poniedziałek, 21 października 2024

Napad (2024) - Michał Gazda

 

Polski Netflix przedstawia i spora od razu popularność osiągnięta, czyli zapewne bym zignorował, salwując się ucieczką, gdyby nie konkretna rekomendacja trafiła mnie w pysk prosto. Stadna podnieta to nie moja bajka, ale co innego odpowiednia polecajka – zatem zaintrygowany zameldowałem się przed telewizorem ostatniej niedzieli wieczorem. Nie żałuję decyzji, mimo że Napad z pozoru wygląda jak jeden z tych w towarzystwie omawianych rodzimych seriali. Z taką formułą mi się kojarzy, a ja lekko na nią uczulony już jestem. Tylko że to takie odczucie złudne, gdyż im dalej w las tejże ponurej i do bólu autentycznej opowieści, to w sumie między innymi przez uwydatniony mroczno-tajemniczy podkład muzyczny ustawicznie towarzyszący oraz manierę czerpiącą ze wzorców kina przełomu ustrojowego, czuć jakby to kino właśnie z tamtych wprost czasów, te trzy dekady temu nakręcone było. Fakt, bardziej dopieszczone, warsztatowo z nieco większym rozmachem technicznym, ale realizmem użytych środków całkiem blisko sąsiadujące. Dobrze od strony scenografii i rekwizytów wygląda - zorganizowali producenci przecież taką bodajżę Temprę w pierwszej scenie, a dalej rządowe Lancie, Mesia 190 i te wszystkie Poldki, a nawet atrybut wiejskiej przedsiębiorczości czyli Tarpana. Atmosfera brutalnej transformacji wywleczona na wierzch wyraziście została, więc kłują w oczy zapewne nieznające okoliczności pokolenie wszystkie te bazarowe surowizny z przymierzaniem spodni na kartonie, wypożyczalniami VHS-ów - ogólną siną brzydotą otoczenia i ludzkich istnień zmęczonych udręką rozczarowania brutalnym kapitalizmem, wciąż w peerelowskiej skórze. Jestem pod wrażeniem tak samo mocno pracy stylistycznej jak i zawartości treści w treści, bo historia opowiedziana została bardzo sprawnie i co najważniejsze z głębią. Z dobrze opisanymi postaciami, ich motywacjami, dramatyczną przeszłością i z przyszłością jak na owe czasy pod dużym znakiem zapytania. To naprawdę jest pod względem analizy sytuacji i ludzkich losów kronikarskiego zacięcia na bardzo wysokim poziomie wiarygodności robota i tym samym może pobudzać skojarzenia z takim Długiem Krauzego, gdy mowa też o anomijnej najtsiowej gangsterce. Naturalnie zdecydowanie nie tak młody Lubaszenko poza tym całkiem spoczko, a ta sugestyjka z promowanymi w wypożyczalni video Pasikowskiego Psami, a nawet nawiązanie do nich przez pryzmat roli starego Lubaszenki bardzo ok. Olaf to tu też ubek, tylko dla odmiany z niższego rozdania, lub z mniejszymi plecami, więc niezweryfikowany. Fachowiec jak się patrzy, stary doświadczony pies z intuicją, z kontaktami i w teorii w szczwanym planie rozstawiających piony po szachownicy, kolejną szansą na nowe zawodowe życie w branży, po zmianie optyki politycznej. Jednak aktorsko zjadają go tak Wiktoria Gorodeckaja, jakby żywcem z epoki wycięta oraz Jędrzej Hycnar - wcielający się koncertowo w postać niejednoznaczną. Nie powiem żebym nie był rozentuzjazmowany, bo to nie było takie na bieżąco się w naszym grajdołku pojawiające znakomite kryminalno-społeczne kino z mocnymi emocjami.

P.S.1. Tak sobie jeszcze nie pierwszy raz jako stary dziad wspominając najtisy kminie, że ja jako nastoletni smarkacz nic tak naprawdę o kontekstach tego co mnie ówcześnie otaczało nie wiedziałem. Dorastałem już fartownie w czasach wolnej Polski, lecz poniekąd szczęśliwie lub pechowo byłem wciąż za dziecinny by mieć świadomość, że to najlepszy moment był by coś bogatego ugrać dla siebie, bądź błyskawicznie skończyć z nogami do przodu, gdybym akurat czuł zew powabnego ryzykownego biznesu. Domniemam więc, iż Napad to nie tylko bardzo rasowy kryminał, ale też okazała przypowieść z morałem.

