niedziela, 28 maja 2023

Air (2023) - Ben Affleck

 

Wiem że istnieją tacy wariaci, którzy z logiem latającego Michaela każde obuwie obsesyjnie kupują i nawet ani myślą wstydzić się tego uzależnienia, a wręcz się nim wszem i wobec chwalą, oczekując nie zatroskanego przytulenia, a komunikatów zwrotnych brzmiących, że to imponujące. Bo właśnie TEN but z gigantycznej serii został założony przez przyszłą legendę, która swoją długą i intensywną karierą nadała mu znaczenie, a ludzie kochają amerykańskie historie wspinania się na szczyty i są też (he he) z natury gadżeciarzami. Na otwarcie dobrej zabawy nuta Money for Nothing i już jest (no) zajefajnie, a dalej w tle inne fajowskie numery z kolorowej ejtisowej ery. Ejtisowa nostalgia króluje i to jest jej level najwyższy, bo na wejście jak w pigułce przez ekran przelatuje dosłownie wszystko z czym rocznikowi 77 ten czas się kojarzy. No jasne, pamięć bywa sprytna i wywala to co z perspektywy żelaznej kurtyny słabe było, a pozostawia kolorowe obrazki, oczywiście rajską amerykańszczyzną pachnące. Tak jest i dobrze - co się będę siermiężnością zatruwał, jak jej zbytnio jako smarkacz w pełni świadomie nie doświadczyłem. Ale nie o tym, nie o tym - za to o tym jak złowić osiemnastoletniego Michaela, którego nazwisko jak się już wkrótce zechce okazać, ekspresowo wespnie się na koszykarskie szczyty. Akcja produkcji Bena Afflecka oparta jest na trzymającym doskonałe tempo słowotoku, może przegadana ale tak fantastycznie nabita dialogami, że wręcz podniecająco podbijająca dramaturgię i to w sumie nie jest zaskakujące, tego można było się spodziewać, więc zaspokajając oczekiwania daje spory zastrzyk rozrywkowej przyjemności. To mnie znakomicie bawiło i dawało także porcję rozrywkowo właśnie podanej wiedzy zakulisowej, jakiej do tej pory nie posiadałem, bo w temat głębiej nigdy się nie wbiłem. Sprzedano mi też tutaj przy okazji hollywoodzko spreparowaną filozofię podczas negocjacyjnego teatrzyku i to nie było żenujące, bo gdyby było, to by mi się włączyła czerwona lampka ostrzegawcza. Wyszło z pasją nakręcone, lecz naturalnie szablonowo milusie sportowe filmidło, bo sportowo-biznesowe i o czymś, co w sumie wartością wyższą nazwać nie można, ale za to jakim te sytuacje echem w branży się odbiły i jak zmieniły jej oblicze, to już miliardy dolarów w kieszeni szefa autora trafionego pomysłu i całej drużyny wspólników mega profesjonalnie prowadzonej promocji świadczą.

sobota, 27 maja 2023

Sahg - II (2008)

 

Black Sabbath, czuję Black Sabbath! Tak sobie pomyślałem, kiedy premierowy odsłuch promującego ów krążek kawałka Pyromnacer zrobiłem. Pyromnacer wówczas na mojej playliście zagościł i kręcił się intensywnie dość długo. Dzisiaj myślę, iż II to najbardziej sabbathowy wraz z I album Norwegów, powiązanych osobowo z bardzo znanymi stamtąd ekipami, ale też "dwójka" to zdecydowanie ostatni ich materiał, tak typowo wprost inspirowany legendą z Birmingham, bowiem "trójeczka" mimo że niewiele się różniła, to moim zdaniem i o czym już nie omieszkałem wcześniej na bloga stronach wspomnieć, już mocniej wpadała w koleiny żłobione równolegle przez Szwedzki Grand Magus, czy najbardziej przed ponad dwiema dekadami, wielkich ziomków i nauczycieli GM z Candlemass. Wracając do drugiej płyty Skandynawów, wówczas dla mnie w kategorii "ciekawi epigoni, przez to że ciekawi, to nie wprost epigoni" było to złoto, jednak do momentu kiedy w moje łapska wpadł debiut z kolei Amerykańskiego Orchid i nikt już nie mógł się równać im w powyższej kategorii. Orchid grał niemal jeden do jednego to co grała ekipa Iommie'go, ale z takim żarem i tak przekonująco, że Sahg zeszło w tej konfrontacji na plan dalszy, a w pełnej krasie zagościło Orchid i podkreślam, nic innego się nie liczyło. Zresztą nie żałuję, bo Sahg mimo  próbowało wyrwać dla siebie kawałek tego postabbathowego tortu i poszukiwało też własnej oryginalnej drogi, wpierw w psychodeliczno-progresywnym retro, a obecnie w retro heavy-doomowym graniu, to tak w stu procentach jednak już nigdy później nie przekonało, a w sumie czy też II jest taka wyjątkowa jakbym kiedyś pamiętał, to się bardzo waham z tą pozytywną odpowiedzią. Jednak pewien jestem jednego! Pewien jestem, że ten wytłuszczony Pyromancer i fantastyczny obrazek do niego, to jest ten pierwszy Paranoid XXI wieku, zaraz za tym Paranoid made in Orchid - mówię tu o Wizard of War. Akurat on wygrywa, bo Orchid jak Sabbs wyglądali i na podobieństwo, ograniczony do czerni i bieli koloryt do oryginalnego teledysku Paranoid swój "Paranoid" ubrali, a Sahg poszli w okultyzm i wyrazistszymi kolorami też w obrazku sypnęli. Zresztą polecam osobiście sprawdzić!

