Przymierzałem się przymierzałem, aż wreszcie zdecydowałem sam się sprawdzić i przekonać że kilku, może kilkunastoletnie zafascynowanie upiornie groteskowo artystycznymi fiksacjami Kima Bendixa Petersena nadal we mnie żyje i całkiem doskonale pamiętam co szył tak z kumplami w składzie Mercyful Fate jak i pod szyldem własnego pseudonimu - by Mariuszowe, mało interesujące ŚWIAT refleksje zebrać i spisać. Na pierwszy ogień VooDoo nieprzypadkowo, bowiem raz był to rok jeden z ostatnich naprawdę obfitych w Króla karierze wydawniczej (Voodoo i Dead Again za jednym niemal wystrzałem), po drugie ja jestem wciąż tak młody że poznałem Jego Wysokość i jego majestatu twórczość dopiero na tym przecież mega dla niego zaawansowanym wiekowo poziomie, więc do obydwu wydawnictw mam największy sentyment, jakkolwiek zdaje sobie sprawę, iż nie były to materiały ze ścisłej topki, najbardziej doskonałe w jego dyskografii. Niemniej jednak ja VooDoo cenię szalenie i nie odczuwam wstydu by przyznać że na tle wszystkiego "kingowego", nawet z perspektywy autopsji WSZYSTKIEGO wciąż uznaję za materiał kapitalny. Kiedyś mogłem podejrzewać, iż jednym z powodów było to sterylne i w kontraście do starszych rzeczy znacznie przejrzystsze brzmienie. Dziś ma to mniejsze znaczenie, tym bardziej że inżynieria dźwięku obiektywnie przeszła od końca lat dziewięćdziesiątych potężną ewolucję i to co wówczas brzmiało świetnie, obecnie rozbrzmiewa jedynie bardzo poprawnie, a w przypadku VooDoo jednak za mało mięsiście, kiedy w studio postawiono na więcej cykania kosztem archetypicznej potęgi mocy. Taka sytuacja, takie okoliczności też, że nawet jeśli lekko kręcę nosem na dźwięk najtisowy, to i tak uznaję go za bardziej do mnie przemawiający, niż produkcje ejtisowe - za suche, za szorstkie, za wreszcie mało organiczne, kompletnie dla moich uszu czasami wręcz niestrawne, gdy tym bardziej skonfrontuje je z często przymulonym, ale jednak bardziej przyjaznym kręceniem gałkami z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tam przecież była potęga głębi, którą kolejne dekady zamaskowały jakimś domniemam rodzajem kompresji, tudzież kojarząc znaczenia określenie i bawiąc się kontekstami jej dekompresji. :) Muzycznie natomiast (także jako coś dla mnie wtedy nowego, świeżego) VooDoo pochłonęło bez reszty i zafascynowało, zatem ja spostrzegałem ósmy już album Kinga zupełnie inaczej niż jego wierni fani, jacy naturalnie zauważali zawartość w układzie odniesienia wcześniejszego stuffu i jak pamiętam twierdzili raczej zgodnie, iż sięga on do korzeni i tak pod względem charakteru przypomina debiutancki okres, lecz nie wyłącznie jako powtarzalność po nawrocie, ale rodzaj nowej młodzieńczej pasji jaka zechciała na nowo wkraść się w łaski zarówno doświadczonych członków składu, jak i tych nowych. W moich uszo-oczach funkcjonuje oczywiście tak jak powyżej nadmieniłem i chcąc dodać do tych zwięzłych odczuć coś ponad, jako materiał mega kreatywny, z mnóstwem tak świetnych harmonii gitarowych, solówkowych wprawek pierwszorzędnych, jak i dominującej detalicznej finezji motywów wokalnych, z jakich notabene Diamentowy Król słynie w ogólności i w szczególe. Mam tu na myśli nie tylko te swoiste dialogi między quasi tonacjami, ale też rzeczy w rodzaju tych z Life After Death (kumaci trybią) czy z innej beczki zajebistych akcji instrumentalnych z kawałka tytułowego, jak i klawiszowej sytuacji z Sending of Dead, Sarah's Night i Unclean Spirits. To wszystko jest miejscami wręcz porywające, ale ja mimo to najlepiej czuję się w objęciach na przykład The Exorcist jaki wciska się w ucho jako bardzo stylowo heavy metalowy i posiada ten przywilej w tym kontekście, że jak już wjeżdża w nim solówka, to mnie ona wręcz przyjemnie rozjeżdża. :) Podobnie działa rzecz oczywista kompozycja finałowa, jaką nazwanie podsumowującą i esencjonalną nie uważam by było przesadą. Gdyby akuratnie się rozwinęła i miast po półtorej minucie zgasnąć i powrócić w formule straszącej po dalszych minut siedmiu, wypełniła jednak tą pauzę muzyką.