P.S.2. Na koniec w filmwebowej zakładce, gdzie o Napadzie zawodowa krytyka się wypowiada doczytałem - między innymi cytuję że: "chaotyczne narracyjnie, pozoranckie, nie dość ociosane, pełne deklaracji bez pokrycia na ekranie i niestety, cokolwiek asekuracyjne." Zatem sam już nie wiem - sami sobie zdecydujcie.

niedziela, 20 października 2024

Mother's Cake - Ultrabliss (2024)

 

Nieco z przyczajki, jednako zanim Ultrabliss wyszedł pojawiły się single, lecz stosunkowo niewielka odległość czasowa dzieliła je od premiery długograja. Bez w sumie mimo wszystko zaskoczenia, bowiem przecież Cyberfunk! ujrzał światło dzienne już cztery lata temu, więc czasu ekipa miała na tyle sporo aby napisać kolejne numery - obrobić je w sensie doszlifować, zarejestrować i puścić w obieg. Siłą rzeczy zawartość nowego longa porównuję z tym co przed czterema laty na płycie się znalazło i mam pierwsze wrażenie, iż najnowsza porcja dźwięków jest znacznie mniej postępowa w stosunku do tego co co No Rhyme No Reason, a Cyberfunk! dzieliło. Wówczas ewolucja była bardziej odczuwalna, a nosiła znamiona większej ogłady brzmieniowej i ukierunkowania na przebojowość - rzecz jasna nie rezygnując z właściwej nucie Mother's Cake surowej żywiołowości, a wyłącznie traciła na mniejszym pociągu do improwizacji. Tutaj też widzę cechę charakterystyczną Ultrabliss, że tak jak w przełomowym roku 2020 skompresowali manierę kompozycyjną, to taki już na pierwszy rzut oka/ucha otwieracz w postaci Clockwork sugeruje jasno, że kochają szaleństwo i nie do końca w ramach zwykłej piosenkowości mają zamiar funkcjonować. Nowe jest swoistą hybrydą psychodelicznych odlotów w kierunku zakręconych, hipnotyzująco atmosferycznych fraz oraz mocnym, surowym rockiem z istotą w postaci jednakże mega flowu i ekstra groove'u, które płyną ze współpracy basisty z perkusistą. Dudniący bas i nabijająca swingujący rytm perka plus charakterystyczny zadziorny smarkaty wokal, powodują że nuta posiada pancursko szorstki walor funkujący (w odróżnieniu od funku żenionego z soulem), kiedy szczególnie wiosło zaczyna zapodawać w hippisowskim klimacie lat siedemdziesiątych. :) Ultrabliss jest gęsto utkany tak jak powyżej dałem do zrozumienia z inspiracji psychodelicznych, bluesowo-funkujących i garażowo rockowych i kolejny raz przyznaję, iż nie rozumiem dlaczego ta ekipa jest wciąż tak stosunkowo mało znana, gdyż doskonale najzwyczajniej zlepia w swój własny styl najlepsze ze wspomnianych stylistyk. Bezczelnie przebojowy vibe sąsiaduje z popisami instrumentalnymi, a nad wszystkim panuje kapitalny aranż - idealne wyczucie frazy i wyobraźnia muzyczna nieprzeciętna. Numery uroczo bujają, by za moment pędzić lub się kapitalnie rozpędzać, bądź wręcz szokują znakomitą biegłością instrumentalną, korzystając z pomysłów połamanych/złożonych strukturalnie. Na koniec zauważę jeszcze tylko, że Mother's Cake jest dla mnie obecnie tym czym był Wolfmother kiedy jeszcze Andrew Stockdale miał ochotę grać z kumplami z zespołu. Austriacy wciąż doskonale odmładzają muzykę przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a Wolfmother tak samo świetnie niegdyś to robił. 

środa, 16 października 2024

Pod wulkanem (2024) - Damian Kocur

 

W sumie nie znam z autopsji wszystkich ważnych gdyńskich “tegorocznych” tytułów, ale wiem że nagroda dla Holland przez perspektywę branżowego kolesiostwa i ideologicznej mściwości śmierdzi - śmierdzi politycznie i lekko zaciąga tandetą artystycznie, bo to film bardzo dobry, ale skażony jednak reżyserskim szablonem i lewacką naiwnością, jak bym daleki nie był od sympatii prawicowych. Nie wiem czy Wrooklyn Zoo hipnotyzujący i czy Dziewczyna z igłą naprawdę jest obrazem wybitnym, ale już wiem że Pod wulkanem kontra Zielona granica, to ze trzy do zera dla filmu Damiana Kocura. Tak jak w jednym memisku do zrozumienia dano, iż gdyby to był Kotzur czy Couture, to branża by zupełnie inaczej jego twórczość oceniała i nagrody by się sypały. Ja jestem jak najbardziej po stronie Damiana i nie od dziś trzymam z nim sztamę, gdyż Chleb i sól doceniałem będąc już wówczas pod wrażeniem niezwykle czystej formalnie maniery reżyserskiej, która w przypadku Pod wulkanem także świadczy jak najlepiej o talencie reżyserskim jego właściciela. Stworzył on bowiem znakomite surowe (w sensie bez sztuczek fabularyzujących i przedramatyzowujących) studium sytuacyjne, przede wszystkim z perspektywy nastoletniej przeżywane, a jednocześnie w ujęciu rodziny całościowo rozpatrywane, gdzie bez tłumaczeń absolutnie klarowne emocje każdej z postaci, a dialogi tak naturalne jak tylko możliwe. Warunki urlopowe, a myśli wojenne - daleko od koszmaru ciałem, lecz duchem w jego epicentrum. Milczący krzyk, kotłowanie się myśli pod wpływem skumulowanego we wnętrznościach stresu. Bezradność, bezradność i jeszcze raz bezradność wobec sytuacji - bez względu jak bardzo z dzisiejszej perspektywy wydaje się, iż inwazja na Ukrainę była nieunikniona, tak wówczas gdy się miała teoretycznie rozpoczynać, to zapewne garstka zwyczajnych ludzi taki tragiczny obrót spraw zakładała, więc proszę wybaczyć i się nie wymądrzać. Łatwo oceniać post factum - trudno zakładać najgorsze scenariusze, gdy instynkt samozachowawczy raczej wbrew faktom optymistyczne z natury podpowiada. Bolało mnie serce po seansie, byłem po wygaszeniu ekranu dziwnie niespokojny. Noc miałem też trwożnie koszmarami wypełnioną, bez względu na ich tematykę i możliwe do zinterpretowania konotacje seans z pewnością na ich pojawienie też wpłynął, a jeśli nawet nie wpłynął bezpośrednio, to na pewno on się odkładając, nie pomógł w odnalezieniu spokoju. Wielkie istotą emocji kino nie krzyczy Ci do ucha - uwaga uwaga, ej popisuje się przed tobą! Ono przykucnie sobie i poczeka aż dojrzejesz aby je dostrzec i docenić. Nic nie sugeruje, ale coś mi tu wygląda że narodził się szef planu, który nie potrzebuje jakiejś “szumowskiej” kampanii promocyjnej aby zagościć w moim serduchu. Wystarczy mu wizja i realizacja wizji w formule niemal dokumentalnej z narracją jaka nie jest tuningowanym wymysłem jego, do której trzeba z zewnątrz dolewać paliwa. Tutaj wystarczy uwolnić tkwiącą silę w następstwach przeżyciach, stosunku i relacjach. Trzeba umieć być za kamerą tak, aby nie zagłuszyć tego co wyraźne lecz nieśmiałe. Tego co z dojrzałą klamrą, artystycznym sznytem metaforycznym (zdjęcia oceanu i ostre montażowe cięcia) oraz przejmującą ciszą na koniec wyrażone.

wtorek, 15 października 2024

Kulej. Dwie strony medalu (2024) - Xawery Żuławski

 