piątek, 26 maja 2023

The Black Angels - Phosphene Dream (2010)

 

Phosphene Dream muzycznie wydaje się najbardziej hipisowskim pośród albumów TBA, które przede wszystkim wszystkim emanują skupioną psychodeliczną aurą, a sam zespół stylistycznie jest powszechnie katalogowany jako neo-psychodeliczno rockowy. W sumie też każdy krążek sygnowany nazwą TBA posiada całkiem odrębny, a zarazem spójny wewnętrznie charakter i nie trudno "kumatym" zauważyć, kto tu akurat gra. Ostatnio najmocniej odczuwalny był vibe The Velvet Underground, wcześniej o krążek, może bardziej dwa natomiast z wielkich sprzed lat dominował The Doors - rzecz jasna nie wyłącznie, jest to na potrzeby wstępu uogólnienie, jednak nie (jakbym sobie życzył) tematu spłaszczenie. Co do ich trzeciej płyty, teraz tutaj przede wszystkim omawianej, roztacza ona najsilniej beatlesowską poświatę (a może to zmyłka przedostatniego indeksu? :)), poza tym jak informują mnie źródła tematycznie "ogarnięte", Phosphene Dream to w zasadzie więcej niż li tylko kosmetyczna zmiana formuły w stosunku do początkowej fazy działalności Teksańczyków, bo płyta ukierunkowana została na piosenkowość, a ja dodatkowo uważam, iż to skompresowanie formuły, to nie tylko chwytliwe i zapadające w pamięć kawałki, ale też kawałki bardziej soczyście różnorodne. Znając jednak TBA głównie z perspektywy ostatnich trzech studyjnych materiałów, odbieram PD jako naturalny zaczyn ewolucji jaka zaprowadziła ekipę z Austin, poprzez Indigo Meadow i Death Song do miejsca i pozycji ugruntowanych przez Wilderness Mirrors. To co jest najpiękniejsze w tej muzycznej drodze, to nieskrepowane korzystanie z inspiracji klasykami, ale korzystanie cholernie świadome, które nie podkopuje przygotowanego na startowych krążkach fundamentu, a tylko fantastycznie nadbudowuje na nim kolejne gatunkowo bliźniacze, jednako ciekawe formy. Mnie to kręci, bo jest "jakieś" i nie tonie też w monotonnie jałowych psychodelicznych dronach, pozostając transowo-hipnotyzujące i na swój sposób (hmmm... jakby to określić) wirujące sympatycznie dla uszu. Jest barwne i zwięzłe zarazem oraz po wybrzmieniu ostatniego numeru, ponownie skutecznie zaprasza do odsłuchu. Póki co, dla mnie tutaj zaczyna się bardzo dobry, bo perspektywicznie się rozwijający i odrębny (na możliwości sceny oryginalny) zespół - lecz nie wiem, czy po zagłębieniu się kiedyś w przyszłości w Passover i Directions to See a Ghost, nie skoryguje swojego dzisiejszego zdania. 

czwartek, 25 maja 2023

All Them Witches - Sleeping Through the War (2017)

 

Stało się to, co siłą ewolucji wkręcenia musiało się stać, bo może nie mogło stać się to natychmiast, gdy pierwsze numery z nowszych płyt zdobyły moją atencję na dłużej, a wynikiem czego było przesunięcie ATW do kategorii "MOI NAJULUBIEŃSI WYKONAWCY". Stało się wprost pisząc, iż dzisiaj także Sleeping Through the War kręci się u mnie równie często, a nawet obecnie częściej niż te albumy, które zapoczątkowały moją fascynację. Przełomem w przypadku krążka z 2017-ego roku okazały się dwa bardzo od siebie różne kawałki, a nimi z jednej strony przepiękny melodyjnie i hipnotyzujący klimatem Am I Going Up? i jak na styl ATW bardzo przypominający charakterem użytych motywów QotSA Alabaster. Nie są to jednak jedynie mnie porywające nuty z czwartego longa pochodzących z Nashville progresywno-psychodelicznych blues-rockersów, bo 47 minut zamknięte w ośmiu kompozycjach w całości owładnęły mną, a wyróżnienie w tych okolicznościach dwóch powyższych, to tylko z powodu ich sprężynującego charakteru. Każdy z pozostałych sześciu posiada swój unikalny indywidualny urok, choć wszystkie one mogą być bez trudności wpisane po hashtag bluesowej neo-psychodelii i tak szczegółowo rozkmnijając Bulls wpierw kołysze, by w drugiej fazie rozwijać transowy motyw z kosmicznymi wręcz dźwiękami, Don't Bring Me Coffee chłoszcze mocną perkusja i solidnym riffem, Bruce Lee zaś jest dynamiczny i jak na standardy ATW pędzi żywo na podkładzie z ciekawego klawisza i chórków, by po swoim wyciszeniu przejść gładko w 3-5-7, czyli miarowo rozwijającą się quasi balladę, a album zamykają całkiem radosny muzycznie Cowboy Kirk i prawie 10-minutowy leniwie epicki blues zatytułowany Internet. Mega materiał, na pewno nie zapomnę go nigdy i pamiętać będę co naturalne powracając systematycznie do niego, a za chwilę zapewne wbijając w dźwięki z jeszcze wcześniejszych płyt Amerykanów, wkrótce napiszę podobne laurki o nich także. :)

środa, 24 maja 2023

The Whale / Wieloryb (2022) - Darren Aronofsky

 

