść grupę ponad ograniczoną rozpoznawalność i dać szansę dotrzeć do takiego miejsca, w którym Green Carnation dołączy do największych nazw atmosferycznej rockowej nuty - oczywiście mam na myśli tych wszystkich najbliższych memu sercu wykonawców wywodzących się ze sceny metalowej. Tak sobie właśnie niegdyś gdybałem, gdy wpierw A Blessing in Disguise mnie totalnie zauroczył, a w niecałe dwa lata później jego następca niestety odrobinę w konfrontacji z poprzedniczką rozczarował, a dalsze losy grupy odebrały jak się okazało płonną nadzieję na realizację snów o artystycznej kreatywności i stabilizującej losy popularności. Coś się w trybach formacji Tchorta (Terje Vik Schei) zacięło i ten wszechstronny gitarzysta (epizody z Emperorem i Satyriconem oraz współpraca przy tworzeniu od podstaw death metalowego Blood Red Throne) na wiele lat porzucił rockową namiętność i dopiero niedawno wraz z kumplami wskrzesił Green Carnation, tylko w części nowym, a w głównej mierze wspominkowym materiałem. Żałuję jednak że w tym przypadku co się odwlecze to nie uciecze, bowiem zbyt wiele lat minęło i sama popularność "klimatów" w metalowym światku jest już zdecydowanie mniejsza, a i chyba mimo znakomitych umiejętności kompozytorskich brak przez pryzmat dojrzałego wieku w grupie Tchorta samej wiary w odniesienie sukcesu na miarę przykładowo Anathemy czy Katatonii. To takie tylko moje (nie obawiajmy się tego określenia) bełkotliwe w tych okolicznościach rozmyślania, gdyż zapewne sami muzycy powrót do aktywności rozumieją w znacznie skromniejszych rozmiarach. Co przyniesie przyszłość to zagadka, lecz nie trudno o przekonanie że wyżej niż wówczas na przełomie 2003/2005 nie podskoczą, a sam A Blessing in Disguise pozostanie najlepszym ich dokonaniem. Albumem (czego jestem pewny, przy czym będę zawsze obstawał) przepięknie zatopionym w tonacjach progresywnego rocka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i fantastycznie przeniesionych w realia brzmieniowe początku lat dwutysięcznych. Ponadto słychać, iż wchodząc w klimat progresywny muzycy nie zapomnieli skąd się wywodzą i ta korekta kursu jest li tylko naturalną ewolucją ich wcześniej rozwijanego pomysłu na brzmienie. Orientacji na muzykę melancholijną, niby smutną ale gdzieś pomimo swojego mrocznego oblicza paradoksalnie optymistyczną. Dźwięki te bowiem unoszą się na fali i kołyszą, a muzycy pozwalają im na swobodne lawirowanie pomiędzy klawiszowymi suitami i bardziej dynamicznymi formami, których zaangażowane kosztowanie absolutnie nie dołuje. Hipnotyzujące Lullaby in Winter, rozmarzone The Boy in the Attic i Two Seconds in Life, najbardziej rozpędzone As Life Flows By i otwierający Crushed to Dust. Także moje ulubione Int the Deep i na koniec epicki Rain, a w międzyczasie jeszcze kilka świetnych gitarowo-klawiszowych perełek, które nawet jeśli robię sobie dłuższą od A Blessing in Disguise przerwę, to są doskonale przez pryzmat swoich walorów pamiętane i przy każdym powrocie smakuję z taką samą przyjemnością. Wracam do odsłuchów - skoro jest taka wyborna okazja. :)

czwartek, 22 lipca 2021

Sentenced - Amok (1995)

 


Amok po premierze nie wywołał może wśród fanów "pijanego" skandynawskiego death metalu dosłownego amoku, ale o tej płycie bardzo dużo się pisało i mówiło. Mimo iż w stosunku do względnie purystycznych w formie dwóch startowych krążków był albumem zaskakująco odważnie mieszającym stylistyki, to trudno odnaleźć opinie, iż szokująco dla ortodoksów nieakceptowalnym. Chociaż strasznie kręciły mnie nagrane po nim Down i Frozen, to jednak przez pryzmat dwóch kluczowych przyczyn jakimi osoba, a dokładnie głos Taneli Jarvy oraz genialne zszycie porywającym ściegiem death metalowych fundamentów z thrashowym ogniem, rock'n'rollowa dynamiką, tradycyjnie heavy metalowymi melodiami i solówkami, to właśnie Amok (po latach wahania) uważam za najlepsze w karierze dokonanie ekipy z Oulu. Nie deprecjonuje oczywiście tym samym wartości powyżej przywołanych, ale raz maniera w głosie Ville Laihali to nie ten zadzior co u Jarvy, dwa ucieczka w klawiszowe akcje i jeszcze większą chwytliwość kosztem agresji, to nie to co luzacki (może nawet imprezowy) sznyt krążka z 1995 roku. Tak jak cała reszta dyskografii Sentenced starzeje się przecież całkiem nieźle, ale chyba słabiej jednak od Amok. Myślę bowiem że jej ponad trendziarski charakter i autentyczny żywioł umacnia przekonanie, iż nic oprócz zespołowej potrzeby napisania albumu takiego jakiego "właśnie my potrzebujemy" (inaczej że powstać powinien materiał intuicyjny, a nie wykalkulowany) żadne inne ciśnienie ze strony fanów na zespół wpływu nie miało. Ponadto brzmienie wyraziste, mocne akcentowanie roli basu, bębny łomocące i riffy zadziorne, a przebojowe, to wraz z gardłowym niedźwiedzim rykiem (śpiewa, a ryczy :)) najfajniejsze w trójce. Może i byli wówczas nazywani deathowym Iron Maiden, ale ten przydomek pasował do nich myślę mniej zasłużenie, niż do In Flames na wysokości The Jester Race (1996). Tak jak w przypadku Szwedów melodyjne wiosłowanie było fundamentem ich ówczesnej atrakcyjności, tak za cholerę nie przyjmuję argumentu, że solówki na Amok stanowiły o jego charakterze. Amok to rock'n'rollowa swoboda i bezkompromisowość ożeniona ze świadomą żonglerką heavy-thrashowymi zagrywkami i doprawiona przekorną fińską deprechą. A nie jakąś odgrzewaną w puszce nad ogniskiem nową falą brytyjskiego heavy metalu - jak się zwykło uznawać. ;) 