Jak chcesz bracie robić to po amerykańsku, to nie rób tego na pół gwizdka! Wyszło bracie dobrze, ale w zasadzie na trzy gwizdka czwarte – do bólu schematycznie, z kompilacją scen inspiracyjne korzystających z hollywoodzkich hiciorów. Było więc w parze i w sekwencji grupowej choreograficznie fajnie tanecznie, z gestami wprost z filmów o sławnych i bogatych, było i też wmontowane archiwaliów sporo. Szałowo i dramatycznie było - z emocjami w ringu i w życiu prywatnym oraz bardzo konkretnie z kontekstem polityczno-historycznym, jaki za sprawą między innymi postaci Pułkownika Sikorskiego dał jasno do zrozumienia, że życie, czasem po prostu surowa egzystencja oraz postawy w PRLu, to nie było jakieś czarno-białe złe i dobre, tylko mnóstwo odcieni w codziennych kompromisach. Kuleja kojarzę od łebka jako gościa z konkretnym przekonaniem na niewyparzonej gębie i raczej bezkompromisowego w ocenie. Kuleja bowiem pamiętam medialnie już z czasów potransformacyjnych, czyli raczej specyficznie sympatycznego pół staruszka i jakoś nigdy nie odczuwałem potrzeby zgłębiania jego legendy, stąd zarazem obraz przez młodego Żuławskiego na potrzeby kina komercyjnego przygotowany tak mnie nieco zaskoczył, jak mogłem się w sumie spodziewać, że gdzieś za tym walącym słowem prosto w ryj tak skutecznie jak pięścią z mojej pamięci facetem musi się kryć niekoniecznie służąca jego legendzie przeszłość. Jurek tutaj nie został absolutnie wybielony, choć cholera wie czy z jego charakterem narcystycznym raczej, nie miałby pretensji do Żuławskiego, ale też w ogólnym rozrachunku wygrywa on w tej o nim opowieści, nie wyłącznie dwa złote medale olimpijskie, ale kończy jako swoimi manewrami życiowymi pokiereszowany, ale jednak facet z zasadami i facet ponad wszystko oddany rodzinie. Prawda że uczciwie i z szacunkiem oraz z wyrozumiałością to potraktowanie mojego sławnego częstochowskiego ziomala? Gościa z krwi i kości niedoskonałego i podatnego na sławy przywileje, rzutkiego sukinkota z charakteru, niepoukładanego lecz tak jak pogubionego tak zahartowanego i z taką pasją w ringu, że ja mu wybaczam słabości i jestem pewny, iż każdy kto obejrzy ten nasz rodzimy hit sezonu, także nie będzie się wychylał by Mistrza krytykować. Niby w tytule ten Jurek, ale myk przebiegły tego filmu polega na tym, że bohater z plakatu na przodzie sceny, a wyostrzone jego tło, w którym główną rolę odgrywa małżonka, Pani Helena. Dlategóż wprost odbieram przesłanie jako zasłużony hołd dla tej charakternej babeczki, niż dla Jurka i uznaję iż prawidłowo, bardzo prawidłowo, bowiem kolejny raz istotą szczęśliwego faceta odnoszącego sukcesy ta właściwa kobieta, z odpowiednimi dyspozycjami psychicznymi, cechami osobowościowymi. Oddana ale wymagająca i bez względu na wszystko uczciwe wspierająca - jakiej myślę niejeden doświadczony nieudanym związkiem typ takiemu farciarzowi zazdrości. Tym bardziej, kiedy w tej roli ktoś tak ponętny jak Michalina Olszańska, w scenach tanecznych i świetnie skrojonych kostiumach prezentująca się zjawiskowo. W ogóle to ja myślę, iż odrobinę może przesadzono z tą urodą zaangażowanych panien, bo aż za często trudno było się skupić na wszystkim innym poza ich fantastycznymi walorami, więc i męskie role drugoplanowe jakby nie były wyraziste, to po seansie u mnie jednak w pamięci przegrały. :) Tym bardziej że Żuławski wtłoczył tu wszystkiego po korek i jeśli nawet się nie ulało, bo scenariusz sprawnie został uszyty, a ścieg użyty żaden najbardziej toporny, to niby cztery tylko lata z życia Mistrza mogły bogactwem wydarzeń i kontekstów nasileniem nabałaganić w głowie, w sensie o zawrót przyprawić. Zamykając wrażeń serię, mam jeszcze takie przy okazji bokserskie skojarzenie, że wyszło filmowo porządne kino aspirujące do blockbustera (na nasze warunki), ale bez przesady, bo ja nie wypełzałem z kina posłanym na deski. Trochę tych koncepcyjnych ciosów najzwyczajniej powietrze młóciło, niczym te serie naparzane na korpus odtwarzane na podstawie najważniejszych Jurka ringowych pojedynków. One efektownie wyglądały, ale większego wrażenia emocjonalnego nie wywoływały.

