Czuję się tylko
umiarkowanym zwolennikiem reżyserskiego talentu Gabrielle Muccino, gdyż ten
włoski filmowiec znany w szerszym światowym kontekście miał swoje dwa hollywoodzkie epizody, które całkiem sporą popularność zdobyły, lecz
mimo wysokiej jakości trudno je było nazwać dziełami. Ostatnio jednak Muccino kręci
w swojej ojczyźnie i szczególnie za sprawą bardzo zgrabnej opowieści o włoskiej rodzinie z roku 2018-ego (A casa tutti bene) rozbudził moją większą dla niego
sympatię. Zatem kiedy zauważyłem informację, że coś nowego jest sygnowane jego
nazwiskiem, to niezwłocznie chciałem sprawdzić i jak widać sprawdziłem, czy
warto i czy podtrzymał dobrą minimalistyczną tendencję wzrostową. I tu cholera zamiast pełnej
satysfakcji poczułem drobne rozczarowanie, bo Najlepsze lata jako retrospekcyjna obyczajówka
z dramatycznymi podtekstami okazała się tylko poprawna, a we fragmentach dość
nużąco zwyczajna, czy też szczególnie w pierwszej fazie irytująco przez wzgląd na włoską krzykliwość i zbyt
intensywne tempo pusta. W założeniach zapewne miało wyjść po części epicko (bo
historia przefruwa przez kilka dekad), dramatycznie (bo fabuła ma sporo
zakrętów), poważnie (gdyż traktuje o prawdziwym życiu), jak i rozrywkowo
(gdyż formuła ma swoją lekką także charakterystykę). Wyszło jednak tak, że
historia dorastania, dojrzewania i karier zawodowych kilku przyjaciół
opowiedziana wprost do kamery z perspektywy lat i osadzona w znanym (w sensie
kojarzącym się, a nie dosłownym) tle społeczno-historycznym wypada po
prostu bardzo chaotycznie. Nie pomaga jej pomysł by korzystając ze skrajnych ścieżek
stylistycznych zespolić je w bardzo klasycznie świadomą formę. Ta forsowana przez doświadczonego Włocha forma bowiem ma wadę, a nią to, że nie lepi się mnie jako widzowi, a rozjeżdża i trudno tak bezgranicznie pozwolić wkręcić się w
jej klimat. Jest to w mym zasadniczym odczuciu film nieprzekonujący i słabo na emocje oddziałujący, a przecież
powinno być zgoła inaczej. Można rzecz jasna wyczytać z niego oczywistości o
przemianie (tu podaje szybkie spostrzeżenia) - od lekkoducha naiwniaka do cynika, od romantyka do introwertycznego
zgorzknialca, czy od rozpuszczonego dzieciaka do moralizującego aktywisty frustrata
i wszystko z perspektywy mijającego czasu. Można też odczytać zaproponowaną historię wprost jako pozbawioną głębszej filozofii i psychologii, nastawioną na uniwersalnie proste doznania opowieść o krętych ścieżkach życia postaci, które dostarczają bohaterom doświadczeń wiele i te osobiste przeżycia odciskają na nich piętno, uczą wytrwałości poprzez praktykę zmagania się z konsekwencjami i prozaicznie mieszają w ich osobowościach, lecz tak naprawdę fundamentu nie naruszają - stąd wystarczy właściwy impuls by odnajdowali w sobie tą szczeniacką prawdę o sobie. Ale taka głęboka
interpretacja myślę nie pasuje po prostu do efektu estetycznego jaki w praktyce uzyskał Muccino.
Z drugiej strony jest w tej jego interpretacji jakieś swobodne piękno, co naturalne typowo włoska
celebracja życia, także tragikomizm, który posiłkuje się ponadindywidualnymi emocjami i uczucia wyższego rzędu też wywołuje. Trzeba
tylko postarać przestawić się na inne niż środkowoeuropejskie spojrzenie -
na inną niż wstrzemięźliwą ekspresyjnie perspektywę. Może chodzi właśnie o tą optykę łatwiej człowieka
uszczęśliwiającą. Wówczas (jeśli bym to uczynił) to po seansie nie byłbym już tak trochę więcej niż odrobinę rozczarowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz