wtorek, 14 stycznia 2025

Pigen med nålen / Dziewczyna z igłą (2024) - Magnus von Horn

 

Niby wiedziałem na co się piszę, w ciemno przecież seansu nie wybierałem, lecz oto założenia wstępne zostały od sekwencji początkowej, mrocznie psychodelicznej wręcz, empirią zmiażdżone, a im dalej w historię „dziewczyny z igłą” (jakiej ja się tu niby igły powinienem spodziewać?), to oczekiwania jakie miałem, rzeczywistość brutalnie przerosła. Toż to miazga wizualna niczym u Eggersa w The Lighthouse (przy okazji, zaklepałem już sobie na koniec stycznia siedzenie na pokazie przedpremierowym Nosferatu), horror jaki nie straszy sennymi wymysłami, tylko lęka i przygnębia potworną jawą. Straszne czasy, teraz jest chyba lepiej, a na pewno łatwiej - zgryźliwie pomyślałem? Lokacje hipnotyzują, zarazem przytłaczają i przerażają, posługując się znajomego cytatem „Klimat dolnośląskich kamienic, Bystrzycy, Kłodzka i Wrocławia, staje się tutaj kafkowskim labiryntem. Wnętrza mieszkań wyglądają jak piekielne klatki dla ludzi.” Podobne sugestywne, nadmiarowe mogłoby się teoretycznie wydawać wrażenie robią ludzkie postaci, ich ciała pomimo zabiegów w publicznej łaźni karykaturalnie wręcz zaniedbane, bezwstydnie dla wywoływania wrażenia najdalej posuniętej surowej autentyczności eksponowane i przede wszystkim żałobne twarze, zmarniałe cierpieniem i powykrzywiane w gorzkie grymasy - oddające na zewnątrz cały wewnętrzny ból, cierpienie i smutek. Wszystko tutaj podporządkowane jest (pokuszę się o parafrazę) wyestetyzowaniu biedy, beznadziei i zepsucia, emanacji wszystkich odczuć powyżej w tekście już zasygnalizowanych, aby wywoływać najsilniejsze emocje. Wizualna (polscy operatorzy ostatnimi czasy rządzą) czy związana z charakteryzacją strona to jakiś obłęd, a nie niżej postawiłbym kwestie fabuły (głaz przygniecie nawet najmniej wrażliwe serce) oraz ekspresji - bohaterowie (poturbowane konsekwencjami wojny kobiety) niemalże skrzeczą, co chwila okrutny wrzask rozrywa przestrzeń, jakoby miał on utrzymać inne istoty na dystans, odrzucić, przepędzić, bowiem relacje międzyludzkie w nawet nikłym stopniu nie są oparte na empatii, co by mogło tłumaczyć, że historia posiadająca fundament w wydarzeniach rzeczywistych mogła się zdarzyć naprawdę i że się zdarzyła nie dziwić. To kinowe doświadczenia bez chwili wahania zaliczam do najsilniejszych doznań, niczym bym był wciągany w storytelling, który nie tylko odbiera człowiekowi równy oddech, puls podnosząc aż serce własne słyszy jak ciężko kołata i zarazem w katatoniczny bezruch zaklinając, sparaliżowanego pozostawia. Uwierzcie we wszystkie promocyjne zapowiedzi dystrybutora i przygotujcie się na jeszcze więcej, bowiem w tym kinie totalnym jest mnóstwo przenikliwej treści, wielotonowego przygnębienia i niepokojącego odurzenia - niekoniecznie eterem.

P.S. Jakbym był aktorem, to pragnąłbym współpracować z takimi reżyserami jak Magnus von Horn, zakładając że za każdym razem wymagając od aktorów uzyskuje taki fenomenalny efekt. To by mi pomogło z pewnością zostać zauważonym i być może na całego poważną karierę rozkręcić. Gratuluje więc Magnusowi i składam ukłon Vic Carmen Sonne - ile jej postać przyjęła płaskich na pomarszczoną twarz, widać i czuć możliwie najdotkliwiej.