poniedziałek, 24 marca 2025
czwartek, 20 marca 2025
Witness for the Prosecution / Świadek oskarżenia (1957) - Billy Wilder
Jak sympatycznie się to zaczyna, to ja byłem pod ogromnym urokiem cudnej listy dialogowej i fenomenalnego uroku Charlesa Laughtona. Pewnie najbardziej pamiętanego z roli Semproniusza Grakchusa w Spartakusie wiadomo kogo! Za kamerę w tym przypadku jednak inna legenda, w roli szefa szefów na planie Billy Wilder, a na tapecie sztuka Agathy Christie, więc i inscenizowana sprawa kryminalna w klasycznej oprawie z lekko przymrużonym okiem, czyli bez makabry, stawiając na błyskotliwość intelektualną i klasę wynikającą ze swobody gawędziarskiej. Przecież w sumie ani po królowej dedukcyjnego kryminału czy po specu od obyczajówek z komediowym zacięciem, nie mogłem spodziewać się przygnębiającego realizmem dramatu sądowego - no niedoczekanie zaprawdę. O czym? O morderstwie rzecz jasna! Taki numer, że jedna przebieranka i wystarczyło by zmanipulować czcigodny aparat sprawiedliwości. Teatralnie udramatyzowany finał jak przystoi klasycznemu kinu oraz upstrzenie twistami, jak na takie kino w ilości przesadnej. To nie kpina z mojej strony, ale zabawnie urocze są te ze zbiorów starego kina filmy i naiwności teraz po latach wyraźnie wyczuwane.
środa, 19 marca 2025
La bête / Bestia (2023) - Bertrand Bonello
Swoisty rekord pobiłem właśnie, gdyż Bestia przeze mnie „napoczęta” została już gruby miesiąc temu, a seans "skończony" właśnie dzisiaj i przez ten czas pomiędzy, ani razu o kontynuacji nie pomyślałem, bowiem prozaicznie tytuł z pamięci na ten czas wyciąłem. Aby się dowiedzieć o czym on i kogo przemyślenia interpretuje oraz po co to czyni, odsyłam po wiedzę zasadniczą do licznych baz informacyjnych - sam przechodzę tymczasem do zwięzłego podsumowania, że to doświadczenie intrygujące tylko u podstaw, skomplikowane w rozwinięciu i niestety nużące w realizacji. Jest w nim rozmach w mnóstwie deklarowanej treści ale nie przekłada się on na utrzymywanie zainteresowania, jak podobnie mocno egzaltowana gra aktorska nie wzbudza u mnie przekonania o obcowaniu z żyjącą dramaturgią warsztatową perełką oraz ogólnie inspirującą do wzniosłych odruchów kulturą bardzo wysoką. Dwie i pół godziny produkcji, która przecież ma wiele do powiedzenia, bowiem fundament literacki to nie napychanie watą kolejnych stron, ale sprzedane jest to przez reżysera bez większej ikry i być może przekonania, bo projekt robi wrażenie miast pęczniejącego w człowieku, to rozdrabniającego się i nadmiernie przyciężkawego intelektualne, by najzwyczajniej choć na poziomie wyższym od poprawnego ekscytować. Nieprzekonany i zmęczony, być może kompletnie niewrażliwy na taką formę, wreszcie pozbawiony chęci doszukiwania się w tej narracji esencji, ja się poddałem i przyznaję poprzeskakiwałem trochę przewijając, co ostatecznie odebrało prawo Bestii do mnie urobienia, a mnie jednak opartego na pełnym wglądzie Bestii oceniania.
