piątek, 26 lipca 2024

To Leslie - Dla Leslie (2022) - Michael Morris

 

Ja pierdziele jaka bombowa rola (nominacja oscarowa, a jakże), znaczy fajnie, ale trzeba zauważyć jak idealnie Andrea Riseborough tutaj w koncepcję reżysera i scenarzysty się wbiła i jak bardzo ona fizycznością do niej pasuje. Nie da się ukryć iż Andrea z tymi oczyma wręcz stworzona jest do kreowania postaci przez życie zgnojonych. Morris (gość do tej pory maczał paluchy w znanych serialach) z Bianco (dotychczas raczej nieznanym) wstrząsająco (prosto w ryj) o alkoholizmie, bo tak najbardziej prawdziwie. Ukazali brutalną prawdę o upodleniu własnym oraz upadlaniu swoich najbliższych. Świadomym krzywdzeniu, bo nie da się usprawiedliwić podłych (grzechy, grzeszki) zachowań wyłącznie nałogiem. Zniewolenia uzależnieniem, z tylko momentami dobrego samopoczucia w permanentnym koszmarze zaspokajania tego ohydnego głodu - ciągłego sfrustrowania, oszukiwania siebie, bezskutecznie przecież równoważącego poczucie winy. Bezdomność i włóczęga bardzo sympatycznej na marginesie alkoholiczni, której naturalnie trudno zaufać, trzymającej się kurczowo (niczym Al Bundy rekordowych przyłożeń) wspomnienia jednego fartownego dnia - dnia który mógł wszystko na lepsze zmienić, a przyczynił się tylko do zaliczenia jeszcze potężniejszej życiowej gleby. Może jednak warto dać ostatnią szansę Leslie? Obejrzyjcie, to zobaczycie iż znalazł się taki jeden uparty.

P.S. Amerykańska prowincja, to zawsze świetne tło dla opowiadania takich historii, które jednak aby porządnie potrzęsło, trzeba elementarnie autentycznie potrafić opowiadać. Michale Morris zrobił to doskonale, bez względu na fakt, że trzymając się rozwiązań wielokrotnie już sprawdzonych. Nie inaczej przecież, iż lepiej nieoryginalne ale emocjonalnie, niż oryginalnie ale bez tego w filmie najmocniej oddziałującego składnika. Szczególnie w kinie raczej dalekim od mainstreamowego – bez na starcie fury zainwestowanego pieniądza.

czwartek, 25 lipca 2024

Voivod - Nothingface (1989)

 

