Radiohead rockowy, bez jeszcze kursu na zawiasy, więc i charakter drugiego albumu od przyszłych inny. Wydany przed przełomowym, bowiem wprowadzającym Radiohead na salony związane z największymi muzycznymi nagrodami branżowymi OK Computer, The Bends to po prostu alternatywny rock, podlany dość obficie nostalgicznym sosem. Całkiem zgrabna, chwytliwa mieszanka wpływów sceny britpopowej i art rockowej na pozostałości inspiracji zza oceanu, czyli bardziej szorstkich wioseł - nawet kojarzono swego czasu stylu Yorke'a z manierą Billy'ego Corgana. Krążek potrafiący wcisnąć się w umysł i tam pozostawić ślad po sobie - album wielowarstwowy, ale też mam wrażenie solidnie poukładany. Zagrany tak z zacięciem jak i z serducha, więc każda nuta ma znaczne, a teksty nie przepływają naturalnie gdzieś obok muzyki, a celnie ją dopełniają. Mimo że to nie granie z jakim najsilniej powiąże się Radiohead w przyszłości i zyska przychylność fanów ze względu na gigantycznie istotną kwestię emocjonalną, to z The Bends także czuć podobną siłę oddziaływania, tyle że o innym rodzaju jej zintensyfikowania. Nie będąc wciąż związany z dźwiękami Radiohead tak mocno jak z wieloma innymi wyrazistymi ekipami, przyznaję że momentami to ja nawet nie dziwie się dlaczego kluczowi członkowie Anatehemy tak mocno podkreślali znaczenie w ich dojrzewaniu muzycznym twórczości grupy York'e i Greenwooda. Ja nie tylko się nie dziwię, ja zaczynam momentami rozumieć tą "anathemową" więź, jakiej nie sposób wybaczyć, jeśli na zawsze zostałoby się ze swoimi fascynacjami w metalowej szufladce.
piątek, 27 czerwca 2025
środa, 25 czerwca 2025
Backxwash - Only Dust Remains (2025)
Osoba pod pseudonimem artystycznym ukryta to kobieta/dziewczyna, choć po głosie i stylówie raczej zdziwaczałego faceta przypomina. Może się pomylić i nie czuć się idiotą że tak mylnie się rozpoznało i można być skonsternowanym poniekąd, gdy na odsłuchu nowe wydawnictwo, a w pamięci co najmniej fragmenty poprzednich, bowiem zmiana wyraźna, kierunek mrocznie brutalny zaniechany, choć refleksyjności wciąż nie brakuje, tylko w nowej odsłonie ona pozbawiona wulgarnego pazura - nie we wściekłości wykrzyczana, a wyrzucona w znacząco bardziej łagodnej tonacji. To nadal mocna, intensywna rzecz, ale jest w niej jasny promyk nadziei, nawet jeśli wciąż tu między innymi o strachu i izolacji. Lirycznie (nawijka nawijka) bardziej łagodnie, z większą delikatnością - jakby z innego wymiaru duszy. Muzycznie hip hop mniej wyrzygany, ekstremalny - bez właściwie nawiązań do industrialu czy przez pryzmat raperski czutego metalowego noise'u. Mnóstwo nowych inspiracji, kapitalnie zmieszanych ze sobą w tyglu stylu Backxwash, dopieszczonych niby drobiazgami, ale takimi które w elektronicznym wydaniu samplowania odciskają na każdym z numerów niesamowicie istotne pozytywne rzecz jasna piętno. Samoświadomie rezygnując z jazgotu na rzecz niemal poukładanych i nie odstraszających przypadkowego słuchacza przebojów, jakie od strony producenckiej wybijają każdy z kawałków na poziom mistrzowskiego operowania możliwościami i przekładania na praktyczny wymiar brzmieniowy wyobraźni. Doskonałe operowanie flowem wokalnym i melodią - bogatą paletą beatów z kapitalnym vibem, a w efekcie płyta jaka hipnotyzuje i aromatyzuje współczesny wymiar nuty popularnej o wonie i smaki niebanalne. Trudne emocjonalne introspekcje w rymach i odważne komentarze społeczno w nich polityczne o całkiem intrygująco pomimo religijnych odniesień sugestiach, a muzycznie w ramach szerokiego gatunkowego eklektyzmu bez jakichkolwiek wstrzemięźliwości, a jednak z fantastycznym gustem i smakiem. Jestem pod wrażeniem, że w taki sposób można, kiedy zostało się przypisanym do czegoś takiego jak, uwaga... horror core.