P.S. Do kumatych retoryczne pytanie! Kto to kilka lat później z prędkością światła gitarowo galopował i skopiował motywy klawiszowe z Moon Magic, czyniąc je znakiem rozpoznawczym "swojego" stylu?  

wtorek, 20 lipca 2021

Amorphis - Far from the Sun (2003)

 


Far from the Sun spostrzegam dziś jako krążek kuriozum. Album w którym łączą się po latach odsłuchów wciąż odczuwalne witalne muzyczne emocje, tkwiące wyraźne w doskonałych kompozycjach, z wyczuwalnym jednocześnie zmęczeniem materiału - w sensie zaistnienia w owym czasie problemów personalnych w obozie zespołu. Jakiś czas po nagraniu Far from the Sun odszedł/wyleciał Pasi Koskinen i tym samym uznaję, iż najlepszy okres w historii grupy został domknięty. Niby w takiej sytuacji materiał powinien się nie kleić, bo współpraca pozbawiona chemii opór twórczej robocie stawia, a ku zaskoczeniu się klei - i to znakomicie. Kompozycje żyją tą charakterystyczna fińską melodyką jak za czasów wielkiej Elegy, czyniąc pośrednio uzyskany efekt wielobarwnym, a swoboda aranżacyjna wysoce zróżnicowanym. Utwory fantastycznie spajają w sobie dynamikę i moc wspomnianej Elegy, ze zdecydowanie bardziej zwiewną charakterystyką Tuoneli i Am Universum. Dzięki czemu powstał album niezwykle esencjonalny dla stylu ekipy powstałej na początku lat dziewięćdziesiątych w Helsinkach. Album wizytówka - wyrazisty i melancholijny zarazem, źródło radości i refleksji. :) Niestety wysoki potencjał został stłamszony przez mało profesjonalną postawę wielkiej wytwórni, której fatalna dystrybucja położyła promocję i odebrała szansę rozwoju. Podpisanie papierów z Pomaton/EMI miało otworzyć szeroko drzwi do mainstreamowej kariery, a jak się okazało w praktyce skazało poniekąd grupę na kryzys i zmusiło do nowego (niekoniecznie mimo doskonałego startu - Eclipse) udanego otwarcia. Nie pierwszy to przykład sytuacji ułatwiająco-utrudniającej karierę, kiedy wzrastał apetyt na coś więcej niż li tylko stricte metalowe powodzenie. Niewielu się udało, niewielu uważam jednak powinno w ogóle próbować. 

poniedziałek, 19 lipca 2021

Paradise Lost - One Second (1997)

 


Zainspirowany (a gdzie tam!), szalenie poirytowany po usłyszeniu kilka tygodni temu koncertowej wersji (tak, w nowej, ojej jakiej brutalnej aranżacji) tytułowego numeru z krążka wydanego (tak, nie wierzę) prawie ćwierć wieku temu, zagoniłem swoje dupsko przed ekran komputera, założyłem na uszy słuchawki i sprawdziłem (bo lata tego longa nie słuchałem) czy One Second to taki słaby był już wtedy kiedy premierę swą celebrował. Donoszę po odsłuchu dzięki internetowej sieci odbytym (nie mogę do dzisiaj znaleźć cdr-a - kasetę puściłem szmat czasu temu w drugi obieg), że Paradise Lost spieprzyli ten numer po całości, bo jak sobie w międzyczasie przypomniałem kiedy oryginał się "kręcił", że bardzo, ale to bardzo przyzwoita była to płyta. No ona oczywiście startu nie ma do Icon czy Draconian Times, ale nawet jeśli poprzez swoją szokującą na owy czas nowoczesną formułę (he depeszowe inklinacje nowoczesne) jest tak czy inaczej zawodem, to (o litości) nie brzmi tak słabo jak ta "odświeżona" wersja z At the Mill. One Second bowiem jako całość posiada swój unikalny charakter i w takiej klawiszowej estetyce wypada znakomicie, kiedy właśnie pozbawiona zostaje gitarowej brutalności i buduje swoją istotę na popowej aparycji. Ponadto każda kolejna kompozycja jaka znalazła miejsce na One Second idealnie wpisana została w ten rodzący się jednocześnie, eksplodujący i gasnący na kontrowersyjnym (nie znaczy że jakościowo słabym) Host trend "paradajsowego depeszowania". Gdyby tak usunąć z niej (bądź mocno ograniczyć) gitarowe akcje, byłaby idealnie korespondującym z Host materiałem, stąd absolutnie żaden z dwunastu kawałków nie powinien być maltretowany quasi death-doomowymi aranżacjami, bo to zwyczajnie nie fair w stosunku do samego albumu, ale i pokaz barku szacunku dla własnej spuścizny. Rzekłem!