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Kraftidioten / Obywatel roku (2014) - Hans Petter Moland

 

Sterylne kino zemsty osadzone w warunkach surowej północnej Skandynawii. Jest z natury zimne, ale prócz tego posunięte jeszcze głębiej w kierunku kompletnej rezygnacji z prezentowanych na zewnątrz emocji. Stąd krwawy mściciel się absolutnie nie patyczkuje, nie zastanawia tylko robi swoje według precyzyjnego planu do którego zmuszony realizacji, gdy narkotykowi gangsterzy pozbawiają życia jego (Bogu ducha winnego) syna. Metodycznie ojciec likwiduje kolejnych zbirów, przy okazji rozpętując wojnę pomiędzy konkurencyjnymi grupami, narodowościowo definiowanych rodzin mafijnych. Jak się okazuje posiada zwykły szary mściciel też pewne powiązania rodzinne z szemranym człowiekiem, który na swoją zgubę wspomoże go w jak najbardziej słusznej vendetcie. Dobre po prostu, z konkretnym przytupem, ale niezbyt finezyjne kino, które posiada fabularne dziury, jest w tej materii raczej umowne, świadomie kanciaste, celowo odrobinę przerysowane i zdaje się że w północno-europejski (tutaj wpisujemy wszystkie przymiotniki określające kryminał skandynawski) sposób z premedytacją, bądź przy okazji naśladuje formułę Guy’a Ritchie. Wkręca (nie od razu) i nawet gdy z początku raczej mizernie, bo szablonowo płynie, to rozkręca się w zaskakujące kierunki, przyjmując też pozę skojarzenia kierującą w stronę groteski w stylu Fargo - lekko nietędzy umysłowo złoczyńcy. Nie wprost, nie dosłownie, ale mnie się podobne przebłyski wiążące w głowie rodziły i mam prawo się uprzeć. Może nie rozwija erudycyjnie psychologicznych wątków, nie zgłębia ludzkiej natury naukowo i nie jest w tym względzie nawet przenikliwy, ale posiada klimat któremu często tym „innym” kryminalno-gangsterskim produkcjom brakuje. Myślę przede wszystkim o tej emocjonalnej chłodni, czyniącej z ludzi nie tylko mniej rozmownych, wylewnych, wręcz na pozór mechanicznych. Proste to w sumie kino, ale nie miałem o to pretensji - nie czepiałem się w myślach, iż wątki poboczne pojawiają się i rozpływają, kiedy stracą już chwilową przydatność fabule.

P.S. Uwaga spojler! W kwestii ekonomicznej/księgowej istnień - bilans finałowy to dwóch synów martwych i nastu bardziej lub mniej zamieszanych wysłanych na tamten świat. W kwestii happy endu - jeden syn ocalony.

niedziela, 12 stycznia 2025

Sunnata - Chasing Shadows (2024)

 

Powiedz mi eM dlaczego TY eM kiedy premierę Chasing Shadows miało, to TY eM ją przespałeś? Przecież że wyszła świadomość posiadać mieć należało, albowiem obserwujesz Sunnaty profil fejsowy, a twój ulubiony (obecnie zawieszony - ubolewam) periodyk muzyczny ową premierę zauważył, bo zauważyć nie mógł, gdyż Sunnata to nie jakieś nic znikąd, a nazwa na naszym ojczyźnianym rynku znana i mimo że nie wystrzeliła jak dotąd z popularnością w kosmos, to ceniona, a nawet wręcz szanowana. Trudno mi jako eM odpowiedzieć na to zasadnicze pytanie, ale stawiając siebie sam samemu pod ścianą i przyjmując na klatę presję odpowiem, że najzwyczajniej kompletnie chyba pogubiony byłem, że się już wcześniej na tym jawnym błędzie zapomnienia nie przyłapałem, a teraz czyniąc przeprosiny (a jakże samego siebie) napiszę, iż jakie tutaj ekipa Sunnaty śmierdzące egzotyką poniekąd linie melodyczne w riffach zaszyła (o mój Panie - Wishbone!), to ja się kłaniam z uszanowaniem i dla wyobraźni kompozytorów mam wyłącznie ciepłe słowa. Chasing Shadows uznaję za rodzaj metalowego, tak samo stonerem bujającego, grungem nieco szorstkim miziającego, jak i sludge betonowego miodku na uszy wylewającego muzycznego dobra, a właśnie jego najgłębszy aromat to te melodie, wątki wszystkie wschodniego kolorytu nie pierwszej przecież płycie Sunnaty dodające, jakie czynią klimat hipnotyzujący i zarazem uszlachetniająco-urozmaicający. Gdyż przecież i ponieważ one osadzone w kapitalnych, bo ciekawych aranżacjach wymagają skupienia, wyciągając mnie człowieka-słuchacza i fana z moich czterech domowych ścian w podróż - narrację wytrawną na bogatym półmisku talentów podając. Niczym szamani muzycy mieszają skutecznie w mojej bani, a ja głupi (teraz głupi, czasem tylko niemądry) spóźniony o około ponad pół roku przyznaję, iż Chasing Shadows to bezapelacyjnie najciekawsze i najdojrzalsze dzieło Sunnaty, do którego nie trzeba było więcej niż jednego przesłuchania aby mnie przekonali i kilku kolejnych bym poczuł że ta magia to nie tylko chwila. Tańczyć w parze do tej nuty się nie da (kto wie kto wie, jest przecież na bicie oparty Like Cogs...), a może nie powinno, ale pląsanie i tuptanie solo jest wskazane, bo to kręci, wręcz w głowie wiruje. 