poniedziałek, 17 marca 2025
Puma Blue - antichamber (2025)
Wszedłem w tym momencie na poważnie w temat nowej, z zaskoczenia wydanej płyty sygnowanej logo Puma Blue, która w zasadzie nie jest chyba albumem kontynuującym ewolucyjną drogę, a rodzajem pobocznego jednak pół-projektu w ramach cały czas inspirującej twórczej drogi Jacoba Allena. Pół-projektem, gdyż główna siła sprawcza Puma Blue rezygnuje tutaj z zespołowego charakteru muzyki na rzecz charakterystyki akustycznej, bądź quasi akustycznej, gdzie wiodącą rolę odgrywa bez prądu gitara tak samo często i gęsto plumkająca subtelnie, jak i brzdąkająca z charakterystycznym dźwiękiem wypuszczonym przed scenę, jaki wydaje to szorowanie po gryfie i odpowiednie strun szarpanie. Chcę tym samym dać do zrozumienia, iż wydawnictwo ukazujące się póki co wyłącznie w formacie streamingowym nastawione jest na penetrowanie mniej złożonych instrumentalnie terenów, na których jak czuję można odkryć paradoksalnie być może więcej niżby, gdyby przyozdabiać powstałe struktury bardziej skomplikowanymi aranżami - ubogacając z uzasadnionymi intencjami dodatkowo nimi zewnętrznie. Czuję bowiem, że antichamber broni się doskonale bez tych dodatkowych ingerencji, nie wiedząc jednocześnie czy aby bez nich o ostatniej dotychczasowej pełnej płycie mógłbym napisać to samo. One bardzo różne, ale w swoich kategoriach równie fascynujące i emocjonujące, a pisząc o tej nowszej właśnie, mam przekonanie, iż skupił się Jacob na najbardziej pierwotnym sposobie pisania piosenek, które zarazem mogłyby być w tej formie zarysem, punktem wyjściowym dla czegoś więcej, jak i równie bezproblemowo rezonują jako surowe formy, nie przepieszczone, jakbym to używając być może nieistniejącego słowa odkreślił. Nagrane w intymnych warunkach w okolicznościach i klimacie samotności, pozwalając się jak to autor stwierdził, jemu jej pochłonąć - czując nagły napływ intensywnej weny. Przemieniając się z prywatnej refleksji w (cytując) - "dzieło które uchwyciło ból tego czasu". Dzieło swobodne i do poziomu czystej esencji skompresowane zarazem, gdzie wspomniany akustyk pływa i akcentuje, a w tle nieśmiało falują elektroniczne tekstury, dające wraz z bolesnym, zaangażowanym wokalem Jacoba efekt dla autora terapeutyczny, a mnie odrobinę, mimo iż silnie wciągający, to jednak krępujący - gdyż tak mocno naładowany osobistymi, mrocznymi Jacoba tęsknotami.
piątek, 14 marca 2025
The Monkey / Małpa (2025) - Osgood Perkins
Uwaga, uwaga, uwaga! Ta zniewaga krwi wymaga! Poszedłem do kina i niepotrzebnie poszedłem - Osgooda to wina! Krwi mi nie szczędził - krew się przelewała, tylko zamiast grubego bojania, dostałem w teorii kawał zabawnej makabreski, lecz dla kogoś kto w kinie poszukuje kawałka zabawnej i krwawej makabreski, a ja takim kimś nie jestem, więc tylko kilka razy brechtłem, a przez większość czasu lukałem na clock, a siku mi się przecież nie chciało, więc poddenerwowany nie byłem! Podpisując się pod opinią poniższą, ją tutaj parafrazując, dodam do tekstu by rozmiary były prawidłowe i tekst posiadał wymiar więcej niż tylko arogancko ironiczną beką śmierdzący, że Perkins niech lepiej idzie w innym kierunku zdecydowanie. Małpa to kino klasy B, czarna komedia, ale na dłuższą metę nudzi, choć bywa i zabawnie. Kilka gagów świetnych, ale całość pupci nie urywa. Nierówny film i nie dziwię się tak skrajnym ocenom, bo albo się łyka takie coś, albo odrzuca jako kicz. Oby tylko Perkins się nie popsuł robiąc dalej takie kino, bo wcześniejsze jego filmy naprawdę miały to coś, coś fajnego i oryginalnego. Małpa zupełnie z innej beczki, zbyt tandetnej, ale rozumiem, że to na podstawie Kinga - a i on bywa tandeciarzem, no ale znając sznyt Oza, to można było oczekiwać czegoś lepszego. Czyżby dla kasy ten film? Możliwe! Może taki był zamysł, by to przerysować i pójść w pastisz, nie wiem. Trzeba chyba podejść do Małpy z humorem i bez większego rozumu. Wtedy może być zabawnie, choć też nie do końca.