P.S. Spróbuje jeszcze zamiast w zdań kilkunastu, to w jednym zdaniu. Mianowicie choć ostatni chyba raz w takiej popularnej konwencji coś równie dobrego widziałem, gdy o Relidze Palkowski opowiadał, to szczerze Żuławski w żadnym momencie, modelowego hiciora sprzed dekady nie przeskoczył. A była okazja - oj była!

poniedziałek, 14 października 2024

Rzeczy niezbędne (2024) - Kamila Tarabura

 

W towarzystwie samych babeczek przybyłych z psiapsiółkami, w warunkach komfortowych, bez ciasnoty, w porywach dziewięciu osób w kinie ten seans odbyłem. Poczułem naturalne przez moment zagubienie, jakbym znalazł się w złym miejscu o złym czasie - zadałem sobie w myśli pytanie, czy nie wybrałem filmu kompletnie niemęskiego? :) Żarty na bok jednak, bowiem temat absolutnie nie do śmiechu na ekranie był podniesiony - dorosłych zmagania z cieniami z dzieciństwa. Powaga pełna i obraz będący porządnym dramatem, bez jednak wyjątkowego sznytu reżyserskiego. Pod tym względem tylko poprawnie, lecz aktorsko z mocnymi kreacjami duetu urodziwego - naszej eksportowej Dagmary Domińczyk i krajowej Katarzyny Warnke, wspieranych doświadczeniem teatralnym Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik. Mogło być więc to studium znakomite, ale w stu procentach takie nie było. Mnie raz wciągało i po scenach o wysokim stężeniu emocji gdzieś gubiło. Wątki bardzo ciekawe przeplatały się z tymi zbyt obowiązkowymi, tak jak sceny głębokie z raczej płaskimi, a to co w merytorycznym centrum, bywało przesłaniane wizualnymi przewidywalnymi wypełniaczami w postaci, a jakże walorów Katarzyny. Bez względu na raczej standardowy sznyt produkcyjny i scenariusz nierówny, to nie sposób zarzucić tej historii autentyzmu i celnych analiz, a sama puenta ze słoikami to już strzał w sam środek tarczy. Te pieprzone słoiki zadośćuczyniające, jako symbol wstrząsający mechanizmu wypierania oraz tuż przed finałem scena rozmowy obnażająca sposób myślenia i bezrefleksyjny, samoczynny proces ofiary stygmatyzowania. Przecież jak człowiek nie jest zrównoważony, to mu się nie wierzy, bo on odpierdala i mota się – wk**** i rozsiewa wokół siebie toksyczne fluidy. Litości k****! Warto, bardzo więc warto było niemal nocą pognać do kina, bowiem to uniwersalnie i niejednowymiarowo o traumie - szczególnie jeśli potrafi się doczytać między wierszami i tym bardziej zna się podobny niepokój z autopsji, czując co to okaleczenie z dzieciństwa i uparte wypieranie tegoż przez rodzica. Wtedy można poddać to co na ekranie próbie autentyzmu, a że niemal każdy z okresu pacholęcego wychodzi z obciążeniami, to pozostawiam tu niemal wszystkim rekomendację. Dorosłym tkwiącym dla zguby własnej i rodziny w dzieciństwie, w pierwszym rzędzie.

niedziela, 13 października 2024

Oranssi Pazuzu - Muuntautuja (2024)

 