sobota, 11 stycznia 2025

Bastarden / Bękart (2023) - Nikolaj Arcel

 

Uparty zdeterminowany Mads na Jutlandii wrzosowiskach, czyli jak dziką ziemię okiełznać i ugór zamienić w bazowo żyzną glebę na której posadzi się odporne ziemniaki, gdy szlachetnie urodzony sadysta oponent robi wszystko aby z terenu przywłaszczonego upartego i zdeterminowanego Madsa się pozbyć. Podłe pudrowane kukiełki vs. zahartowany Pan Kapitan, przebijający się na wyższe szczeble w walce o obiecany tytuł szlachecki i przy okazji, chwilowe ambicjonalne takie damsko-męskie sprawy. Brzmi prawda całkiem interesująco, lecz w odbiorze jest jakieś takie kwadratowe, niezbyt finezyjnie zrealizowane. Ociosane bez przekonania, obrobione unikając polotu, pozbawione indywidualnego sznytu, tak bardzo poprawne, że aż przez większość czasu nużące. Dramaturgia też niby się z wnętrza przed scenę przebija, ale jej charakterystyka ascetyczna, banalnie jednowymiarowa, że nawet aktorstwo przyzwoite nie pomaga - a może szkopuł tkwi w tym, iż casting w punkt nie wstrzelony i wyrazistość wszystkich postaci tym samym w procesie przedprodukcji już położona. Jedyne plusy daję za pejzażowy obraz surowych przestrzeni kamerą centralnie ustawioną uchwycony oraz w przekonujący, pomimo wspomnianego (nawet w wypadku wynoszonego zawsze pod niebiosa Madsa) aktorstwa szablonowego, sposób sprzedania postaci i zaangażowania mnie widza do kibicowania bohaterowi i jego szalonej idei. Dziwne, raczej się bardzo dobrze o tym tytule w necie pisze, a ja zgłaszam tutaj około pięćdziesięcioprocentowy sprzeciw, bo tak to czuję że na nic szczególnego nie patrzyłem, tylko sam finał niczym z tragedii antycznej konkretny, bez względu ostatecznie kurtyna z hollywoodzkim happy endem i tak spada - dziecko jest bezpieczne, ziemniaki obrodziły, kozy mają się dobrze i kury się obficie niosą. Nie mówię w sumie nie i nie mówię tak - ale też i jak wahadełko na którąś ze stron co chwila się nie przechylam.

piątek, 10 stycznia 2025

Magyarázat mindenre / Wytłumaczenie wszystkiego (2023) - Gábor Reisz

 