Jeśli zapoznać się z archiwaliami Voivod od początku był osobną jakością i od startu zdobył uznanie na scenie moszcząc sobie własne wygodne gniazdko jako ekipa niezwykle sprawnych i ambitnych kompozytorsko muzyków. Prawda że z drugiej (przekornie) strony Voivod neofitów odpycha, a z pierwszej szczwana to strategia aby robić swoje i naturalnie po swojemu, przez co momentalnie zbudować sobie status wręcz pomnikowy pośród maniaków nuty nieoczywistej, z rzadka wpadającej w ucho, do której poznania potrzebne są specjalne predyspozycje, a i one nie gwarantują, iż krążki przez Kanadyjczyków nagrywane od startu wlezą pod skórę, a najczęściej aby tam zagościły to potrzeba raz wysiłku intelektualnego, dwa upartego przebijania się przez gąszcz smaczków pod grubą warstwą dysonansowych rozwiązań, gdzie melodia nie ginie kompletnie, ale jej rola jest raczej drugoplanowa, bo przed jej tłem żyje intensywnie i pulsuje wyraźnie skomplikowany łamany na wiele sposobów rytm. To wstęp, a po wstępie moje osobiste z Voivod doświadczenia, które są także co nie ukryje fundamentem myśli ten tekst otwierającej. Niełatwo zasysnąć mi było Nothingface, kiedy zacząłem z Voivod swoją przygodę nieudanie na wysokości Negatron i Phobos, nie zdzierżając kilku elementów składowych je konstytuujących, a późniejsza przygoda wpierw z na nowo konsolidującą większą część starego składu s/t, a później ze znacznie przystępniejszymi od materiałów z lat początkowych Angel Rat i The Outer Limits okazała się zaskakująco przyjemna i z nimi silnie mnie związująca, a one same także nie do końca z przykładowo Nothingface korespondowały. Tyle że Nothingface obecnie wydaje się piszącemu te wspominki coraz bardziej atrakcyjny i nie taki aż bardzo odległy od wyżej wspomnianych, a od pierwszych nutek zasadniczo mnie się podobających. On jest oczywiście koncepcyjnie inny, bowiem jest mniej zwarty w sensie nie piosenkowy, gdyż motywy nie są ściśle podporządkowane jakiemuś klejącemu się do ucha motywowi, a posiadają raczej konstrukcje dużo bardziej otwartą i swobodną, więc i złożenie tychże swoistych puzzli wymaga wspomnianego powyżej zaangażowania i upartego trwania w objęciach rzeczonego albumu. Voivod w każdej fazie był i jest zniuansowany i interesujący poprzez tą muzyczną tajemnicę czy eksplozywny kompletnie inaczej niż w brutalnej lub najzwyczajniej ciężkiej gitarowej nucie się przyjęło. Pomysłów tutaj co nie miara, zmian i przemian w obrębie jednej kompozycji mnóstwo i te zawijasy wokalne Snake'a dodające kosmicznemu wymiarowi jeszcze szerszej przestrzeni także odbijają się na wizji całości znacząco. Żeby być jednak w zgodzie ze sobą, to większą przyjemność wciąż odczuwam w kontakcie z krążkami Voivod które znam znacznie lepiej, ale skłamałbym gdybym napisał iż Nothingface mnie obecnie szalenie mocno nie intryguje i nie odczuwam potrzeby aby się w niego konsekwentnie wwiercać, a jak już się przecisnę, przeniknę i przesiąknę jego zawartością, to też lekko się obawiam jak będę odbierał wszystko to co było łatwiejsze do ogarnięcia. Znaczy czy będę te nieco bardziej konwencjonalne studyjne produkcje Voivod traktował jako te słabsze? Oby nie, oby moje obawy okazały się  niepotrzebne! W sumie to fajnie jest odkrywać odsłaniając kolejne warstwy z takiego natchnionego materiału, ale czy nie równą mu przyjemnością jest dać porywać się rzeczami doskonałymi, lecz na tyle osłuchanymi iż najzwyczajniej odprężającymi? Pomyślę o tym. :)

środa, 24 lipca 2024

Furiosa: A Mad Max Saga (2024) - George Miller

 

Przypomnienie o kultowej serii poprzez jej odnowienie niemal już przed dekadą (czas niemożliwie zapier) i uwspółcześnienie jej w sensie oczywiście wykorzystania ówczesnych metod obróbki filmowego obrazu, okazało się wielce udane, mega skuteczne i zapaliło jednak do kolejnego podejścia w formacie sagi, a jak saga to pytanie ile jeszcze po Furiosie i ile z tego zdąży nadzorować stworzyciel Miller, bo metryki nie oszukasz, a kolejna dekada dla Millera tą już dziewiątą będzie, więc kto wie. Póki co jestem po seansie Furiosy, czyli mam powód by napisać, że dostałem kino maksymalnie stuningowane, ponownie efektowne i na petardzie ale już nie zaskakujące, tylko spełniające w segmencie rozrywki oczekiwania - emocje jednak (w sumie trudno by było inaczej) są szablonowe i oparte na najbliższym sercu szantażu emocjonalnym, że matka i córka i ta matka wiadomo i ta córka oczywiście musi odnaleźć ukojenie w zemście! Momentami wizualnie to wszystko wygląda nader sterylnie, jakby nie przymierzając patrzyło się na grę komputerową, ale pomimo to jest w tym wystarczająca dynamika, tak że patrząc na mniej epicki efekt od tego poprzedniego, to zapewniona jest dla ekscytacja widza. Bez przesady rzecz jasna - do Na drodze gniewu nie ma sensu przymierzać, bo co by nie kombinować i nie naciągać nie dźwiga. Bardziej nie ma co się w temacie rozpisywać. 

