wtorek, 27 października 2020

Chimaira - Crown of Phantoms (2013)

 


Odnotowuje właśnie u siebie kolejny nagły nawrót zainteresowania dyskografią Chimairy i nie jest on spowodowany wydaniem przez ów band nowej płyty - chociaż właśnie przypadkiem natrafiam na info, iż zawieszona działalność zostanie w najbliższym czasie wznowiona i świeży krążek wypieczony. Dwa i pół roku temu też podobny zryw przeżywałem, a jego owocem były dwie recki na blogu umieszczone, zaś jak się skończy zapał obecny trudno prorokować. Jedno jest pewne - jak widać jeden tekst zostanie do archiwum dorzucony. Taka luźna formalnie i maksymalnie subiektywna notka refleksyjno-informacyjna o jak dotąd ostatnim wypieku Amerykanów. :) Jak czasem zawodna ma pamięć podpowiada Crown of Phantoms nie miał wówczas w momencie wydania zbyt entuzjastycznej prasy, bo w składzie się chyba się nieco pomieszało - a może nie, kto to teraz szczegóły pamięta, kto to wie - szperać w biografii mi się nie chce. Przypuszczam zwyczajnie (w miejsce historycznych uwarunkowań odszukiwania), że dość hermetyczna stylistycznie twórczość nie powoduje, że ekipa Chimairy ma łatwo. Zdeklarowani hard core'owi ortodoksi wymagają by było wrząco, metal core'owi sympatycy by też więcej niźli tylko symbolicznie chwytliwie, a jeszcze inni by przy zachowaniu własnej tożsamości w miarę odkrywczo, a przynajmniej nie nudnie, a jeszcze gorzej drętwie. Z tej perspektywy co by o Crown of Phantoms złego nie pisać, to w porównaniu z kilkoma wcześniejszymi krążkami jest przynajmniej znacznie bardziej wyraziście - w znaczeniu, że riffy będące fundamentalnym składnikiem muzycznej faktury są zwyczajnie całkiem interesująco kombinatoryką potraktowane, a i kręgosłup rytmiczny może momentami na plus zaskakiwać. Taki mniej przebojowy materiał wkręca się (a owszem) w czachę nieco mniej pośpiesznie, co w przypadku gatunkowej przynależności muzyki Chimairy w zależności od punktu dupska osadzenia (nadmieniam o tym wcześniej) może być zarówno wadą, jak i zaletą. Mnie się te pojedyncze nieoczywistości podobają i z tej mańki oświadczam, że nie bardzo rozumiem powody chłodnego przyjęcie siódmego albumu w karierze Chimairy. 

poniedziałek, 26 października 2020

The Afghan Whigs - Do to the Beast (2014)

 