Zaiste na kilku poziomach ciekawa, przenikliwa i przebiegła, niczym labirynt z mnóstwem rozgałęzień zawiła (ale być może i otwierająca oczy) kogokolwiek kto nie liznął choć odrobiny z czasu funkcjonowania za żelazną kurtyną i wyłącznie spostrzega bieżące postawy ideologiczno-światopoglądowe na świeżo, społeczno-polityczna historia, obnażająca, powiedziałbym w dodatku iż tajemniczo jedno i wyłuszczająca drugie. Przede wszystkim jednak na najbliższym poziomie zabawa w głuchy telefon - każdy coś doda i przetrawi przez własny światopogląd, bądź z perspektywy egoistycznego interesu zagmatwa, zakłóci, wykorzysta i już mamy niezły pasztecik. Nastolatka zadłużona w belfrze, w nastolatce bez wzajemności rówieśnik, belfer o poglądach proeuropejskich, ojciec nastolatka natomiast zapętlony w przeszłości, z obsesjami cierpienia doznanego przez ofiary komunizmu, twardy (ale myślę jednak nie twardogłowy zwolennik Fideszu) oraz kluczowa ambitna młoda dziennikarka podchwytująca temat i jako sprężyna węgierska przypinka w klapie marynarki na maturze. Przypinka jak się okazuje będąca obecnie symbolicznym elementem zapalnym pomiędzy fanatykami prawicowej miękkiej dyktatury, a tłumionej systematycznie opozycji. Świetny materiał przybliżający społeczne nastroje polityczne u naszych w teorii bratanków i na innym, kapitalnie kontrastującym poziomie pod pretekstem właśnie ideologicznej wojny, opowiadający o beztroskiej młodości i na jej wpływ toksycznej, doświadczonej, goryczą przesiąkniętej dorosłości. Dawne żale w akcji, resentymenty wykorzystywane przez ideologów i ten młody zabujany pozostawiony w sumie samemu sobie. On bez starszych ludzi obciążeń, za to z banalnym dla starszych czystym zakochaniem i odrzuceniem oraz z dodatkową ambicjonalną ojca presją, a w tle kompletny patriotyczny obłęd, prasa (media) z tematami na zamówienie, z wymuszonymi puentami po właściwej myśli, zdroworozsądkowa nieomal pustynia, a na niej ludzie „zesrani” jak niemalże w realnym socrealizmie, podzieleni, napuszczeni na siebie, a tak w rzeczywistości bez tej pieprzonej polityką napędzanej martyrologii, napięcia związanego z polaryzowaniem, to mniemam iż ludzie się od siebie niewiele różnią i dogadać są w stanie. Są cholera podatni na manipulacje i tak bez refleksji wiążą się emocjonalnie z zakłamanymi, interesownymi politykami, ale gdyby hmmm, usunąć z życia publicznego tych krwiopijców. Tak, rozumiem - utopia, ale film wyborny, film też o naszym przecież piekiełku, a tytuł jeżeli przetłumaczony dosłownie, to wprost genialny.

czwartek, 9 stycznia 2025

Emilia Pérez (2024) - Jacques Audiard

 

Promowany jako potężny hit sezonu, nowy film weterana Audiarda, zdobywający zamaszyście prestiżowe nagrody i faworyzowany tym samym w wyścigu po tegoroczne Oscary. Jak się okazało z autopsji mega odważny, eklektyczny, bez granic gatunkowych i hamulców realizacyjnych, wręcz będący rodzajem podbitej intensywnie farsą opery gangsterskiej, niż gangsterskiego musicalu – obraz który ekscytująco pstrokato łączy wspomniane powyżej przypisane do stylistyki motywy, z brutalnie bezpośrednim, zaangażowanym też światopoglądowo społeczno-politycznym charakterem podjętej tematyki oraz elementarną wrażliwością ludzką i psychologią użytkową. Na taki świadomie jaskrawo kiczowaty pomysł mógłby wpaść najbardziej szanowany w kinie europejski Pedro, ale tak zaje-fajnie by go on jestem przekonany obecnie nie obrobił, bowiem stracił, przypiłował Hiszpan pazur, którego bezdyskusyjnie Audiard sobie przed realizacją naostrzył. Dzięki czemu Emilia Pérez to film rytm, gdyż rytmem żyje, choć tempo przecież w nim łamane. On jest rytmem tak szalonym, jak rytmem refleksyjnym, mimo że więcej w nim właściwej kulturze Meksyku ekspresji, jaka feerią barw odciąga krytyczną uwagę od tego wszystkiego co fabularnie się tutaj nie klei i nakazuje myślę zgodnie z intencją reżysera potraktować logiczne dziury z przymrużeniem oka, mocno umownie. Poza tym trudno nadmiarowo analizować warstwę merytoryczną/fabularną, kiedy muzycznie jest fantastyczny i naturalnie jako film korzystający z interpretacji śpiewanej (każdy aktor śpiewać śmiało może, jeśli miast szarżować nuci najzwyczajniej) kontrastowy, a ponadto aktorsko wypada równie przekonująco, gdy przefantastyczna Zoe Saldana, być może wytańczyła i wyśpiewała tutaj sobie Oscara - jakbym jednak w tej rywalizacji nie stał mimo wszystko po stronie Mikey Madison (Anora). Być może Zoe ostatecznie decydentów przekona sceną z balu charytatywnego, gdzie jej wdziękowi tanecznemu i ekspresji wokalnej w sukurs idzie kapitalna choreografia i doskonała sugestywna piosenka. Na finał dodam, iż w drodze do kina towarzyszyło mi niemałe podekscytowanie, bez względu jak bardzo oczekiwania częstokroć w podobnej sytuacji w sobie studzę, aby poprzeczki już na starcie dla własnej pomniejszonej końcowej przyjemności nie podnosić, to po opuszczeniu sali miałem przeświadczenie głębokie, że to była doskonała reżyserska i tak samo aktorsko jak i technicznie robota, za którą twórcą należą się oklaski gromkie. Jeśli życzyłbym sobie więcej kina programowo przerysowanego, to wyłącznie takiego które z podobną gracją posługuje się wyrazistą kreską i wypełniającą przestrzeń połyskującą barwą, pulsującym rytmem, bez zabijającego ducha kina przecież rozrywkowego w założeniu, intelektualnego nadęcia.  Emilia Pérez uważam idealnie równoważy szlachetną wartość targających namiętnie człowiekiem podstawowych uczuć i pojęć z zawsze oczekiwaną w przypadku spotkania z kinem ekscytującym czystą akcją! Bez szałowej bezpośredniej akcji, tudzież bardziej ambitnej podskórnej dramaturgii, kino nie uderzy do głowy, więc ja wówczas jemu nijakiemu podziękuję. Równie dobrze mogę przecież pogapić się obojętnie na gołą ścianę. Emilia bezdyskusyjnie mi w zmysłach zamieszała.