P.S. Czy tylko mnie najmłodsza Furiosa przypominała Marka Kondrata w Historii żółtej ciżemki?

wtorek, 23 lipca 2024

Deep Purple - =1 (2024)

 

Z zasady w normalnych warunkach jestem bardzo sceptyczny w stosunku do sytuacji przedłużania w nieskończoność, do bólu, aż zrobi się naprawdę mocno żenująco kariery studyjnej największych legend muzycznej sceny. W zasadzie nie robię wyjątków i donoszę iż w poniższym przypadku także będę nieugięty, bowiem uznaję iż może mniej instrumentaliści (chociaż rzecz jasna także, bo jak niby inaczej) dają radę, ale tylko względnie (poziom sprawności manualnej przecież z biegiem lat nie rośnie), ale wokaliści to są już poza jakimikolwiek "ale" i kropka. Nie ma takiej możliwości aby w pewnym wieku głos jak dzwon nie zaczął fałszować, albo nazwijmy taką sytuację najzwyczajniej zmęczeniem materiału i efekt tegoż po prostu dostękiwaniem, a nie pruciem powietrza mocarnym wokalem. Ian Gillan już około 15 lat temu na scenie takie oznaki zdradzał (byłem na żywo i słyszałem na żywo), a od tego momentu cokolwiek nie zdziałałyby obróbka studyjna i fachowa pomoc speców od emisji głosu, to samego sedna problemu się nie zlikwiduje. Tak to oto na enigmatycznie filozoficznie zatytułowanym nowym krążku wokal Gillana jest niezły, lecz mnie akurat strasznie męczący tymi wszystkimi drobiazgami w postaci stojącymi za chęciami realnymi możliwościami i wynikającymi z nich siłowymi zaśpiewami, które (będzie chyba komplement) nie irytują aż tak jak przecież jednak młodszego Dickinsona na tegorocznym albumie. Nie znaczy to mimo wszystko iż =1 słucha mi się dobrze, a przyjemność z kontaktu płynie i nie jestem w stanie przestać go słuchać. Absolutnie nie ma mowy abym napisał w podobnym tonie co uznane klasyczne marki recenzenckie że jest fajnie i super że fajnie jest, bowiem jak mnie coś męczy to to odrzucam, a akurat =1 zdatny był wyłącznie do jednej z kawałkiem tylko współpracy i również niezbyt odczuwam zmiany w składzie i nie bardzo podobają mi się wykorzystane po raz enty schematy i szablony aranżerskie, a same kompozycje bez wyjątku czy są słabe, a może lepsze, to nie posiadają ni jednej samotnej cechy świadczącej o ich wyjątkowości i zlewają się w jednolitą masę z której co niektóre fragmenty mogą być poniekąd zapamiętywane robiąc częściowe wrażenie. Deep Purple tak a.d. 2024 jak od ponad ćwierćwiecza nie nagrało ni jednego prawdziwego przeboju, a to świadczy jedynie o jego słabości, czy nieistniejącej już chyba żyłce do znakomitego komponowania, choć zapotrzebowanie na nowa muzykę legendy nie jest przecież znikome. Z tego co trafiło w moje gusta, a jest związane z wydaniem =1, to oprawa graficzna - ascetycznie piękna. Reszta tak jak powyżej, a jak ktoś potrzebuje głębokiej analizy tematów jakie poruszają teksty, to odsyłam do Onet-owej waty i innych platform oratorskich wysiłków, które bez żenady (jprdl serio!!!) określają dzisiejszych purpli numerem jeden na scenie hardrockowej. 

P.S. Reckę skleciłem i reckę prawie upubliczniłem i w ostatniej chwili zwyciężyła w stu procentach uczciwość. Tak tak, podoba się D77K Now You're Talkin', gdyż jest najbardziej spoko zwięzły, jednak Gillan mógłby tu sobie darować tą totalnie położoną próbę krzyko-falsetu, którą oczywiście wspomniane portale także się za-chwy-ca-ją.  

poniedziałek, 22 lipca 2024

Avalon (1990) - Barry Levinson

 