Nowy film Darrena Aronofsky’ego to nadal wydarzenie, a nawet tym bardziej wielkie wydarzenie, gdy ostatnie podejścia wzbudzały kontrowersje i wywoływały przede wszystkim niekoniecznie zasługujące na wysoką ocenę wrażenia. Po kompletnie niepotrzebnej (moje zdanie) inscenizacji biblijnego Potopu, nakręcił ekstremalnie pokręconą, jednakże posiadającą walor intrygujący (również to moje subiektywne zdanie) Mother!, to teraz wszem i wobec środowisko krytyków informowało, że pogubiony nieco mistrz nareszcie wraca na właściwe dla siebie tory jakościowe oraz co dla mnie bardzo ważne, do kameralnej formuły z intymnym kadrem, w czym myślę że się niemal każdy zgodzi, zawsze był doskonały. Od razu donoszę, iż podobała mi się bardzo ta historia, w sensie sposobu w jaki ją napisano (brawa dla autora sztuki stanowiącej fundament adaptacji) i tego co w niej zawarto w sensie idei, na poziomie światopoglądowym (brawa kolejne). Można mieć być może pretensje, że przeszarżowana w swoim mesjanizmie, że też merytorycznie jest względnie schematyczna i że obraca się częściowo wokół problematyki wielokrotnie wykorzystywanej w przejaskrawiony sposób i przede wszystkim to zestawienie żarliwej religijności z kwestią nietolerancji dla innej niż dominująca orientacji seksualnej, to taki banał, lecz Aronofsky posługując się historią "szlachetnie hollywoodzką" i u fundamentu przecież uciekającą od nowoczesnego efekciarstwa, bowiem skupioną li tylko na realizmie, ukazuje po prostu historię w zasadzie prostą, stąd pod względem autentyczności niezwykle życiową i zdolną do wywoływania prawdziwie ludzkich poruszeń. To bezpośrednie powiązanie konsekwencji z przyczynami i postawienie w świetle człowieka ekstremalnie dotkniętego przez reperkusje wydarzeń, to zarazem jej tło jak i zaczyn, ale też tych wątków, które między innymi już wcześniej wprowadziły nieodwracalne zmiany w życie bohatera i jego rodziny jest kilka. Przecież za każdym aktem zadawania sobie cierpienia poprzez ucieczkę w umartwianie implikujące odroczone samobójstwo i zanim się odejdzie cichej intymnej walki o wywalczenie odkupienia z powodu przytłaczającego poczucia winy, stoją namiętności lub dramatyczne losowe przyczyny, w istocie w jakiej z olbrzymią intensywnością oddziałują tylko na tych biedaków zaangażowanych w nie emocjonalnie. Ja bym się do takiego stanu nie doprowadził - rzeknie odporny i pogardliwie z wyższością spojrzy na wrażliwca, do momentu kiedy odpornego dramat dopadnie w nieco słabszym okresie i nawet się odporny nie obejrzy, jak będzie poddawany ocenie z pozycji innego przekonanego o własnej sile, bo pamiętajmy że upadla nie tylko potężna otyłość, ale też jeszcze szybciej alkohol i narkotyki. Zatem nawiązując powyżej do jedynie fragmentu konstrukcji i przyciągającej uwagę pozornej esencji scenariusza, spodziewać się miałem prawo historii o gigantycznej nadwadze, a dostałem historię o etiologii chorobowej nadwagi, rozbudowanej na kilku poziomach zaangażowania występujących postaci, czyli dobrze czułem, że reżyser pokroju Aronofsky’ego nie zainteresuje się płytkim czy oklepanym literackim wzorcem i nie wciśnie mi pierwszych lepszych patetycznych banałów, a głęboko spenetruje wewnętrzny świat psychologiczny bohatera, wraz z towarzyszącymi mu osobami współpodmiotami z drugiego planu i je osadzając w kontekście sytuacji Charliego, sprowokuje do wytworzenia całej gęstej sieci zależności, tak wdzięcznej dla przeprowadzonej analizy. To powyżej ona kwintesencja, to rozbudowana humanistyczna treść, a The Whale, to też klimat miejsca w jakim dramat się rozgrywa i oczywiście doskonały Brendan Fraser, który myślę mógł być tak wręczy arcy doskonały, przede wszystkim dzięki reżyserskiemu oddziaływaniu osobowości, wyobraźni i obsesji  Aronofsky'ego. Jednak bez kolejnej kapitalnej roli Hong Chau (pamiętam ją najbardziej z Downsizing), wraz z każdą tu inną wyrazistą kreacją aktorską (wbrew pozorom nie jest to teatr jednego aktora), to by się tak dobrze nie udało. Nie udałoby się stworzyć obrazu przejmująco wzruszającego na poziomie autentyzmu i charyzmy. Obrazu będącego klasycznie poprowadzonym kameralnym dramatem, przeniesionym jakby wprost z desek teatralnych i finalnie obejrzanym w kinie czy zaciszu domowym, bo w takich kategoriach trzeba nowy film Aronofsky'ego odbierać. Tak samo przesłanie i puenta myślę nie oddziaływałyby na mnie tak silnie i być może nie zapamiętałbym tak bardzo pięknych słów płynących z ust "Chrystusa" zamkniętego w czterech ścianach, próbującego odkupić nie tylko własne grzechy, ale uratować też istnienia współzależne od niego. Przepraszam że to co powyżej zabrzmiało poniekąd aż żenująco podniośle, ale spisując własne wrażenia, emocje pozostają ze mną jeszcze długo po seansie, a ja taki stan jakiego właśnie w tej chwili doznaję, najbardziej kocham w kinie i trudno mi się też pogodzić z opiniami, iż jeśli pozwoliłem się w finale doprowadzić do łez wzruszenia, to jestem ofiarą dramatu "zlewozmywakowego". Ja tak skromnie uważam, iż świat potrzebuje takich filmów, by się człowiek na chwilę zatrzymał i być może dzięki niemu oczywistości uświadomił i je w końcu do k**** nędzy praktycznie zrozumiał. 

wtorek, 23 maja 2023

Syk Pike / Chora na siebie (2022) - Kristoffer Borgli

 