środa, 8 stycznia 2025

Obscure Sphinx - Anaesthetic Inhalation Ritual (2011)

 

Staje w obliczu prawdy i przyznaję się, iż gdy debiut Obscure Sphinx się pojawił, to ja go świadomie zignorowałem, bo istniały może nie przeciwskazania, ale sytuacja niekoniecznie sprzyjała aby w mroczny, posępny i dołujący ciężarem polski doom-sludge-post metal się wciągać. Obecnie już w OS wkręcony i rozkminiający od przedwczoraj bodajże po latach wydaną nową świetną epkę, przygotowując się jednocześnie do możliwego gigu warszawian w towarzystwie zmartwychwstałego pod skorygowanym szyldem Blindead, "wróciłem" do Anaesthetic Inhalation Ritual i jestem pod gigantycznym wrażeniem, szczególnie gdy z indeksu, jako drugi wchodzi Nastiez. Tym bardziej że wprowadzający go, startowy Air świetnie grunt przygotowuje i basowe otwarcie Nastiez (dalej kojarzące się użytym motywem z najbardziej znanym albumem Pink Floyd), czyni początek krążka wręcz wybitnym. Gniecie potwornie, poszturchuje, szarpie riffem, a kiedy ryknie Wielebna, to już z automatu wchodzimy na poziom komplementami zasypywania. Jej głos-udział, to nie tylko przecież partie growlu, ale fajna czysta barwa, której używa niezwykle świadomie, z indywidualnym charakterem. Do końca trwa ciągła przemiana wokalna, a instrumentaliści nie poprzestają na zwykłej powtarzalności (szczególnie chora partia od połowy Bleed in Me, Pt. 2), co jest w gatunku sytuacją nie zawsze oczywistą, kiedy aranże często bywają szablonowo zachowawcze i też trudno pośród łączonych dźwięków jakąś spójną piosenkową w cudzysłowiu strukturę wyłowić. Anaesthetic Inhalation Ritual jest w tym względzie inne, bowiem każdy numer to złożona, często progresywna, czy opierająca się na charakterystyce Lo-Fi, rzadziej jednak nieposkromiona, zachowująca piosenkową filozofię forma. Kiedy też należy to ona podbijana wielotonowym ciężarem, na zasadzie - jest mocno ale przesuwamy granice i jeszcze dociążamy, a Wielebna raz ciężar głosem ulotnym równoważy, by za moment zdzierać gardło do oporu. Dzięki temu też album absolutnie nie ma momentów przestoju czy takich które w słowniku recenzenta określone są wypełniaczami. Zwyczajnie ekipa posiada dar kapitalnego scalania fraz i wątków - pisania co najmniej bardzo dobrych, a najczęściej doskonałych kompozycji. AIR to nomen omen powietrze - tlen ożywczy dostarczony polskiej scenie, a ja głupi się nim w odpowiednim czasie nie zaciągałem!