Stawiam tezę, iż jeśli delikwent raz w życiu wdepnął w ekstremę i nie istotne jak bardzo na poważnie było to brodzenie w smolistym brutalnym graniu, to nie ma opcji aby na zawsze nie pozostawał wrażliwy na sound takiż, bez względu na fakt, iż lata ewolucji czy też rewolucji w wybieranych gatunkach mogły go od sieki oddalić. Takie mam przemyślenie, bowiem jak obserwuję siebie i widzę wyraźnie, iż z fana metalu stałem się bardziej fanem może niestandardowego, ale jednak w brzmieniach i produkcji bardziej rocka, to zdarza mi się od czasu do czasu ulec dawnej słabości na umownie uznając dźwiękową miazgę. Być może Finowie z Oransi Pazuzu nie są idealnym przykładem ekipy mega brutalnej, ale już wiązani są z black metalem bezdyskusyjnie, a ja z "czarną sztuką" od lat mam niewiele styczności i oprócz przywiązania do kolejnych wydawnictw Satyra i Frosta w sumie nic mnie w gatunku nie pociąga. Fakt, nie chwaląc się wiem co tam poniekąd w zgniłej, zatęchłej trawie stylistyki piska, bo przecież korzystając z rekomendacji nuty dość jak na obecne czasy awangardowej i zaczytując się w pozostałych jeszcze na rynku papierowym periodykach z branży, nie trudno być w miarę w temacie. Mimo wszystko akurat to nie moja ścieżka jaką obecnie podążam i że kolejny album Oranssi mnie wkręcił jestem lekko zaskoczony, lecz myślę iż zapewne będzie to casus podobny temu jaki wiąże mnie ze Szwedami z Cult of Luna, których krążki śledzę i cenię, jednak na dłuższą metę wracać systematycznie nie zawsze mam ochotę, więc i w corocznych podsumowaniach traktuje ich nie w pełni tak poważnie, jakby ich artystyczne dokonania zasługiwały. Przepraszam tez odpowiedzialnych za Muuntautuja, że sytuacja wyglądać będzie bliźniaczo i po tym jak dam teraz jasno do zrozumienia, że to co obecnie nagrali mnie przyciąga i hipnotyzuje, to te szamańskie akcje częstsze i intensywniejsze, tylko mógłby mnie skrzywdzić psychicznie, więc na dystans, z uważnością i ostrożnością je! Bowiem to nuta która może być niebezpieczna i wymaga odpowiedzialności, a że ja biorąc pod uwagę doświadczenie życiowe nie mam już w zwyczaju nazbyt ryzykować zatopienia w mroku, to tak jak wyżej i też swoje przekonania o omawianym sprowadzę do raczej lakonicznych i dryfujących gdzieś na marginesie słów składających się na zdania, będące rzecz jasna wypadkową zdatnych do wyartykułowania uczuć. Tak samo kręcąc się jedynie gdzieś daleko od sceny i dopuszczając do siebie tylko jej wyjątkowe echa, to trudno mi super merytorycznie odnieść się do miejsca Oranssi we współczesnych odpryskach black metalowych. Słyszę iż jest to obecnie zespół stawiający na klimat mantryczny, a oprócz chwilowych brutalizacji i przede wszystkim skrzekliwego wokalu, swój sznyt widzą w decydującej roli syntezatorów, jakie kapitalnie budują chory złowrogi klimat. Nuta wchodzi człowiekowi pod skórę, jest sugestywna i cholernie niepokojąca oraz rozwija się podług transowych zasad, stąd nazwanie jej podbitym industrialem (zgrzytliwym i mechanicznym) psychodelicznym około black metalem wydaje się uzasadnione. Innymi słowy Oranssi Pazuzu najzwyczajniej mnie intryguje, a teraz kiedy wybrzmiewa Vierivä usva, to tak na marginesie jest im bardzo blisko atmosferycznej strony Cult of Luna. Tylko jedni jadą po całości na potężnym riffie, a drudzy akurat obecnie riff raczej uznali za element wspomagający - zwiększający siłę bitu.

piątek, 11 października 2024

MaXXXine (2024) - Ti West

 

Finał serii - trylogii domknięcie. Jeśli dwie poprzednie znacie – dobrego, mocno stylizowanego kina wymagacie! W sensie przywołania na ekran pożądanego klimatu, to jest bardziej ejtisowe od każdego jednego ejtisowego filmidła, gdyż zgodnie z koncepcją karmiąc się wszelakimi wypryskami tejże kiczowatej popkultury, tworzy w pigułce kompilację wszystkich jej cech. Szanuje ale zaskoczony nie jestem bowiem jak Ti West już ducha przywołuje, to nie ma ch we wsi - musi być pod względem wizualnym i muzycznym (ale te hity nie są aż tak oczywiste) sztos i basta! Tak typ potrafi aromatyczną esencję zaparzyć - już przecież dwukrotnie przecież skutecznie udowadniał! Problem chyba jednak tkwi w (tak to słowo jest lepsze) SZKOPULE, że po raz trzeci człowiek czyni to, co mocno zaskoczyło i mocno wstrząsnęło jeszcze w przypadku otwarcia i pierwszej kontynuacji, a teraz pomimo kombinowanego na dwa czy trzy sposoby zakończenia, to jednak w niczym nie mogło zadziwić. Kwestia przyzwyczajenia i poprzeczki jakiej wyżej ustawić się nie dało, bo zwyczajnie te dwa drągi na których umieszczona maksymalnie wcześniej zostały wydłużone. Zatem tandetnie przewrotny finał bardzo OK, jednak chyba się rozumiemy - bez zaskoczki czy jak jej tam! Rzecz ogólnie zrobiona z rozmachem, a zachowawczo mimo to, bowiem konwencja ramy narzuciła, a wyobraźnia oczywiście została mocno w ruch wprawiona, jednako nie mogła naturalnie pójść dalej niż dorobek w latach osiemdziesiątych kina popularnego pozwalał. Scenariusz zdobny w nawiązania, równie bogato jak rzeczona powyżej strona atmosferyczna. Formuła hybrydowa, gdzie horror klasy B spotyka wtręty z branży porno, a wszystko w histerycznym sosie satanistyczno-bogobojnym, gdzie jeszcze wątek kryminalny rozwiązuje para modelowych gliniarzy. Świat video rozrywki z marzeniami o sławie i na koniec coś co mógłbym nazwać niepokojącą metaforą.