P.S. Tekst napisałem, a potem One Second mi się w nocy śniło. Tak prawie jeden do jednego (no gdyby nie prawie tuzin chorych akcji - jak to w snach) przypominając obrazy kiedy jako (na własne życzenie) marginalizujący się towarzysko dwudziestolatek zajeżdżałem taśmę na przystosowanym do ingerencji w głowicę decku i nie dałbym wtedy złego słowa o OS powiedzieć - chociaż świadomość że to już koniec pewnej epoki w karierze PL we mnie dojrzewała. Podejrzewam że ten sen to było ostrzeżenie, może tylko przypomnienie, abym do gówniarskich słabości bezwstydnie się przyznawał. Abym nie wycinał z życiorysu tego co mnie ukształtowało. :)

piątek, 16 lipca 2021

Lars and the Real Girl / Miłość Larsa (2007) - Craig Gillespie

 


Ja nie wiedziałem (gdybym wiedział nic by to nie zmieniło :)), że zanim Spike Jonez nakręcił urzekający film o relacji uczuciowej wycofanego mężczyzny z systemem operacyjnym (Her), to kilka lat wcześniej Craig Gillespie (ten od przebojowego I, Tonya) podjął odważny temat relacji wycofanego faceta z manekinem (proszę nie nazywać jej seks lalą!). Poza tym do zagrania głównej roli namówił mega gwiazdę, aktora którego zawodowy image daleki jest i już wtedy był przecież, od wzorca nieśmiałości. Co więcej ten hajpowy aktor zaprezentował się tu fantastycznie, co podkreślam z wielkim entuzjazmem, gdyż w jego interpretacji wiarygodność postaci jest porażająco autentyczna i zresztą cały projekt poprowadzony z ogromną intuicją i wrażliwością, tak na brawurowej granicy zaangażowanej obyczajówki i abstrakcyjnej komedii, mimo stylistycznych wyzwań i merytorycznej ambicji jest wręcz hipnotyzująco absorbujący i do głębi prawdziwy. Żart w nim jest czarująco wysmakowany, a temat zgłębiony z pietyzmem i subtelnością. Kapitalny, bowiem złożony scenariusz Nancy Oliver, znakomicie i co istotne bardzo przejrzyście sugestywnie analizujący skomplikowaną sytuację – nie tracący z pola uwagi wszelkich eterycznych determinantów, zmiennych i innych arcyważnych dyskretnych okoliczności. Na poważnie i z przymrużeniem oka, dojrzale i błyskotliwie, biorąc pod uwagę także realizacyjne warsztatowe niuanse i stworzenie intrygującego ciepłego duchowego klimatu opowieści zlokalizowanej w bardzo chłodnym klimacie prowincjonalnej lokalnej społeczności. Nie szczędzący trafionych zawsze w punkt detali, cudnej nuty w tle i mnóstwa niebanalnego wzruszenia. Czyste złoto! Oczywiście maksymalnie subiektywnie. :)

środa, 14 lipca 2021

Times of Grace - The Hymn of a Broken Man (2011)

 


O tym, że kiedyś przez chwilę w tej płycie się zasłuchiwałem przypomniały mi właściwie dopiero wzmianki, iż ekipa za jej powstanie odpowiedzialna postanowiła po latach powrócić i nagrać kolejny krążek. Zaskakująca decyzja, gdyż jak fani muzycznej twórczości Adama Dutkiewicza doskonale wiedzą, powodem powstania debiutu Times of Grace było spotkanie owego z pierwszym wokalistą Killswitch Engage i pomysł, aby odświeżenie relacji przypieczętować nagraniem wspólnego albumu. Tak się chłopaki nią nawzajem podjarali i tak kapitalnie podczas pracy nad The Hymn of a Broken Man bawili, że wkrótce ze składu KE wypadł Howard Jones, a jego miejsce zajął właśnie Jesse'y Leach. To tak zwięźle o kontekście, okolicznościach w jakich coś fajnego się zaczęło i w tym układzie duetu naturalnie skończyło. Pytanie jednak na dzisiaj brzmi - po cholerę nagrywać nutę tak bliźniaczo podobną do współczesnego oblicza KE? W dodatku kiedy krążki tej pierwotnej ekipy powstają regularnie i chyba roboty przy ich pisaniu, nagrywaniu, a później promocji metal core'owym amerykanom nie brakuje. He he, to chyba proste, jasne że pandemia, brak tras = co ze sobą w czterech ścianach zrobić? Ano można wskrzesić ToG, o czym już konkretne wkrótce, kiedy na rynku sukcesorka się pojawi. Teraz w ramach archiwizacyjnych kilka słów najprawdziwszej prawdy o The Hymn of a Broken Man. Albumie ogólnie nawet odrobinę nie odstającym od estetyki Killswitch Engage, a w szczegółach (gdyby poszukać, więcej poszperać w detalach i nieco naciągnąć rzeczywistość do potrzeb usprawiedliwienia) może nieco inny, bo w większości numerów mniej agresywny, brutalny, ale tak samo w refrenach romantycznie przesłodzony. :) Więcej dodając, subtelniejszy, jeszcze bardziej przyjazny dla list przebojów i tutaj pełna powaga - miło zaskakujący chwytliwym, lecz czysto rockowo sznytem. Poza tym wszystko trzyma wysoki wykonawczy poziom i jednak przez pryzmat charakterystyki wokalnej opartej na wykorzystaniu kontrastu pomiędzy krzykiem, a czystymi zaśpiewami, niczym nie różniący się od tego co już później z Jesse'ym w składzie KE, ale i z Howardem za mikrofonem powstało. Zwyczajnie można by śmiało zamiast logo Times of Grace wtłoczyć w kopertę logo Killswitch Engage i nikt nie mógł mieć pretensji. Pytam zatem retorycznie - po cholerę wydają Songs of Loss and Separation? Podejrzewam (uwaga żart), że trzymają jakiegoś asa w rękawie.