Ja bym tej dziewczynie (Kristine Kujath Thorp) jakiegoś bardzo specjalnego przyznał "Oscara", za to jak gra w tym kapitalnym psychologiczno-socjologicznym eksperymencie, jaki po traumatycznym przeżyciu jej bohaterka z premedytacją na środowisku społecznym przeprowadza, bądź jakiego przeprowadzenia niezaspokojone meta potrzeby od niej wymagają. Tłem współczesne zamożne zachodnioeuropejskie społeczeństwo, zatopione w pretensjonalnym artystycznym filozofowaniu w zasadzie o niczym, zafiksowane na poprawności politycznej i poszanowaniu praw jednostki w karykaturalnym świetle - w lustrze odbijającym zniekształcony tragikomiczną atencją obraz. Dzieje się tu coś niezwykłego, coś szalenie interesującego przez pryzmat nawet nie tak gatunkowego pomieszania z poplątaniem (czarna komedia, body horror, dramat i satyra/groteska społeczna w jednym), ale badania granic obojętności vs. dla równowagi wręcz maniakalnej troski, sondowania zazwyczaj przesadzonych reakcji, chorobliwej potrzeby skupienia na sobie uwagi, wraz zazdrością o uwagę innych. Znudzenia być może tylko pozorną bezpieczną normalnością, prowadzącą do narastającej obsesji „ja’ w otoczeniu „oni”, podlanymi obficie współczesnymi realiami ogólnie mediów i ich wpływu. Punktowanie typowego dla społeczeństw bez większych codziennych problemów tzw. rozgrzebywania - posuniętego do granic absurdu, przez co tak fantastycznie ośmieszające zachodnioeuropejskie empatyczne odklejenie, którego paradoksalnie cechą fundamentalną jest egoizm, w sensie przewrażliwienia i (tutaj sedno) korzystania z szansy na przytulenie dobrego grosza. Zabawna i jednocześnie przerażająca w sensie scenariusza filmowa koncepcja, z niewyszukanym, ale z pewnością sugestywnym quasi twistem i bijącym alarmująco w gigantyczny dzwon terapeutycznym oddziaływaniem. Po takiej jednak terapii może człowiekowi się nie poprawi, ale z pewnością z większą świadomością będzie chorował, bo film Kristoffera Borgli nie podsuwa żadnych rad, nawet tych rodem z telewizji śniadaniowych, a tylko perwersyjnie wręcz wylicza współczesne przede wszystkim młodości przywary. I to wystarcza i to też jest ok. :)

poniedziałek, 22 maja 2023

Tár (2022) - Todd Field

 

Trwa bez 20 minut potężne 3 godziny i faktycznie, tym co ma się zdarzyć, a nie zdarza się długo i napięciem związanym z oczekiwaniem intryguje od początku, ale naprawdę zaciekawia dopiero ostatnia godzina, więc może to być zarzut, że cały zagospodarowany czas nie jest wykorzystany, by nie tylko mieszać widzowi we łbie, ale wprost go ekscytować. Tylko że bez tego rozwleczonego wstępu, nie byłoby późniejszego efektu, bo w pełni ten czas startowy zostaje spożytkowany na zbudowanie koniecznego klimatu i rozpoznanie tytułowej postaci oraz szerokich kontekstów z nią związanych. Spodziewałem się kina wymagającego i kina bardziej europejskiego niż amerykańskiego, bo głuchy na opinie być nie mogłem, a do tego napisy początkowe jasno dawały do zrozumienia, iż forma będzie tu odgrywała niepoślednią rolę. Dostałem właściwie kino takie w stu procentach jak powyżej - intrygę jakby według stylu Polańskiego, spotykającą narrację podług zasad Haneke’go, a klimat to taki po równo pół jednego i pół drugiego. Psychologiczne złoto, złoto też przez pryzmat błyskotliwości wiwisekcji środowiska - języka, postaw i zależności mentalności od uznania i poczucia osobistej wartości. Fascynujący obraz o snobizmie intelektualnym i artystycznym, przy okazji też wykład o istocie muzyki, będący jeszcze dodatkowo kopalnią cytatów, wśród których ten o zachwycie nad małymi różnicami, prowadzącym do nudnej zgodności uważam za najbardziej życiowy. Obraz z minimalistycznymi ujęciami, jakby paradoksalnie w bombastycznym klimacie, przy jednoczesnym udziale ekranowego chłodu, a może to jednak tylko przegadany pseudointelektualny bełkot w elitarnej oprawie? Popisywanie się właśnie elitaryzmem i tego typu wypełnianie przestrzeni ambitną, a jednak watą dla widza dojrzałego, świadomego, ale jak się okazuję naiwnego, bądź łasego na utożsamianie się ze sztuką tzw. wysokich lotów? Może z przeciwnej strony, gdyby w sukurs pracy wizualnej nie poszła wielowątkowa i wielowarstwowa treść i aktorstwo znakomite, to niekoniecznie można by było ambicje Todda Fielda przełożyć na doskonały warsztatowo efekt finalny i nie mógłbym napisać, że szkoda, iż tak dobry twórca tak rzadko w reżyserii się prezentuje, bo od czasu Małych Dzieci (2006) nakręcił jedynie film jeden i taki, który przeszedł (nie wiem czy słusznie, bo nie oglądałem - bowiem nie wiedziałem) bez echa. Podsumowując i w tym podsumowaniu nie odpowiadając jednoznacznie na pytanie czy się w stu procentach wszystko tutaj udało, lecz w jednym zdaniu oddając istotę subiektywnego poczucia z czym miałem do czynienia i z czym po seansie zostałem sugestywnym otwartym finałem porzucony napiszę, iż dopracowany niczym najlepszej jakości wymagająca osłuchania partytura, ale czy wzbudził żywsze emocje i wybudził z grubo ponad dwugodzinnego stuporu, to trochę tak i trochę nie.