wtorek, 24 czerwca 2025
The Cure - Disintegration (1989)
Opiekun blogaska, autorem nazywany retorycznie pyta, poniekąd oczywistość cytując, czy Disintegration to najlepszy i najbardziej popularny album ekipy kierowanej przez tak charakterystycznego jak największe tylko gwiazdy biznesu muzycznego Roberta Smitha. Wiem swoje, bo przecież nawet nie będąc do tej pory fan boye'm kultowego bandu, to egzystując w około cure'owych ostatnio szczególnie klimatach (Grave Pleasures, wcześniej Beastmilk, Whispering Sons a bardziej House of Harm, czy ogólnie sytuacjach muzycznych nowofalowych bądź gotyckich), jakie współcześnie bezdyskusyjnie są na fali i sporo ciekawego w stylistyce się dzieje, to nawet i przez pryzmat doświadczenia i bez detalicznej wiedzy wiem jak z The Cure w postrzeganiu fan bazy jest. Poza tym trudno nie mówić o najbardziej rozpoznawalnym albumie, gdy zawiera on najbardziej reprezentatywna ilość przebojów. Pictures of Yoy, Lovesong i wreszcie Lullaby, a pomiędzy cała esencja stylu grupy w numerach które może nie przebiły się w mainstreamie tak mocno jak rzeczone, ale nie można, bo brak prawa by odebrać im gigantyczną wartość jako kompozycji w karierze znaczących. Przecież nie trudno w ich objęciach tak samo mocno się zatracić, a spójność uznać za kluczową cechę Disintegration jako całości. Albumu obfitego czasowo, ale tak skonstruowanego że nie odczuwa się w żadnym stopniu iż jest nadmiernie obciążony ilościowo, gdyż te numery które dodają do rozmiarów najwięcej posiadają strukturę przemyślanie otwartą i ich hipnotyczny nastrój pozwala zapomnieć się w mijających sekundach i minutach. Klimat i koloryt Disintegration, jego duch i tonacja potrafi wcisnąć się płynnie w najgłębsze zakamarki świadomości i ukoić, choć absolutnie wymowa liryczna nie jest optymistyczna, a ten przytwierdzony do esencji brzmieniowej i poetyckiej twórczości The Cure mroczny, depresyjny romantyzm ma właściwości wysysające ze mnie energię, wręcz do poziomu w jakim musze złożyć się do snu. Disintegration coraz mocniej jednako ze mną rezonuje, tym bardziej, iż daleko mi obecnie do melancholijnego zwątpienia, a kierujący w objęcia Hypnosa manieryzm bardziej mnie odpręża niżby odbierał ochotę na głębsze oddychanie, bowiem paradoksalnie taka nuta jednak w stanie uniesienia szczególnie uczuciowego nie dołuje, a nasyca tym co wzajemność w miłości najpiękniejszego przynosi. Gdy czyta się wybeszające emocje teksty Roberta, to tym mocniej rozumie się co w miłości jest tak magnetyczne i dlaczego tak mocno tęskni się za kochaniem - bardzo proszę luknąć tylko w słowa z Pictures of You. Ja w nie nurkuję i bez granic ekshibicjonistycznie tutaj otwieram, domniemając dlaczego nieprzypadkowo tyle czasu z archiwizacją tak Disintegration, jak i pozostałych krążków The Cure czekałem.