Ajajaj ajajaj, już wiem! To co czuję teraz po seansie, to tzw. mieszane uczucia i  poczucie zmarnowanej szansy na kino wybitne w formalno-gatunkowej przestrzeni filmowej do której zawsze miałem słabość, a zarazem jakiś rodzaj spokoju czy błogości mnie opanowujący, gdy już napisy końcowe przejmują ekran. Bowiem ja bardzo bardzo takie ciepłe opowieści familijne o amerykańskiej podstawowej grupie społecznej i to jeszcze z czasów z jednej strony wizualnie możliwej do pięknego ogarnięcia przez scenografa, a z drugiej tak prawdziwej w swej istocie, jak współcześnie trudno już osiągnąć, gdy kręci się z udziałem całego nowoczesnego inwentarza zdobyczy nauki - na myśli mam smartfony i konsekwencje życia w rzeczywistości wirtualnej bardziej, niż tej realnej, z ludźmi w pełnym kontakcie f2f.  Domyślam się tylko, bo genezy Avalonu w stu procentach nie znam, iż jest w tym chyba spory pierwiastek sentymentalny Levinsona, a Avalon to nie inaczej tylko saga jego rodu, od momentu przybycia dziadka do Stanów Zjednoczonych. Opowieść o losach kilkupokoleniowej rodziny emigranckiej, trochę oczami dziecka (dziewięcioletni Elijah Wood), trochę średniego pokolenia i trochę seniorskimi. Zwykłe w sumie sytuacje, najbardziej codzienna codzienność i dotykani rożnymi (także naturalnie dramatycznymi) zdarzeniami szczęśliwi, bowiem trzymający się blisko siebie ludzie po prostu. Miejsce i czas największym i najbardziej malowniczym jednak walorem, bo myślę nie będę prezentował zbyt zaskakującej opinii, że scenariusz z sytuacjami emocjonalnymi, ale bez tak silnego oddziaływania w praktyce jakbym oczekiwał, ale w sumie też obsada przednia i obyczajowy charakter równomiernie poprowadzonej narracji posiada ten czar czy urok, który jak wyżej napisałem nie przeszkadza prześlizgnąć się przez projekcję w towarzystwie poczucia udręki i pozwolić osiągnąć stan odprężenia, lecz żeby Avalon był szczytem reżyserskich kompetencji Levinsona, czy tym bardziej jednym z najważniejszych obrazów w swej kategorii, to nie nie nie, nie przekonacie do tego mnie. :)

niedziela, 21 lipca 2024

The Zone of Interest / Strefa interesów (2023) - Jonathan Glazer



Nietrudno w czasie seansu czuć zarazem gniew jak i bezsilność, lecz w tym stanie niełatwo znaleźć odpowiednie (nie prostacko wzburzone czy z drugiej strony patetyczne i nie znieczulone rutyną znajomości tematu) słowa komentarza, gdy ogląda się na ekranie komfortowe życie rodzinne bliskich komendanta obozu koncentracyjnego, mieszkających w samym centrum zakrojonego na gigantyczną skalę planu holokaustu, kiedy naturalnie wokół rozgrywa się niebywała gehenna ludzka, a odpowiedzialni wiodą beztroskie, idylliczne w zasadzie życie. Jedyne słowa trafiające w punkt i określające mój stan emocjonalny, to te które wyrażają nawet nie odrazę, bądź szok w stosunku do prezentowanej znieczulicy, a racjonalną metodyczną analizę, gdy człowiek po raz kolejny uświadamia sobie do jakiego kompletnego pozbawienia odruchów człowieczeństwa prowadzi wpierw celowana precyzyjnie indoktrynacja, a dalej poczucie władzy zasadzone na totalnej bezkarności. Przemysłowe uśmiercanie o kilkadziesiąt metrów od wymarzonego domku z ogrodem warzywnym. Zaraz po sąsiedzki dymiące kominy krematoriów o zachwalanej skuteczności. Symboliczne niezwykle zmywanie oznak mordów z oficerskich butów, ogromnie sugestywna rola dźwięków tła, czyli jakichś przerażająco oswojonych odgłosów docierających z miejsca kaźni. Ludzie cienie przemykający pośród rasy panów i wykonujący mechanicznie przynależne im służalcze zadania byle przetrwać, byle przeżyć, a w innym planie bezrefleksyjni podwładni nazistowskiego oprawcy, ślepo i z maniakalnym zaangażowaniem wykonujący rozkazy i schlebiający dowódcy. Praca i czas wolny spędzany z rodziną lub na czynnościach hobbystycznych - wysiłek i odprężenie po sumiennie wypełnionych obowiązkach. Seria scen niezwykle wymownych, lecz efekt uzyskany bez odrobiny dosłowności. Narracja niesamowicie dosadnie i sugestywnie oddająca poprzez obraz i to co pomiędzy wierszami swoisty surrealizm pozbawionej jednak abstrakcji sytuacji, a w rzeczy samej koszmarną ciszą i adekwatnym kunsztownym symbolizmem wyrażająca upadek człowieczeństwa na rzecz kultu oswojonego zła. Film kolejna przestroga i naturalnie proste ale czy banalne skojarzenia, iż ludzie ludziom zgotowali ten los. Ludzie nie jakieś potwory, ale pozbawieni wrażliwości na okrucieństwo, opętani pogardą, tak samo jak książkowo przesiąknięci celnie sformułowaną tezą Hannah Arendt o banalności zła. Niezwykle ważny obraz w wielu kontekstach, lecz najbardziej myślę w kontekście pamięci i świadomości, o czym świadczy finałowa klamra współczesnego odniesienia. Kino złożone z prostych środków o miażdżącej sile oddziaływania i kino wielkich autentyzmem kreacji (wybitni Christian Friedel i Sandra Hüller), jednak kino które wejść pod skórę może wyłącznie widzu, który zna rewers tej historii, a obawiam się iż wiedza o holokauście i miejscach podobnych Auschwitz-Birkenau przestaje być powszechna i oczywista.