czwartek, 10 października 2024

The Substance / Substancja (2024) - Coralie Fargeat

 

Raport sytuacyjny nie natychmiastowy, uleżeć bowiem to co może z początku uwierało się musiało lub oswoić się była konieczność - przetrawić ten ciężki jak ołowiany klocek krwistego mięcha kawał. Tytuł to co zdobył szeroki rozgłos, odbił się donośnym echem, osiągając poziom jaki zapewnił scenariuszowi elitarne laury, lecz jak to często bywa gdy obraz w atmosferze kontrowersji czy wręcz szoku uznanie zdobywa, nie było pewności że kino agresywne formalnie zdobędzie też u mnie przychylne przekonanie. Tak że niby zachowywałem zdystansowane, zdroworozsądkowe podejście, a jednocześnie oczekiwania gigantyczne gdzieś głęboko schowane wciąż we mnie pulsowały, natomiast spieszę wreszcie donieść, iż odczucia rzeczywiste z autopsji mam teraz dość mieszane. Myślę iż do połowy nie byłem przekonany, od połowy momentami czułem się porwany, natomiast finał mnie rozśmieszył, aczkolwiek był metaforycznie i symbolicznie okazały. Jakaś klamra na siłę i ostatnie dwa kwadranse, które mógłbym dosadnie podsumować, iż reżyserka oszalała. Wracałem mimo to z kina z tym filmem w czachę wbitym - nie mogłem zgasić na mordce absurdalnego uśmiechu (tak tak, bo ja to tak z kampowymi mam body horrorami), ale nawet jeśli czułem zażenowanie przerostem formuły, w sensie obcowania ze spektaklem świadomie, ale jednak niegustownie przegiętym, to miał on w sobie bezdyskusyjnie coś wartościowego do przekazania (Elisabeth Sparkle za oczekiwania tak jak najgłośniejszy ostatnio Arthur Fleck płaci) i zryje zapewne tak aby wyostrzyć perspektywę co niektórym banieczkę. Gdyby przyciąć sporawo nadmiernego, powstrzymać wizualny obłęd nieco, to by Substancji na dobre jedynie wyszło i szerzej do mas mogłaby przemówić. A tymczasem rzekłbym, iż stała się bardziej przyciężkawą próbą oswajania w mainstreamie wizualnego kiczu, a wręcz skierowana do elit kinofilskich, dodawania temu kiczu waloru artyzmu. Nie znam się na gatunku (wspominany w kontekście tak Cronenberg jak Lynch), raczej poniekąd wybiórczo ikoniczne produkcje poznaję, wiedząc jednako iż nie pierwsza to taka próba i kina historia zna twórców, którzy starli sobie szkliwo dążąc do zaszczepienia formuły pośród wzorcowo mainstreamowej widowni. Za odwagę duży plus, za scenariusz ocena państwowa z plusem (gdzie mu tam do wzorca bani rylca w postaci Requiem dla snu), a za całokształt realizacyjny dobry z dużym plusem. Wyróżnienie jeszcze dla powracającej w nareszcie ważnym filmie Demi Moore i baaardzo fajniusio karykaturalnie obleśnego Quaida oraz dla tej panienki, która do tej pory za cholerę z podobną aktorską twarzą mi się nie kojarzyła. 

P.S. The End - było i się odcisnęło, ale minęło w sumie po jakichś 12 godzinach. To też jakiś rodzaj recenzji!

Drukuj