sobota, 20 maja 2023

Carcass - Swansong (1996)

 

Wypowiem się w temacie Swansong i wypowiem się z pozycji typa, który carcassowe granie poznał już po tym jak carcassowe granie poniekąd przestało być carcassowym graniem, gdyż po fazie właściwej, kiedy carcassowe granie było graniem gore-grindowym. Sprawa też nie jest tak w stu procentach klarowna, bowiem jak na moje mało totalną ekstremą spaczone ucho i mocno ograniczone doświadczeniem sprawdzania Reek of Putrefaction i Symphonies of Sickness, to chyba tylko te dwa krążki Brytoli można nazwać esencjonalnymi, bo już Necroticism - Descanting the Insalubrious płynął mocno na fali ewolucyjnej, która prawdę mówiąc ograniczyła się do zwiększenia strukturalnej przejrzystości i jeśli mogę riffowanie brutalne nazwać melodyjnym, to właśnie melodii wyeksponowania. Może się mylę, a może jednak nie, bo sieczkę od nie sieczki odróżnić myślę potrafię, a tej na trójce nie było już zbyt wiele. Także (ten tego) najbardziej dojrzały Heartwork, poprzedzający bohatera mojej dzisiejszej samego z sobą dyskusji, poszedł o kolejny krok do przodu, a jak miałby naturalnie wyglądać jego następca, to uważam iż praktycznie i teoretycznie w jednym właśnie zawartość Swansong pokazuje. Stąd nie trybie tej całej płaczliwej krytyki jego samego, bowiem gdyby nie otoczka związana z kontekstem jego powstawania o której wszyscy fani wiedzą, a wszyscy recenzenci piszą, to uważam iż zostałby nie tylko lepiej przyjęty, ale i wręcz najzwyczajniej przez scenę zaakceptowany. Rola niebagatelna tutaj też tego, co stało się z zespołem po nieudanym flircie z majorsem oraz zapewne smrodów powstałych w łonie grupy, kiedy oczekiwania mocno rozminęły się z realiami. Jak się potężną pracę wkłada i na coś liczy, a nawet w ułamku tego nie dostaje, to się poszukuje winnych, a że zazwyczaj nie w sobie tylko w kimś kto akurat stoi najbliżej i zdaje się że może nie odda tak, jak oddałby ktoś kto mniej zażyłością związany, to się rodzi konflikt między jeszcze do niedawna przyjaciółmi, a owoc niedawnej współpracy zaczyna najpierw krytykować, by w końcu go znienawidzić i mówiąc o nim źle automatycznie fanom taką narrację sprzedać. A ja sobie nie dam wmówić, że Swansong jest do dupy, nawet jeśli mógłby być nieco bardziej skomplikowany aranżacyjnie, a przez to na dłuższą metę inspirująco słuchalny. Lecz czy uproszczenie nie było celem samym w sobie, by dotrzeć do szerszej grupy odbiorców, a że przy okazji kompletnie zagubiono pierwiastek intrygujący na rzecz przyswajalności od pierwszej nutki i tym samym stracono wcześniejszych admiratorów na rzecz bliżej nieokreślonych przyszłych, którzy okazali się li tylko wymysłem wyobraźni, to już insza inszość, niekoniecznie mniej istotna od powyżej sformułowanej, bo też proszę mi powiedzieć dlaczego Swansong przepadł z kretesem, a taki z półki ekstraligi Wolverine Blues zyskał status kultowy, czy zupełnie niezrozumiale dla mnie popularny Gorefest nie przyjmował na klatę porównywalnej krytyki, grając w połowie najtisów w podobnej do Swansong lidze, a jednak nieporównywalnie mniej ekscytująco. To powyżej to jest moje maksymalnie subiektywne spekulowanie i teraz słucham narracji odmiennej. Pomysły?

Drukuj