wtorek, 13 lipca 2021

Una ventana al mar / Okno na morze (2019) - Miguel Ángel Jiménez

 

Wysublimowane, pozbawione zbędnych ozdobników europejskie kino. Kino stonowane emocjonalnie, odarte z teatralnej egzaltacji, czy spektakularnych zagrywek mających na celu zastosowanie skutecznego emocjonalnego szantażu. Emocje oczywiście pełnią w nim najbardziej istotną rolę, ale to ich wiarygodnie wyeksponowany puls wewnętrzny wyznacza zakres oddziaływania, więc odczytywanie ich znaczenia i wpływ na widza jest właśnie wyrafinowanie prawdziwy. Historia rozpoczyna się od dramatycznej diagnozy, dryfując niespiesznie od punktu zwrotnego do kulminacji w postaci odnalezienia zaskakującego przełomu i spełnienia w bliskości. Bowiem Okno na morze, to film możliwie owocnie uciekający od sztampy w której tragedia osobista musi potwornie dołować, a reżyser maksymalnie wyciskać z niej potencjał łzawy. Tutaj jest inaczej i mimo że reperkusje choroby odciskają swoje niezacieralne przecież piętno, to okoliczności miejsca i otaczającej je przyrody, pozwalają cieszyć się tą częścią życia, którą los jeszcze pozostawia. Choć co tu oszukiwać, nie jest łatwo, jest momentami tak jak w rzeczywistości bardzo dramatycznie. Bo fizyczne cierpienie, bo rodzina, bo w końcu niestety tuż tuż kres. Dobre emocjonalne kino uwrażliwia, czyni człowieka lepszym. Nie musi być wybitne, aby być mu za to wdzięcznym. 

poniedziałek, 12 lipca 2021

La Gomera (2019) - Corneliu Porumboiu

 

Jak film zaczyna się kultowym numerem Iggy’ego Popa, to zrazu sympatię już na starcie sobie zjednuje. Łatwiej mu od początku na zdobycie uznania lub z drugiej strony takie zapożyczenie może nieufnie powściągliwość wywołać, że niby arogancja jakiegoś tam anonimowego reżysera z zaściankowej części Europy, wspartego funduszami francuskimi i niemieckimi (koprodukcja) do głosu dochodzi. :) Nie przedłużając wstępu donoszę, iż wyszła rumuńskiemu kierownikowi tego wątpliwego jakościowo i merytorycznie zamieszania, trochę nijaka (w założeniach zapewne intrygująca, bo he he to, bo tamto) opowieść o pracy policyjnego tajniaka. Zamknięta w krótkich monotonnych rozdziałach, bez większego polotu wizjonerskiego nakręcona, przyznaję ambitna, bo unikająca prostackich rozwiązań produkcja o korupcyjnej pajęczynie w grze pomiędzy stróżami prawa, a zorganizowanymi w dużą grupę przestępcami. Bez dobrego tempa, w miarę jasnej struktury i treści którą można by rozkminić bez potrzeby wielokrotnego przewijania, kiedy wciąż pojawia się pytanie o co chodzi. Myślę że aspirująca do kategorii sztuki wyrafinowanej i ze względu na zdjęcia byłbym skłonny nawet ją ostrożnie komplementować, lecz właśnie brak dynamiki i jakaś taka pretensjonalnie zadumana forma mnie przed tym powstrzymuje. Patrzy się na te dopieszczone sceny  dobrze i wpływ pośredni mają na to wrażenie powabne aktorki, ale jedno atrakcyjna wizualna precyzja, drugie scenariusz. On akurat nie rzuca na kolana, nawet gdyby założyć że jego mozolna specyfika podporządkowana została ambicji nakręcenia może tragifarsy kryminalnej, może dramatu sensacyjnego bez fajerwerków w akcji - w sensie rezygnujemy z dynamiki, koncentrujemy się na klimacie. Niby na zwolennika "mniej znaczy więcej" powinno zadziałać, a niestety na mnie nie zadziałało. Słabe kompletnie to to nie jest, tak samo jak nie dorasta do nawet połowy poziomu największych ikon gatunku. Przeleciało, a zakładam że takich ograniczonych do poprawności reakcji wzbudzić nie miało. Miało myślę zaintrygować, wessać i zahipnotyzować, pozostając w pamięci przynajmniej do momentu obejrzenia innej produkcji w takim gatunku, a to zupełnie się nie udało, mimo ze fragmentami światełko w tunelu się na króciutką chwilę zapalało.