The Afghan Whigs (jak podaję, mniej więcej za Wikipedią), amerykańska grupa muzyczna z Cincinnati w stanie Ohio, która tworzyła muzykę zaliczaną do rocka alternatywnego z licznymi nawiązaniami szczególnie w późniejszym okresie twórczości do soulu, to dla mnie sztandarowy przykład sytuacji, w której budzę się po latach w zdziwieniu, że taka ekipa istniała i w mainstreamie rockowym całkiem nieźle mieszała, kiedy ja nawet na wzmiankę o niej nie wpadłem. Faktem jest, że zamieszkując za smarkacza w kamienicy, to niełatwo było o kablową telewizję w której muzyczne kanały prezentowały ich twórczość. Ale nawet jeśli bliższy kontakt z MTV, czy innymi wówczas czołowymi stacjami muzycznymi z racji lokalizacji z opóźnieniem zaliczałem, to nie ma bata, musiałem chcąc czy nie chcąc trafić na któryś z obrazków The Afghan Whigs. Jedynym zatem wytłumaczeniem musi być stylistyka w jakiej Amerykanie rzeźbili, a która nie trafiała w mój gust na tyle mocno, by nazwa wbiła mi się w świadomość. Tak czy siak, do dzisiaj nie było też okazji, by szczegółowo zapoznać się z dorobkiem płytowym ekipy z Cinnicnati z jej najtisowego okresu. Natomiast zupełnie inne, bo bogate doświadczenie mam z ich krążkami nagranymi po niemal dwóch dekadach przerwy. Ostatni jak dotąd In Spades (pisałem, quasi recenzowałem - na ile poznałem i umiałem :)) uznaję za jedno z najmocniej na mnie na dłuższą metę oddziałujących odkryć roku 2017-ego, a poznany wkrótce potem wcześniejszy Do the Beast właśnie w tym momencie kładę na recenzenckiej tapecie. W kategorii "brytyjskiego rocka nagranego za oceanem", to rzecz niemal książkowa. Album stylistycznie kojarzący się z tym wszystkim co wyspiarze już od lat osiemdziesiątych z powodzeniem nagrywają i sprzedają na całym świecie jako najwyższej jakości produkt eksportowy o immanentnym dla miejsca powstania charakterze. Trochę żartu w tekst wbijam, ale gdybym był całkowicie świeży w świecie TAW i odcięty w stu procentach od notek informacyjnych znalezionych w necie, to bez odrobiny wahania uznałbym właśnie, ze to nuta wyspiarska - taki w niej intensywny urok klimatu brytyjskiego rocka. Tej charakterystycznej chwytliwej mieszanki dynamicznych gitar, klawiszy, plam instrumentów dętych i fantastycznych chórków. Niezwykle radiowego charakteru kompozycji, bogatych soulową wrażliwością i aranżacyjnym napięciem o fenomenalnie rozmarzonym pastelowym kolorycie. Okraszonych zabrudzonym, uroczo niewyraźnym brzmieniem, zagranych z wielkim zaangażowaniem i żarliwie emocjonalnie, za co odpowiadają przede wszystkim specyficzne wokale Grega Dulli'ego. Wokalisty technicznie średniego, zaś pod względem charyzmy wybitnego. Nikt kto pozbawiony sugestywnej indywidualności nie mógłby przecież z niedoskonałości zrobić znaku rozpoznawczego, który definiowałby najwyższą jakość frontmana. Mnie przynajmniej głos Dulli'ego w taki, wręcz wizjonerski sposób obecnie się kojarzy.  

niedziela, 25 października 2020

Steven Wilson - Insurgentes (2008)

 


Jest rok dwa tysiące ósmy i tym samym na mniej więcej rok przed wydaniem ostatniego jak dotąd krążka Porcupine Tree, Steven Wilson chwali się debiutanckim albumem solowym. Wówczas jako już dość silnie wkręcony w temat miłośnik pod głównym szyldem udostępnianej twórczości Wilsona (dop. taki ze mnie spóźniony fanboy, który dopiero od In Absentia PT zaczął wielbić), głupi byłem że premierę Insurgentes przegapiłem i dopiero za sprawą Hand. Cannot. Erase. (2015), zapewne głodny klimatów jeżozwierzowych sięgnąłem po sygnowany nazwiskiem i imieniem Wilsona dorobek płytowy. To jest tak, że paradoksalnie płyta rozpoczynająca tą moją przygodę już dość znacząco oddalała się od klimatów jakich się spodziewałem, a właśnie Insurgentes po latach poznana przyniosła mi dźwięki jakie idealnie mogą kontynuować zawieszoną muzyczną ewolucję Jeżozwierza. Zatem zaiste przebiegle się ten mój związek z solową dyskografią Wilsona układa, że to co chciałem to teraz dostałem, a to co wcześniej dane do odsłuchu mi było, dzisiaj równie mocno cieszy. Bowiem czy to Wilson mniej klasycznie progresywny, czy Wilson dość silnie z tradycją powiązany, to jak jakość wszystkiego co wydał pokazuje, zawsze Wilson muzycznie wyśmienity. Startowy krążek solowy kręci się teraz u mnie nader często, z każdym kolejnym obrotem dostarczając wciąż nowych ekscytujących przeżyć i nic nie wskazuje na to, że nim zainteresowanie osłabnie na tyle, by na dłuższy okres został gdzieś w zapomnieniu w kąt rzucony. Wszystko mi się w nim przecież podoba - zarówno wielbię go jako właśnie rodzaj przywiązania do klasycznego rozumienia neoprogresywnej nuty, jak i po dłuższej "eksploatacji" dostrzegam w nim nie wyłącznie detale nawiązujące wprost tylko do tego co wypada w takiej stylistyce do kompozycji wplatać. Mistrz nie gra tutaj niczego czego nie można by się po nim spodziewać, żadnych rewolucji nie forsuje, ale całościowa formuła zawartości Insurgentes dobitnie udowadnia jak doskonały to muzyk i kompozytor, a numery jakie na potrzeby debiutu napisał z pewnością należą do tych w karierze najbardziej wyrazistych. Każdy kto kocha jego szeroką twórczość, znajdzie w tym krążku spełnienie. A jeśli nie znalazł, to ja nie rozumiem dlaczego.