P.S. Szanuję ten polski wkład finansowy w sztukę która metodami jak najdalszymi od ideologicznej łopatologii edukuje. Byle więcej, bo to dobry, mimo że ambitny, a przez to nieskuteczny masowo kierunek. Bowiem nie ma bardziej zabójczej broni, niż strzęp wiedzy w rękach głupca - unikajmy więc jeśli jest okazja.

piątek, 19 lipca 2024

Finding Forrester / Szukając siebie (2000) - Gus Van Sant

 

Jak widzę Seana Connery’ego u Gusa Van Santa w udramatyzowanej obyczajówce, wówczas jakiś rodzaj zaskoczenia odczuwam, bowiem aktor to legenda, jednak kojarzony ze zdecydowanie innym repertuarem. Pierwszy Bond przede wszystkim, potem role raczej niekoniecznie przekonujące krytyków, gdyż w produkcjach nie bardzo wybitnych i wreszcie kiedy broda już była siwa, kreacje mentorów, w których zaczął się naprawdę dobrze odnajdywać. Jednako mentor w Nieśmiertelnym, ojciec Indiany Jonesa, bądź Jim Malone z Nietykalnych, to w kinie umówmy się rozrywkowym, bądź po prostu w kinie akcji występy, a nie role stricte dramatyczne z intelektualnymi ambicjami do pogłębionego podumania. Akurat Connery w Szukając siebie, to też człowiek wiedza z imponującym erudycyjnym zapleczem (ktoś akurat podobny do Wilhelma z Baskerville z wybornego Imienia róży), tylko Van Sant to nie spec od wizualnej widowiskowości, a fachowiec z zupełnie innego gatunkowego obszaru. Stąd się dziwie gdy właśnie hollywoodzki Holender Conner’yego sobie w obsadzie wymyślił i jestem mile zaskoczony, choć do kanonu osobistego Szukając siebie nie wpiszę, że ten „eksperyment” się udał i aktor teoretycznie jednej lub dwóch góra form wyrazu daje tu dojrzały koncert aktorski, rzecz jasna w granicach rozpoznawalności własnego stylu i możliwości. Jest Connery dobry i chociaż nie jest to najbardziej głośny reżyserski przykład pracy faceta odpowiedzialnego za takie dzieła jak hmmm… (jeśli to czytacie, to myślę iż je znacie), prezentuje Van Sant bardzo rzetelnie i wdzięcznie historię czarnego dzieciaka z basketowym bakcylem i z trudnej dzielnicy, który to zaprzyjaźniania się z emerytowanym literatem, a ten skrytemu wrażliwemu smarkaczowi z potencjałem intelektualnym i marzeniami o pisarstwie imponuje. To dwa rożne światy, a między nimi chemia, jakby to nie była trudna zasadniczo relacja. Młody i stary poza tym, biały i czarny, a za nimi stojące rożne życiowe doświadczenia. Tak czy inaczej, w filmografii Van Santa raczej jeden z tych najbardziej konwencjonalnych i bezpiecznych filmów. Kompletnie bez jakichkolwiek formalnych fajerwerków, natomiast z bardzo sympatyczną i optymistyczną aurą. Żaden hit sprzed lat, bo bym o jego istnieniu wiedział już prawie od cwierćwiecza, a tak trafiłem na seans akurat teraz za sprawą przypadku.