poniedziałek, 23 czerwca 2025
The Phoenician Scheme / Fenicki układ (2025) - Wes Anderson
Nazwiska nazwiska i nazwiska, a ponoć same nazwiska nie grają. U Wesa grają na pełnej ale jak grają wyznacza im wyłącznie Anderson (nie ma zbyt wiele w Benicio poniekąd Benicia i w Benedykcie Benedykta), więc grają oni i nie tylko oni naturalnie dopasowując się, tak jak kultem otaczany szef im zagra, więc w stylu Jego wyłącznie. To rodzaj zarzutu, bo pod potrzebą zanotowania w emploi większej roli bądź epizodu u kreatywnego oryginała, kryje się więcej z automatyzmu, niż prawdziwej aktorskiej sztuki. Numer jeden scenografia i dialogi, potem z premedytacją przestylizowana świadomie historia, jaka bez tej oryginalnej andersonowej formy straciłaby mnóstwo na atrakcyjności - stałaby się rozrywkowo paradoksalnie pretensjonalna. Historia w rzeczy samej lekko podkręcona symboliczną wymową. Interpretująca i przemycająca, ale jeśli w towarzystwie zamiast o jej obliczu rozmawia się i deliberując analizuje czy Wes zjada już swój ogon, to chyba niezbyt dobrze o niej świadczy. Gość kreuje uroczo ale czy w tym sterylnie, wyrachowanie wystylizowanym świecie narracyjnym i obrazowym są jakiekolwiek emocje? Jest wdzięk-ferment-absurd, jest styl-ironia-performance, jest też symetria-kadr-pastel oraz już intensywne oblizywanie wspomnianego ogona, bowiem bez względu jak Anderson historię skomplikuje i podrasuje, to maniera powszednieje i blaknie coraz bardziej.
P.S. Kręcę powyżej nosem, ale za Billa Murray w roli Boga, sporo akurat mogę wybaczyć. :)
niedziela, 22 czerwca 2025
Queer (2024) - Luca Guadagnino
Co to było, co to było? Trochę zaintrygowało, nieco przeleciało, a odrobinę się dłużyło. Jak się też rozpoczęło, a jak się skończyło! Szczena może w międzyczasie nie opadała, ale jednak - była konsternacja. Bo się nie spodziewałem, choć nie zaskoczyło mnie to czego obawiać się mogłem. Gorące sceny fizycznej miłości gejowskiej w ilości dość obfitej, to nic w porównaniu z pomysłami wyobraźni Williama S. Burroughsa, poddanej obróbce Guadagnino, by oddać zakręcone psychodeliczne inklinacje. Wizualnie, gdy bez inwazji narkotycznych czy surrealistycznych dziwactw na ekranie, to kino pod względem scenografii (barw, faktur, oświetlenia) przyjemne i aktorsko w kategoriach wręcz sztosu prze ze mnie spostrzegane. Przyznaję że rola ultra zawsze męskiego Craiga nie tylko odważna ale i konkretna warsztatowo - zobaczyłem człowieka w zupełnie innym świetle i wymiarze i śmiem wbrew wcześniejszemu własnemu przekonaniu twierdzić, że posiada gość szerszy niż zakładałem asortyment mimicznych grymasów i gry ciałem potencjał, więc gdyby nie jego kreacja, to mniej byłbym skory do komplementowania. Dzięki niemu oraz postaciom towarzyszącym, ta opowieść o PRAGNIENIACH, oczekiwaniu i przemijaniu w systematycznie zapijanym w barze cierpieniu - w poczuciu że one przekleństwem, że wbrew teoretycznie naturze oraz społecznym normom, nie była tylko mocno wizualnie stylizowana i pomiędzy najbardziej prócz rzecz jasna sensualnych i seksualnych dosadności, wplatała autentycznie poruszający czynnik ludzki. Tym samym jakby z późnych lat czterdziestych lub pięćdziesiątych stylizowane dekoracje w obróbce zapewne cyfrowej i dla równowagi tylko pozornie ni stąd ni zowąd między nimi muzyczne motywy znacznie bardziej współcześnie popularne (tak, wiem że Burroughs dojrzały wiekowo szanował kult rock’n’rolla), nie przejęły roli nadrzędnej i nie napiszę o nich więcej niż o wiarygodnych aktorskich pozach, bowiem w poniekąd sztucznie wizualnym obliczu one ten emocjonalny pierwiastek psychologiczny uwiarygodniły. Pomimo ten wytłuszczony, bardzo realistycznie szczery i kontrastujący z obrazem atrybut, całościowo zagrało jednak dość połowicznie, a ja odnosiłem wrażenie że w sumie gdybym adaptacji (jak donoszą źródła, często autobiograficznej) prozy Burroughsa nie obejrzał, to wiele bym nie stracił. Może gdy ktoś silniej w fundamencie do aranżacji jest zatopiony i potrafi przystępnie wyjaśnić detale tak właśnie prozy, jak i wizji reżysera, otworzy mi się głowa na bardziej usystematyzowane w swojej złożoności psychologicznej interpretacje i dodam wówczas do ogólnej oceny jakiś dodatkowy punkcik, może nawet dwa. Zapraszam, apeluje o pomoc. :)
sobota, 21 czerwca 2025
All We Imagine as Light / Wszystkie odcienie światła (2024) - Payal Kapadia