wtorek, 7 stycznia 2025

La habitación de al lado / W pokoju obok (2024) - Pedro Almodóvar

 

Uderzę lekko w stół i niechby się dla dobra obiektywnej oceny, poniekąd nożyce zwolenników "sztuki" Almodóvara odezwały, bowiem mam takie nieodwieczne, jeśli brać pod uwagę w sumie krótki okres od początku własnego zaznajamiania z filmografią ikony przekonanie, że Almodóvar to lepszy architekt krajobrazu, wnętrz dekorator - stylista wizualny, spec od dizajnu, niż reżyser który bez jakiegoś "ale" do mnie dociera. Napiszę że opowiada te swoje napuszone i przeładowywane wątkami historie o charakterystyce ambitnej mydlanej opery z manierą niskiego poziomu naturalności, a jednak niejednokrotnie pomimo moich wątpliwości, wyrażam wobec nich uznanie, gdyż głębi pod stylistycznym syndromem artystycznego guru, nie mogę im odmówić. Staję jednak dzisiaj przed dodatkowym nie lada wyzwaniem, zbierając się na odwagę aby napisać, że nowojorska wersja Almodóvara wymęczyła mnie okrutnie i rozczarowała kompletną niemal pustką pod warstwą sterylnego obrazu i scenografii wypieszczonej, a była przecież na swój sposób piękna lirycznie, wizualnie obłędna, czy programowo/stylowo w wersji A kiczowata, ale też jak wpychana w każdy kąt kolorowa higieniczna wata i te banałami napchane dialogi zabiły niemal całą przyjemność z zadumania, jaką przecież lubię i szanuję. Wszyscy kiedyś umrzemy, jedni szybciej inni kiedy żyć już naprawdę nie będzie siły - jedni bezboleśnie, nagle, inni w długotrwałej matni cierpienia przebywając i w zasadzie funkcjonując w rzeczywistości ideologicznej w której wartość samego życia ponad jego komfort się stawia, bez wpływu, jakiejkolwiek decyzyjności, gdy ona w zasadzie możliwa. Ale schodzić z tego świata na przykład przy wtórze irytujących monologów wepchniętych w usta Tildy i Julianne, to już poddać się przesadnemu okrucieństwu ze strony chichoczącego najczęściej przekornie losu. To może jest mój problem przesadzony podczas seansu, ale jak patrzę na dramatyzm przedstawionej w fabule sytuacji i koloryzujący go nazbyt jaskrawo przekaz ideologiczny, gdzie Almodóvar w każdą możliwą przestrzeń wciska też bez przekonującego uzasadnienia dla znaczenia, aranżacje raz z trenerem personalnym którego przed przytuleniem (dopiero co poznanej) cierpiącej duchowo klientki powstrzymuje polityka firmy (możliwe pozwy), dwa z księgarzem posiadającym pięknie wymodelowane na bardzo kobiecy styl blond długie włosy, komplementowane sugestywnie przez jedną z bohaterek i najbardziej karykaturalne wręcz uniesienia Torturro na temat umierającej planety, plus jeszcze kilka takich błyskotliwych zachodnioeuropejskich kwiatuszków, to mam dość - serio. Wystarczająco dość bez przeżywania dramatu odchodzenia z tego świata (akurat na własnych zasadach) bohaterki, którego w sensie duchowym nie ma, bowiem jej świat osobisty jest sztuczny i na pokaz formowany, a bliskość głównych postaci dramatu bez dramatu, ich rozterek bez rozterek czy bilansu życia bez autentycznego emocjonalnego jego bilansu, jest tylko pozorna, co szczególnie czuć gdy one nie rozmawiają, tylko wygłaszają swoje wycyzelowane refleksje i poglądy. Jeśli jednak uznać z dobrej woli, ale na kredyt, iż Almodóvar mnie do-świadomił tutaj, to tak - zgadzam się! Lepiej zgasnąć w żółtym stylowym kostiumie na leżaczku z pięknym widokiem, niż konać w towarzystwie dźwięków aparatury podtrzymującej życie i smutne, przygnębiające jest że sporo można sobie „wyjaśnić” dopiero po śmierci, bo wówczas budzi się dotychczas mocno uśpiona wyrozumiałość. 

Drukuj