czwartek, 13 marca 2025
La Cocina / Apetyt na więcej. La Cocina (2024) - Alonso Ruizpalacios
Sugeruję aby nakarmić człowieka odpowiedzialnego za polską edycję tytułu dojrzewającymi kilka dni resztami z La Cocina, czyli wprost z KUCHNI, bo się człowiek nagłowił zapewne i wyrzucił z siebie pomysł, który przypadkowego widza zapatrzonego w szołmeńskie kulinarne akcje telewizyjne i tak w zbyt dużej ilości do kina nie przyciągnie, a tych co obejrzą i docenią wartość filmu Alonso Ruizpalaciosa na stówę wku-Rwi. Tytuł banalizując i nie tego w sferze treści się spodziewałem (wiadomo dlaczego), nie taki przebieg akcji sobie wyobrażałem, za cholerę nie szedłem na film o ludziach z chu-Owym życiem - emigrantów latynosów, czy innych kolorowych traktowanych przez białego PANA jako tania siła robocza, wykorzystującego ich słabą pozycję życiową. Jeden dzień z życia kuchni, restauracji z jedną gwiazdką Michelina, w atmosferze niemal permanentnego ADHD w sensie narracyjnym, gdzie scenariusz kapitalny zakładający w sumie realizację na zasadzie punktów kulminacyjnych mniejszych, potężnego jeb-Nięcia, w połowie wyciszenia gawędziarskiego i do końca nakręcania chaosu, by w finale wszystko wybiło, co oczywiście tłumaczy wcześniejsze oparte na mechanizmach obronnych zachowania postaci tej arcy mnie zaskakującej tragikomedii, sztuki bodaj teatralnej, którą zapewne mógłby nakręcić śmiało Iñárritu we współpracy konsultacyjnej na przykład z Jarmuschem. Chcę przez to powiedzieć, że należą się oklaski i wysokiego poziomu reżyserskiego proszę się spodziewać, gdyby ktokolwiek się zdecydował zawitać w przyjaznych progach multipleksu, bądź kameralnego kina studyjnego. Wówczas taki typek uświadomiony, że z czymś na poziomie warsztatowym, technicznym bliskim Birdmana (super zdjęcia, operatorka, kamera podążająca za postaciami w klaustrofobicznym otoczeniu) się skonfrontuje - za rekomendację mocnego kina podziękuje. Obejrzy z lekkim wytrzeszczem świetnie zbudowany z nieoznaczonych rozdziałów, lekko przerysowany i z doskonałą dynamiką, tempem przyspieszeniami, wyciszeniem, może też słabo dostrzegalnymi ale jednak pauzami w trakcie, obraz z kłującym w ślepia decydentów morałem. Obraz trochę nowoczesny ale i mam wrażenie archaiczny w stylu - taki co miesza, plącze te odległe czasowo filmowe oblicza (nie piszę o czerni i bieli) i podda się typ z zaszczepionym zaciekawieniem sprzedanej myślę skutecznie metaforze niewolnictwa we współczesnej skórze - przebywając w kuchni, a jakby niczym na plantacji bawełny, gdzie zarządcy dyscyplinujący i właściciel demoniczny w przemowach, kojarzący się z rolami podobnymi u McQueena czy wiadomka Tarantino. Jeśli już czegoś konkretnego zmierzając w kierunku zarezerwowanego fotela się spodziewałem, to romansu, a dostałem niby coś też w ważnym wątku o potrzebie miłości, ale i coś innego. Dostałem do wglądu losy ludzi z problemami i groteskową kumulację wszystkiego na końcu, trochę w stylu szaleństw Östlunda. Każdą postać z własnymi demonami i problemami, starającą się rozładować napięcia poniekąd tylko, które i tak wybuchają, bo frustracja w szybszym tempie niż działania zapobiegawcze narasta. Dostałem do podziwiania świetne aktorstwo w ogóle i jeszcze na przystawkę, danie główne i deser wychudłą Rooney Mare z obliczem jak cień siebie, ale z warsztatem proszę Was fantastycznym.