Dźwięki na pierwszym planie wraz z kolorami przede wszystkim egzotycznego miasta i historie trzech ze sobą powiązanych kobiet, w subtelną mozaikę zależności i społeczno-kulturowych ról. Do obserwacji ich życia - istnienia w powolnym rytmie zmagań z rzeczywistością i nieśmiało w jednym przypadku realizowanych, tudzież w innych zaniechanych w praktyce marzeń o lepszym, nieskrepowanym byciu w odległych od realiów, pozbawionych ciężaru tradycją napędzanych społecznych wymagań miejscach i okolicznościach. Zmysłowy na wielu poziomach orient na całego, wilgotno, parno i duszno, ale poniekąd też i te kulturowe uwarunkowania dość uniwersalnymi się zdają, kierując ku szerszej perspektywie nawet tej konserwatywnie europejskiej. Technicznie jakbym oglądał paradokument w którym scenariusz na bieżąco pisze życie, a reżyser tylko za nim podąża, by kamera nie przegapiła wszystkiego co do zbudowania obrazu uwarunkowań znaczące, posiadając na kurs oddziaływanie jedynie symboliczne. Refleksyjna, uzupełniająca narracja, monologów i dialogów bohaterek ze sobą tyle ile potrzeba, aby się w znaczeniach relacji i kontekstach sytuacji odnaleźć. Mimo tego że to rodzaj subtelnego zapisu chwil z życia, to posiada on przemyślany rytm, w którym snucie opowieści jest istotą przekazu w jakim nic nie jest powiedziane wprost, nic nie jest mocniej na tle czegokolwiek wytłuszczone, więc pozostawia się widzowi przestrzeń i czas na określenie co ważne, ważniejsze, najważniejsze. Ja się w częstych pauzach na zwiechy zastanawiałem, czy ostatnio oglądałem sztukę filmową bardziej odprężającą, pomimo że raczej na mniej niż pół gwizdka byłem w totalnie analityczne rozmyślania zaangażowany. Nie byłem w tym obrazie wewnątrz, przypatrywałem się mu gdzieś z boku, z wyznaczonej przez reżyserkę skrupulatnie perspektywy. Proszę jednak mnie źle nie zrozumieć, bowiem nie angażując się nazbyt mocno, byłem przekonany do zdystansowanej ale jednak więzi z postaciami. Uznaję zatem, że jeśli się wyciszyłem, to spędziłem bardzo produktywnie czas w kinie, podczas seansu oddziałującego na zmysły mało ekscytującą snują z domieszką w finale realizmu magicznego i w drugim planie czułymi figurami męskimi w świecie paradoksalnie zasadniczo patriarchalnym. Mimo że się niemiłosiernie wlecze, to jednak nie przechodzi absolutnie obok.
piątek, 20 czerwca 2025
I Saw the TV Glow / W blasku ekranu (2024) - Jane Schoenbrun
Dziwne to było! Doświadczenie raczej w którym nieco się pogubiłem i nie szło prosto, płynnie przebijać się przez kolejne sceny, a poza tym gdy już napisy końcowe zagościły, to po wszystkim nie zdążyłem jego walorów bądź wad z A przegadać, więc tekst powstaje raczej z osobistych wyłącznie, subiektywnych wyłącznie odczuć. Widziałem tutaj smutny film o wrażliwcach uciekających w świat który jednocześnie daje im poczucie bezpieczeństwa jak i niebezpiecznie wzmaga lub utrzymuje w nich pożądany poziom przygnębienia. Przebywają zatem w miejscu o wątpliwej z punktu widzenia dojrzewania wartości, bowiem izolującym i podbijającym do nazbyt wysokiego poziomu poczucie inności, a ta tym samym nie pomaga w prawidłowej socjalizacji - używając terminologii naukowej. Rozgrywający się na przestrzeni lat dwudziestu, podrasowany w kierunku mrocznej psychodelii, barwny i wyrazisty - kontrastowy i fluorescencyjny, wizualnie sterylnie ciekawy, wykorzystujący proste, ale ze smakiem wplecione ilustracyjne detale, raczej bardziej platformowy niż kinowy produkt do głębszej rozkminy, gdyby wlazł pod skórę i mierził, ale tak pobudzająco. Niestety mnie znużył, nie dając mi szans na rozgrzebywanie i dociekanie, mimo że piosenka przewodnia do mnie trafiła, a fragmenty z krzykiem w kawałku z performance’u scenicznego dotarły prawie do kości. Być może nie trafiłem z nastrojem, bo przebywałem wówczas w pewnej dość szarej dziurze emocjonalnej, gdy zdekoncentrowany patrzyłem/korzystałem, jednak mam jakieś skojarzenia zabałaganione, że to o odczuwaniu w powiązaniu z obiektem młodzieńczej fascynacji, kształtowaniu osobowości na fundamencie eskapizmu, banieczki wewnętrznej, więc o grubych reperkusjach (upieram się na ten negatywny oddźwięk) ucieczki od prawdziwego świata ludzi. Paradoksalnie optymistycznie o rozmawianiu z równie odciętymi od realu ziomkami o tym co się czuje i docieraniu do siebie dzięki obecności kogoś drugiego, bliskiego w tym najbardziej intymnym wymiarze bycia w symbiozie duchowej i wyrozumiałości emocjonalnej. Mega pokręcony też sposób by dać do zrozumienia, że jak się dorośnie to traci się niemal kompletnie dziecięcy dar zatapiania się w ekranowej fantazji, ALBO i NIE - patrz finał!