piątek, 23 października 2020

Coheed and Cambria - From Fear Through The Eyes Of Madness (2005)

 


Rok 2005-ty, to czas kiedy fizyczne nośniki trzymały się jeszcze w miarę mocno, mimo że internet wówczas już z rozmachem zawłaszczał nowe terytoria - w tym dystrybucję muzyki właśnie. Wtedy to podczas wycieczki do salonu płytowego i odbywanych systematycznie fragmentarycznych odsłuchów, natknąłem się kierowany rekomendacją prasową na trzeci jak się okazało album Amerykanów funkcjonujących pod oryginalnym szyldem Coheed and Cambria. Pobieżne przesłuchanie From Fear Through The Eyes Of Madness skończyło się  przy kasie (choć z PLN-ami bywało różnie, a zazwyczaj słabo) i nabyty drogą kupna krążek przez następne tygodnie był intensywnie w domowym stereo eksploatowany. Rodzaj to zaskoczenia (umówmy się. :)), bowiem lekka formuła muzyczna w jakiej Coheed and Cambria rzeźbili niemal w ogóle się w moich rankingach sympatii nie pojawiała. Jednako tenże energetyczny "spopowiały" rock, tak samo blisko miał do mainstreamowych list przebojów, jak i (gdy głębiej zjawisko rozpracować) odnalazłby się nie mniej sprawnie pośród kolekcji gorącego zwolennika rozbudowanej formuły definiowanej jako neoprogresywny rock. Główny atut dźwięków zawartych na From Fear Through The Eyes Of Madness widzę tam gdzie ogromna wyobraźnia muzyczna spotyka się z doskonałym warsztatem instrumentalistów, świetnym interpretatorsko stylem wokalnym i możliwe że najważniejsze, całkiem sporą oryginalnością. Trudno na scenie progresywnej wyhaczyć podobnych im "fantastów", którzy nie popadają w megalomanię i twardo stąpają po ziemi, wiedząc że ambitny stuff powinien też nie stronić od wątków chwytliwych, a nawet potwornie przebojowych. Kiedy w tyglu znakomitych pomysłów zmiesza się kapitalną żyłkę do budowania struktur kompozycyjnych dostarczających olbrzymie pokłady różnobarwnych emocji, z rytmicznymi zabiegami, które nawet przez moment nie powodują uczucia znużenia, wtedy to nietrudno o uznanie zarówno u fanów często z dość odległych biegunów. Myślę zatem, że nie byłem wówczas, jak i nie jestem obecnie odosobnionym przykładem szalikowca CoC, który dzięki poniekąd nim właśnie otworzył się na inne gatunki.

czwartek, 22 października 2020

Iced Earth - Horror Show (2001)

 