czwartek, 18 lipca 2024

Orange Goblin - Science, Not Fiction (2024)

 

Sytuacja (biorąc pod uwagę kilka ostatnich lat i kilka ostatnich płyt) w przypadku Orange Goblin jest obecnie niecodzienna, bowiem straciłem ja niemal kompletnie brytyjską ekipą bieżące zainteresowanie, gdyż (nie oszukujmy się) nawet jeśli nie pisałem o najnowszych albumach kompletnie krytycznie, to żaden z nich nie przetrwał próby czasu w takim stylu w jakim bym oczekiwał. Tym samym Science, Not Fiction nie był co zrozumiałe oczekiwany (do czasu jednak) zbyt niecierpliwie, więc kiedy już pojawiły się pierwsze dźwięki przedpremierowe, to okazało się, iż był to ten moment kiedy rozpocząłem jednak zniecierpliwione wyczekiwanie, bo coś się wydawało w skostniałym dotychczas niestety jak dałem do zrozumienia obliczu Pomarańczowego Goblina się zmieniło. Każdy kolejny singiel z jednej strony upewniał mnie w tym przekonaniu, lecz jednocześnie byłem w stosunku do swoich odczuć dość nieufny, bowiem miewałem przekonanie, że za tą przemianą podejścia kryje się myślenie życzeniowe, a głównym argumentem przemawiającym za jej zaistnieniem może nie być sama muzyka, a opakowanie w jakim single zostały mi zaprezentowane. Mówię tu o obrazkach takich fajnie zmontowanych, które idealnie w moje gusta się wpisały, stąd trudno mi było może uznać, że poniekąd sam sobie wymyśliłem ten oczekiwany przełom. Wątpliwości były i tylko konfrontacja z pełnym programem Science, Not Fiction była w stanie je rozwiać, bądź je potwierdzić wywołując tak radość, jak i równie prawdopodobnie smutek. To właśnie sprawdzian nuty bez efektów wizualnych określił jak jest i z mojej maksymalnie subiektywnej perspektywy informuję zainteresowanych, iż jest nawet lepiej niż sobie mogłem wymarzyć, a Science, Not Fiction wygląda (patrz koperta) równie świetnie jak brzmi, mimo że kompletnie sound nie nawiązuje do mojego faworyta z dyskografii, jakim krążek z 2007-ego roku. Healing Through Fire było mocno dołem potraktowane i membrany ostro dostawały w kość musząc znosić pracę wykonaną przez przesuwającego heblami. Natomiast produkcja Science, Not Fiction mimo iż znacznie bardziej czysta, posiada jednak ten soczyście brudny szlif i uważam że jest chyba jedną z najlepszych jaką Orange Goblin zdołał kiedykolwiek uzyskać - trzymając się przepisu na dźwięk podobny do tego w ostatnich latach uskuteczniany, a zarazem podbity odpowiednią dawką konkretnego, bardzo tłustego łomotu. Innymi słowy jest wyraziście, w sensie że moc nie rozprasza i nie przykrywa detali, a te są na Science, Not Fiction bardzo istotne, bez względu na fakt, że nikt tu niczego nowego nie odkrywa, a tylko w zasadzie więcej niż stonera w nucie Goblinów rock'n'rolla po linii (niewielkie zaskoczenie) Motorhead, czy z lekka bardziej psychodelicznego grania, w którym oczywiście fundamentem ogromna miłość do spuścizny Black Sabbath z czasów Ozzy'ego (patrz bardzo pod Childen of the Grave, The Fire At The Centre Of The Earth Is Mine). Album brzmi nareszcie ekscytująco i nareszcie nie mam powodów aby próbować kamuflować rozczarowanie - niby tylko do najlepszej tradycji dodali nieco świeżości w postaci ponownego entuzjazmu, ponownej ekscytacji i idealnie współgrającej z muzyką wizualnej narracji, a dzięki temu jest kapitalnie. Poszerzyć ponadto nieco spektrum aranżacyjne plus skorzystać z nośnego pomysłu plastycznego i otrzymać najlepszy od grubo ponad dekady (A Eulogy For The Damned  się kłania) efekt. Ja szanuję!

Drukuj