wtorek, 17 czerwca 2025
Materialists / Materialiści (2025) - Celine Song
Jestem odrobinę na minus zaskoczony, ale nie dam wprost na maxa, do prawie samego końca tekstu zakładam do zrozumienia, iż rozczarowany po seansie pozostałem. Past Lives jako debiut niezwykle dojrzały podniósł poprzeczkę wysoko i z tej perspektywy oceniając, odbieram drugi film Celine Song jako coś co zapewne da jej mocno do myślenia, gdy krytyka pisząc o drugim, wciąż jako wzorzec urokliwej i wysokiej jakości artystyczno-intelektualnej ten pierwszy będzie przytaczać. Materialiści to nie jest ten sam poziom co Poprzednie życie i nie jest to ten sam gatunek. Stylizacja jest inna, bardziej przystępna i na sukces kasowy nastawiona, a efekt zadowalający, choć temat damsko-męskich relacji, wiązania w pary z jakichś tajemniczych powodów bliski. Rola sytuacji życiowych, zbiegów okoliczności, połączeń przez los pisanych i versus matematyka w miłości, gdzie ONA okazuje się oczywiście, iż nie jest katalogiem oczekiwanych cech, rachunkiem prawdopodobieństwa spinanych, bowiem nawet walory zbieżne nie gwarantują sukcesu w spożyciu pożycia, gdy chemii uczuć nie sposób na zimno, wyrachowanie wyliczyć. Znajdź kogoś przy kim będziesz czuł się wartościowo, szukaj kogoś kto da Ci pożądane poczucie wartości w sferach wielu. Prawdziwe kochanie to sprawdzony przyjaciel w partnerze, który pomaga ale przede wszystkim każdy zmysł uważny posiada i najczęściej bez zbędnych słów rozumie. To nie kalkulacja najzwyczajniej, a cud rozsiewanych fluidów niewidzialnych niewytłumaczalny, więc i taka racjonalistka profesjonalistka w bohaterce tłumiony romantyzm nie jest w stanie obietnicą życia w luksusie zdusić, więc Starsza Swatka idzie nie za głosem rozumu, a serca. Można zatem poczuć fajne w serduszku mrowienie, jak to zazwyczaj bywa gdy na ciepłe romanse się patrzy i marzy, jeśli życie nie zaskoczyło i się po uszy do tej pory nie wpadło, a i można patrzeć w poczuciu spełnienia, gdy się już na zabój pokochało kogoś kto pokochał. :) Niestety jednak pomimo na schodach romantycznego uroku (lubi to Celine, mnie to kupuje), wyszedł banał, motywami w scenariuszu też nazbyt grubą czcionką stylizowany i wyostrzony w dodatku nie do końca aktorstwem z pełnym flowem zagranym - niezbyt fundamentalnie trafionym castingiem myślę wyhamowanym.
P.S. Poza tym wszystkim, jak się uprawia namiętny seks, to chyba nawet najtrwalszy podkład z najbardziej doskonałym makijażem, w najdroższej pościeli się zmaże. A tu się chyba nie zmazał. ;)