środa, 12 marca 2025
Innego końca nie będzie (2024) - Monika Majorek
Prawdziwy naturalny i szczery, nostalgiczny i dramatyczny z idealnie dobranym głębokim w wymowie tytułem. Spójny i wymowny pod wieloma względami, na wielu poziomach, zbudowany w sposób przemyślany w istotnym stopniu ze znakomicie przygotowanego materiału w rodzaju dzienników video-fonicznych, pochodzących z domowego archiwum rodziny bohaterki. Ze szczególną dbałością o detal stanowiący o wysokiej świadomości potęgi jaką owe przedmioty z otoczenia jak i samo miejsce, dom czy właśnie artefakty rodzinne posiadają na sugestywnie sentymentalny wymiar opowiadanej tragicznej historii, w której myślę nie było najistotniejsze samo zdarzenie (historia bohatera granego przez Bartka Topę jest jedynie tłem dla wiwisekcji relacji między członkami rodziny w gigantycznej traumie), a wszystko to co owa decyzja dramatyczna w sensie relacji pomiędzy wspaniale wcielającymi się w rolę rodzeństwa młodymi aktorami z zaciśniętymi wargami obserwowałem. Raz to kapitalne dojrzewające wciąż przecież aktorstwo, dwa cała gama emocji kłębiących się w głowach trójki rodzeństwa, z którego każde z nich przeżywa wewnętrznie i zewnętrznie traumę na swój sposób, a która z pozoru z początku ich dzieląc, z biegiem czasu ich wiąże, łączy w trudnej relacji - utwierdzając wzruszająco w bliskości. Głębia autentyzmu tego procesu mnie zachwyciła i poruszyła, więc poniekąd tych moich własnych, jak i postaci emocji pulsujących w sercach i wrzących w głowach nie sposób mi tutaj oddającymi ich intensywność słowami określić - tak mocno uderzyło, że pozostawiło wręcz w katatonicznym otępieniu, mimo iż finał piękny i stonowany. Niemniej jednak całe to rozgrzebywanie, drapanie ran i dezynfekowanie skruszyło i rozbiło, bowiem nie było nawet w odrobinie sztuczne, nie filmowo przedramatyzowane, tylko w punkt, z balansem idealnym uderzało, a kilka ze scen wyrywało wręcz serce, gdyż te wszystkie cechy postaw figur dramatu (bezradność, autoagresja, wyparcie i obsesja) ujęto w całokształt mechanizmu naznaczającego indywidualnie i grupowo. Po nitce do kłębka byłem prowadzony, lecz bez intencjonalnie pominiętego wprost wyjaśnienia dlaczego, by skupić się na żywych, którzy poradzili sobie na tyle o ile jest to przecież możliwe.
wtorek, 11 marca 2025
Aku wa Sonzai Shinai / Zła nie ma (2023) - Ryûsuke Hamaguchi
Japończycy potrafią w dobro i potrafią w pokorę. W postawie nakierowanej ku naturze, ale i wobec ludzi mogą stanowić wzorzec do naśladowania, więc sportretowane przez Ryûsuke Hamaguchi okoliczności miejsca oraz relacji z przyrodą i interakcji z człowiekiem są wyborem modelowym, także znaczącym z punktu widzenia czasu, w jakim dochodzi do największych przemian we wspomnianym szerszym kontekście czy obrębie. Reżyser głośnego Drive My Car w niemalże baśniowym klimacie ukazuje kontrast między światem tradycji w związku z naturą i nowoczesności prącej do przodu, jaka tą kulturową i emocjonalno-egzystencjalną rzeczywistość narusza - ryzykując zniszczenie tejże kruchej przecież harmonii. Proekologiczne postawy i kino z prawdziwej troski opanowują ekran - zachowania nie wynikające z ideologicznego nakręcenia, stąd jego wymowa i przesłanie wybrzmiewa autentycznie i mocno, bo płynie z serca, nie z trendowych emocji czy zimnego rozsądku, bez względu jakby rozsądku zdrowego. Dlatego też obserwacja urabiania miejscowej społeczności przez dysponujących kapitałem przedstawicielami korpo ofensywy od początku zdaje się skazana w fabule na porażkę i nie zaskakuje iż jedyne co się udaje, to paradoksalnie, poniekąd przejąć i poczuć intruzom co człowiekowi daje zanurzony w prostocie i równowadze styl życia. Filozofii świadomej, uważnej, w zgodzie ze sobą i najbliższym środowiskiem, a w wymiarze opowieści popartej obrazem piękny, stonowany film o harmonii, w lokalnym uniwersum, w którym naprawdę zło nie istnieje. Poruszają ponadto dla znakomitego efektu wyobraźnie i estetycznie pieszczą tutaj muzyczne pejzaże, urocze slow-flow zdjęcia, ujęcia, obłędne kolorystycznie lokacje przyrodnicze kontrastujące z mechanicznym ruchem tokijskiej metropolii, a jako klamra działa sugestywnie jedna z bardziej niezwykłych symbolicznie scen finałowych. Scena nie najprostsza do interpretacji, ale scena czysta poezja, w najczystszej postaci piękna, choć naznaczona tragedią.