P.S. Krytykom z Warszawy bardzo się podobało. Krytycy z Warszawy piszą że KOCHAJĄ!

piątek, 9 lipca 2021

Karin Park - Church of Imagination (2020)

 


Co się urodzi gdy mainstreamowa, stylistycznie popowa, ale o wielkim potencjale twórczym artystka, na bardzo poważnie zwiąże się muzycznie (w sensie zawodowo) i uczuciowym (w sensie relacji małżeńskiej) z doświadczonym życiowo undergroundowym artystą o duszy niespokojnej i twórczości tak ambitnej, że przez większość społeczeństwa niezrozumiałej i tym samym ignorowanej? Odpowiadam raz żartobliwie, że urodzi się z tej relacji uczuciowej bobas, a poważnie powstaną wręcz genialne albumy w dwóch obozach. Współpraca bowiem Karin Park i Kjetila Nernesa w drugim rzucie pozwoliła nagrać Norwegian Gothic Årabrot i chwilę wcześniej właśnie Church of Imagination sygnowany jako solowy album Karin. Tak jak w przypadku ich już teraz wspólnej formacji, artystyczna symbioza pozwoliła napisać kompozycje w duecie, tak chyba w przypadku solowej płyty piękniejszej części tej ekscytującej pary, to utwory wypływające spod pióra Karin były li tylko inspirowane wzajemnym przepływem natchnienia i wrażliwych muzycznie duszy podpowiedziami. Domniemam tak, gdyż odsłuch dwóch poprzednich krążków małżonki wokalisty Årabrot zdradza prawidłowość taką oto, że w bezpośredniej konfrontacji Church of Imagination zasługuje na przymiotnik dzieło wybitne, a albumy poprzedniczki tylko na określenia obiecujące, ale bardziej pasujące do profilu popowego przeboju, niż ponadgatunkowej perełki. Ta perełka to nie odbierając jej wartości świeżości, rzecz jasna oparta na znanych muzycznych fundamentach estetycznych, ale w sposób zjawiskowy eksplorująca te tereny dźwiękowe które ogólnie natchnionym trip-hopem, synth-popem, czy też podbitym wyszukaną elektroniką i wysmakowanym użyciem instrumentów klasycznych mrocznym soulem można z powodzeniem nazywać. Każda z właściwych kompozycji posiada własne, osobne uniwersum kapitalnej symbiozy fantastycznych linii wokalnych i pełnej wyobraźni, choć minimalistycznej aranżacji dźwiękowych plam, których korzenie tkwią w etnicznej rytmice i ambientowej wrażliwości. Ponadto sfera liryczna i jej wizualne dopełnienie w postaci znakomitych video klipów do Empire Rising i Blue Roses osadzonych w poetyce szamańskiej, z wyborną nietuzinkową i niekonwencjonalną choreografią zachęcają by kosztować je w tym spójnym zestawieniu ustawicznie i w uniesieniu. Karin, jak skromne źródła jednak donoszą, sporą karierę w Skandynawii zdołała już zrobić, a jej osiągnięcia to prócz list przebojów także szacunek w branży. Artystki świadomej, artystki ambitnej, artystki wielce utalentowanej ona synonimem i basta. 

czwartek, 8 lipca 2021

Gli anni più belli / Najlepsze lata (2020) - Gabriele Muccino

 


Czuję się tylko umiarkowanym zwolennikiem reżyserskiego talentu Gabrielle Muccino, gdyż ten włoski filmowiec znany w szerszym światowym kontekście miał swoje dwa hollywoodzkie epizody, które całkiem sporą popularność zdobyły, lecz mimo wysokiej jakości trudno je było nazwać dziełami. Ostatnio jednak Muccino kręci w swojej ojczyźnie i szczególnie za sprawą bardzo zgrabnej opowieści o włoskiej rodzinie z roku 2018-ego (A casa tutti bene) rozbudził moją większą dla niego sympatię. Zatem kiedy zauważyłem informację, że coś nowego jest sygnowane jego nazwiskiem, to niezwłocznie chciałem sprawdzić i jak widać sprawdziłem, czy warto i czy podtrzymał dobrą minimalistyczną tendencję wzrostową. I tu cholera zamiast pełnej satysfakcji poczułem drobne rozczarowanie, bo Najlepsze lata jako retrospekcyjna obyczajówka z dramatycznymi podtekstami okazała się tylko poprawna, a we fragmentach dość nużąco zwyczajna, czy też szczególnie w pierwszej fazie irytująco przez wzgląd na włoską krzykliwość i zbyt intensywne tempo pusta. W założeniach zapewne miało wyjść po części epicko (bo historia przefruwa przez kilka dekad), dramatycznie (bo fabuła ma sporo zakrętów), poważnie (gdyż traktuje o prawdziwym życiu), jak i rozrywkowo (gdyż formuła ma swoją lekką także charakterystykę). Wyszło jednak tak, że historia dorastania, dojrzewania i karier zawodowych kilku przyjaciół opowiedziana wprost do kamery z perspektywy lat i osadzona w znanym (w sensie kojarzącym się, a nie dosłownym) tle społeczno-historycznym wypada po prostu bardzo chaotycznie. Nie pomaga jej pomysł by korzystając ze skrajnych ścieżek stylistycznych zespolić je w bardzo klasycznie świadomą formę. Ta forsowana przez doświadczonego Włocha forma bowiem ma wadę, a nią to, że nie lepi się mnie jako widzowi, a rozjeżdża i trudno tak bezgranicznie pozwolić wkręcić się w jej klimat. Jest to w mym zasadniczym odczuciu film nieprzekonujący i słabo na emocje oddziałujący, a przecież powinno być zgoła inaczej. Można rzecz jasna wyczytać z niego oczywistości o przemianie (tu podaje szybkie spostrzeżenia) - od lekkoducha naiwniaka do cynika, od romantyka do introwertycznego zgorzknialca, czy od rozpuszczonego dzieciaka do moralizującego aktywisty frustrata i wszystko z perspektywy mijającego czasu. Można też odczytać zaproponowaną historię wprost jako pozbawioną głębszej filozofii i psychologii, nastawioną na uniwersalnie proste doznania opowieść o krętych ścieżkach życia postaci, które dostarczają bohaterom doświadczeń wiele i te osobiste przeżycia odciskają na nich piętno, uczą wytrwałości poprzez praktykę zmagania się z konsekwencjami i prozaicznie mieszają w ich osobowościach, lecz tak naprawdę fundamentu nie naruszają - stąd wystarczy właściwy impuls by odnajdowali w sobie tą szczeniacką prawdę o sobie. Ale taka głęboka interpretacja myślę nie pasuje po prostu do efektu estetycznego jaki w praktyce uzyskał Muccino. Z drugiej strony jest w tej jego interpretacji jakieś swobodne piękno, co naturalne typowo włoska celebracja życia, także tragikomizm, który posiłkuje się ponadindywidualnymi emocjami i uczucia wyższego rzędu też wywołuje. Trzeba tylko postarać przestawić się na inne niż środkowoeuropejskie spojrzenie - na inną niż wstrzemięźliwą ekspresyjnie perspektywę. Może chodzi właśnie o tą optykę łatwiej człowieka uszczęśliwiającą. Wówczas (jeśli bym to uczynił) to po seansie nie byłbym już tak trochę więcej niż odrobinę rozczarowany. 

środa, 7 lipca 2021

Le bonheur des uns... / Małe szczęścia (2020) - Daniel Cohen

 

Ach Ci Francuzi, oni są tacy wyjątkowo zabawni i jak kręcą komedię obyczajową, to mus aby była zagrana ze specyficzną dla tej nacji i jej tradycji aktorską manierą. Z tą przesadą mentalną, z tymi charakterystycznymi potoczystymi dialogami i w odróżnieniu od włoskich sąsiadów przewagą plastycznej mimiki (przewracanie oczami, ustawiczne grymasy) nad bogatą gestykulacją. Stąd takie kino się lubi, bądź takiego kina się  nie znosi - bo chyba trudno tu o brak zdecydowanej reakcji? Dlatego też nie będąc fanem komedii francuskiej, nawet jeśli Małe szczęścia kilkukrotnie mnie tymi powyższymi cechami rozśmieszyły i także (a co :)) rozbawiły walorem dobrego inteligentnego, choć nie mega wystrzałowego żartu sytuacyjnego, to... he he jestem na tak. Bo pomimo wszystko i wbrew temu iż ta immanentna dla francuskiej obyczajówki „z jajem” czasem wręcz histeryczna ekscytacja bohaterów, zawarta w często wariackiej formie stylistycznej nieco irytuje, a półpustka merytoryczna forsowana na coś wielce zajmującego przynudza, to w sumie jak ktoś ma ochotę na niegłupie i niezobowiązujące kino na wakacyjne późne popołudnie, to polecam. Dobra, przyznaję też że temat miał coś w sobie - myślę tu że oprócz pewnej prawdy życiowej i podstawionego pod nos lustra dla zachodniej mieszczańskiej Europy, przede wszystkim nieco większy potencjał. 

poniedziałek, 5 lipca 2021

Go Ahead And Die - Go Ahead And Die (2021)



 
Już dawno zarzuciełm próby nadążania za pomysłami powiązanymi z nowymi kapelami, jakimi niewątpliwie tryska starszy z braci Cavalera. Ktoś mógłby go nazwać pracoholikiem, ktoś inny może śmiało ferować diagnozy, że ta nadaktywność świadczy iż coś z nim nie do końca jest ok, a jeszcze ktoś inny nie bez przyczyny odważyć się na przekonanie, iż tym sposobem zamiast dostawać co dwa/trzy lata jeden/dwa albumy kompletne, to dostajemy z obozów Maxa często półprodukty, nie do końca spełniające oczekiwania, a tylko z rzadka (i to kiedy ma naprawdę klasowych współpracowników) krąąki jakościowo "hi-endowe". Teraz akurat Max promuje Go Ahead And Die i jest to kapela stworzona z własnym synem - tym razem chyba tym młodszym (starszy młody bębni aktualnie w Soulfly). Synem udzielającym się w tym tercecie na basie - tercecie uzupełnionym perkusistą Zachem Colemanem. Stąd od pierwszych informacji o nowym szyldzie nie kipiałem entuzjazmem i byłem zwyczajnie absolutnie pozbawiony większych oczekiwań. Tak jak zakładałem, powstał krążek tylko poprawny, może z kilkoma bardzo fajnymi fragmentami. Album o thrash-core'owej charakterystyce z deathowymi inklinacjami - z motorycznym napędem i brudnym, dość prymitywnym brzmieniem. Krążek który to postawiony obok klasyków gatunku nie przynosi wstydu, ale też w bezpośredniej konfrontacji (nie posiadając oczywiście wysokiego statusu latami budowanego) nie jest w stanie im podskoczyć. Mówi się o inspiracjach Carcass i Napalm Death, ale chyba więcej w tym surowym graniu jednak podbitego punkiem thrashu, niż akurat brutalnego death metalu czy tym bardziej miażdżącego grindu. Nie stwierdzę po kilku zaledwie odsłuchach że ogólnie po co? Nie napiszę też tym bardziej że bez sensu. Przyjmuje debiut Go Ahead And Die z przekonaniem że jak Max lubi to niech sobie pisze i nagrywa, a ja nie muszę się ekscytować, tym bardziej nie powinienem go też za prorodzinne akcje ganić. Szczególnie kiedy w tych riffach wciąż przyzwoicie rzeźbić potrafi, a i głosu odpowiednio szorstkiego dać umie. 

sobota, 3 lipca 2021

1492: Conquest of Paradise / 1492: Wyprawa do raju (1992) - Ridley Scott

 


Na otwarcie seansu scena niewiarygodnego okrucieństwa i symboliczne zakreślenie tła kontekstowego, szerokich okoliczności w jakich Kolumb musiał przekonać twardogłowych kościelnych dygnitarzy i będących pod ich wpływem ówczesnych władców oraz możnych do pomysłu kosztownej wyprawy eksploracyjnej. Hierarchowie oczywiście byli niereformowalni - tezy o rozwijaniu wiedzy praktycznej do nich nie przemawiały. Przemówić mogły jedynie argumenty wielkości i bogactwa, jakie mogła ona przynieść oraz podstęp, szczwany plan realizujący ich interesy. Z Kolumba Krzysztofa jednak uparty był człowiek, który łączył niezależny umysł z ogromną pasją i determinacją oraz był biegły w przebiegłym targowaniu się, co z kolei było wypadkową pewności siebie graniczącej wręcz z arogancją. W tej roli obsadzono mega charakterystycznego Gérarda Depardieu - już wówczas bardzo dalekiego od dobrej formy fizycznej (znaczy zapasionego), ale oprócz cieszącego się uznaniem w branży, także wciąż całkiem sprawnego warsztatowo i tym samym niedoprowadzającego na szczęście przedsięwzięcia do spektakularnego fiaska. Ryzyko dla Ridley'a Scotta jednak istniało (krytyka gatunku ogólnie nie rozpieszcza, publiczność kinowa bywa w temacie podzielona), bowiem filmy historyczne, innymi słowy epickie produkcje kostiumowe mają ten feler, że trudno w ich realizacji o oryginalność formy, bo wszystko tu musi się zgadzać nie tylko względem znanej prawdy historycznej, ale skupić znakomicie na odtworzeniu jak najbardziej realnie ówczesnej rzeczywistości. Nie ma zatem miejsca na brawurowe kombinacje, a narracja musi być przejrzysta i jak za rączkę prowadzić widza przez historyczne zawiłości polityczno-społeczne, z uwzględnieniem oczywiście mentalności z epoki. Taki też okazał się ten obraz (jeden z wielu filmów) Ridley'a Scotta. Obraz koncentrujący się na czytelności przekazu, odwołujący koniecznie do elementarnej wiedzy jaką widz posiada, a jeśli nie posiada to będzie zwyczajnie mógł w pozorny tylko sposób czerpać z seansu. Będzie wówczas tylko zwracał uwagę na to, co fasada ukazuje, a pod nią bynajmniej nie będzie w stanie zajrzeć. Zachwyci się być może (jeśli w miarę wrażliwy) cechami wizualnymi, porwie go pełna patosu oprawa muzyczna Vangelisa (ona akurat po premierze największa furorę zrobiła), ale nie będzie się zastanawiał, co z czego wynika i dlaczego wydarzenia przybrały taki obrót jaki przybrały. Bowiem produkcje o charakterze biograficzno-historycznym, a w szczególności te które sięgają głęboko w przeszłość, są hermetyczne i mają fundamentalne ograniczenia, a bez względu ile się wpompuje w nie milionów zielonych banknotów, to powyżej schematycznej odtwórczości się nie podskoczy. Kostiumowe przygody mogą jedynie zachwycać jako fenomenalne rzemieślnicze prace i może jeszcze ekscytować egzotyką wraz z rozmachem. Jeśli komuś w kinie to wystarcza to będzie kontent. Jeśli lubi natomiast doświadczać świeżego spojrzenia, być zaskakiwany i nawet gubić się w pomysłach podpowiadanych przez wyobraźnię twórców, to może się nudzić bądź nawet męczyć podczas projekcji. Najlepiej jednak jeśli widz jest świadomy cech charakterystycznych gatunku i estetyki, gdyż wtedy będzie przygotowany i nie będzie oczekiwał twistowego odbicia od klasycznej formuły. Ja przynajmniej do tego rodzaju prawideł staram się zawsze zaadaptować, kiedy taka estetyka na ekran mi wjeżdża. Dostosowywać wymagania i nie żądać więcej niż jest mi w stanie twórca zaoferować. Także „ten tego” Conquest of Paradise jako świetne rzemieślnicze kino szanuje, choć wolę bardziej te stylistyki, które znacznie więcej swobody reżyserowi i scenarzyście oferują. Wreszcie mimo że Ridley Scott kilku wpadek w karierze nie uniknął, to jako jeden z reżyserów którzy w różnych gatunkach filmowych sukces odnosili, poszczycić się może niepodważalnym wyczynem jakim fakt, iż kino kostiumowe częściej li tylko zazwyczaj solidnie mu wychodziło. Ten nieprzesadnie udramatyzowany fresk historyczny jest chyba głównym tej tezy potwierdzeniem.

P.S. W powyższym tekście nie znalazło się słowo krytyki odnośnie cywilizacyjnej odpowiedzialności i moralnych konsekwencji eksploracji nowego lądu. Gdybym bowiem o tym napisał, to nomen omen nie odkryłbym przecież Ameryki. :)

piątek, 2 lipca 2021

La danseuse / Tancerka (2016) - Stéphanie Di Giusto

 


Sztampowo ślizgający się po temacie scenariusz może nie zachwyca, brak mu intrygującego efektu ekscytującego na który ta oparta na w pełni autentycznej biografii opowieść zasługuje. Lecz dla świetnej głównej roli, dla poznania w rzeczy samej niezwykłej historii oraz dla hipnotyzujących scen tańca i rozbrzmiewającej muzyki bardzo warto. Od tragedii do sławy - o ogromnej pasji, która pokonuje wszelkie przeciwieństwa, o wielkiej determinacji, która pozwala zrealizować marzenia. Nad czym jednak ubolewam, bez większej głębi, zbyt płytko w znaczeniu powierzchownie traktując mnóstwo istniejących niuansów. Na szczęście klimatycznie w punkt i wręcz wybornie pod względem wizualnym. Gdyby w tym segmencie było słabo, zanudziłbym się na śmierć. Nie uciekłem wyłączając, nie odpłynąłem zasypiając, a nawet jestem skory stwierdzić że dałem się porwać, mimo że leniwa narracja nie pomagała. Ponadto doceniłem warsztat taneczny i sam do siebie stwierdziłem, że w tych wszystkich profesjonalnych pląsach jest artystyczny duch i ekstremalny, uparty zapał do pracy. Bez wyjątku kiedyś i dziś. Szacuneczek! :)

czwartek, 1 lipca 2021

A History of Violence / Historia przemocy (2005) - David Cronenberg

 

David Cronenberg jest akurat reżyserem o którego filmach dotychczas niewiele pisałem. Powód takiej oto sytuacji jest banalny – ja właściwie o jego filmach wiem niewiele. Moja wiedza uboga w kwestii znajomości ich treści, świadomy jednak jestem że kanadyjski weteran ma w swoim reżyserski portfolio tytuły z którymi należałoby się zapoznać, gdyż ich notowania u krytyków naprawdę bywają wysokie. Pierwszą z brzegu zatem pod lupę biorę Historię przemocy i informuję czego doświadczyłem. Myślę że miał to być w zamierzeniach film tak dobry jak Przylądek strachu Scorsese, lecz jedno założenia drugie realia. Problem w tym, iż Cronenbergowi reżyserowi sporo brakuje do osiągnięcia atmosfery totalnie wiarygodnego poczucia zaszczucia i zastraszenia. Niby kluczowe napięcie w tych scenach które powinny szarpać jest i nawet z bohaterami więź zmuszająca widza do obawy o ich los odczuwalna, ale nawet z ogólnie dobrym, w szczegółach lepszym i gorszym aktorstwem nie potrafiłem dać się wykreowanej atmosferze zassać bez pamięci. Nie wiem w czym tkwi problem, bo jak wyżej daje do zrozumienia produkcja to książkowa, a efekt w moim osobistym przekonaniu wyłącznie poprawny. Chyba że takie tylko dobre rzemiosło bazujące na kalkach równa się tylko ograniczone emocje? Może jednak problem tkwi w scenariuszu - zbyt mało błyskotliwym, bez pulsu wewnętrznego i w ten sposób nazbyt bezpośredni, w sensie powierzchownym oddziałującym na emocje? Chciałem odnaleźć przełom, doświadczyć tego co wielu fanów Cronenberga odczuwa w kontakcie z jego filmami. Muszę niestety jeszcze poczekać na taką szansę i jeśli kiedykolwiek miałoby się to stać to chyba dobrze. Będę informował na bieżąco. :)

Drukuj