Ale bajka! Znaczy kreskówka! No znaczy zabawa literacką fikcją spod znaku budzących grozę u dzieciarni klasycznych postaci. ;) Natomiast bez złośliwości okazuję się, iż zasadniczo pod względem liryków nic się nie zmieniło, bowiem ekipa Jona Schaffera od zawsze lirycznie fajnie balansuje na granicy kiczu i akurat w konwencji heavy metalowej odnajduję się z takim przekazem znakomicie i nie można jej wskazywać paluchem (w odróżnieniu od połowy takich), jako grupy która jest najbardziej na bakier z dobrym smakiem. Kiedy wówczas trafiłem na pierwsze informacje dotyczące koncepcji albumu Horror Show, to przyznaję iż się zaniepokoiłem, że będzie to infantylny niewypał, a okazało się że zwyczajnie nie jest akurat tym czego sceptyczne wizje mi wtedy nie szczędziły. Trzeba zwyczajnie przejść ponad powierzchownym banałem tych wszystkich Dracul i innych, tym samym dotrzeć do głębokiego sensu ich psychologicznych konstrukcji. Najlepiej jednak skupić się na tym co w epickim heavy/thrashu najważniejsze, czyli czystej przyjemności obcowania z fenomenalnie oddziałującymi na emocje kompozycjami. Kompozycjami oczywiście dość wtórnymi, bo żadne nowe lądy nie są odkrywane, gdy fani to maniacy przywiązani do tego co było i będzie póki długie pióra nie odpadną, albo pokryją się całkowicie siwizną. Inną kwestią jest to co w rzeczywistości z tą grupą się stało, gdy genialny wokalnie Matt Barlow (stylistyka brana pod uwagę), postanowił skończyć ze sceną i zamienił metalowy na policyjny image. Wtedy się posypało - przynajmniej dla mnie. Dlatego też ja akurat złego słowa również dzisiaj o Horror Show nie dam powiedzieć, choćby się ze mnie dorośli śmiali. :) Sentyment do Iced Earth z Barlowem i jakość warsztatowa instrumentalnej roboty włożonej w Horror Show nie pozwala!

środa, 21 października 2020

Munich / Monachium (2005) - Steven Spielberg

 

Ponad moje siły jest teraz napisać coś nowego, tym bardziej oryginalnego o produkcji Mistrza filmowego mainstreamu, kiedy na stronach bloga powiesiłem już chyba naście quasi reck w temacie jego kinowego dziedzictwa. Zatem poniższy wywód będzie miał wyłącznie status oczywistego obowiązku dla potrzeb uzupełnienia archiwizacyjnego z kilkoma niestety naturalnie nasuwającymi się w tekście banałami poczynionego – bo jak inaczej? To jest ta kategoria spielbergowego dzieła, która za żadne skarby mnie się akurat nie znudzi. Rozbudowany do rozmiarów niemal epickich obraz, nakręcony na podstawie prawdziwych wydarzeń i oczywiście jak to tradycyjnie i konsekwentnie legenda czyni, zdarzenia powyższe kamerą uchwycone, już same w sobie dramatyczne, zostają odpowiednio przez zarówno styl jak i hollywoodzką machinę wzbogacone o wszystkie pierwiastki celujące w uatrakcyjnienie przekazu, ale i nie zaniedbujące jego waloru historyczno-kronikarskiego. Kulisy zakrojonej na odpowiednio skuteczną skalę profesjonalnej konspiracyjnej akcji izraelskiego wywiadu, eliminującej osoby powiązane z terrorystami będącymi mordercami izraelskich sportowców podczas monachijskich igrzysk olimpijskich w roku 1972, stanowią więc podbudowaną politycznie szpiegowsko-sensacyjną opowieść o zemście i konsekwencjach funkcjonowania w potrzasku akcja-reakcja - oko za oko, ząb za ząb. Film jest więc dziennikiem w którym Spielberg od strony warsztatowej doskonale odhacza kolejne konieczne zabiegi Mosadu, których motywacją jest rzecz jasna wendeta. Żeby zrobić jednak angażując dramat sensacyjny należy silnie widza z bohaterami zaprzyjaźnić, by emocje z ekranu wyraźniej dotykały każdego z nich. To Spielberg od zawsze wiedział doskonale i za każdym razem skutecznie tą zasadę w życie wprowadzając odnosił w branży sukcesy. Monachium nie jest w tym względzie w najmniejszym stopniu wyjątkiem. Jest wszystkim tym czego można zawsze po Spielbergu się spodziewać i nic poza tym. A i tak kino to na piątkę z plusem.

P.S. Jak widać tematu wiecznego konfliktu arabsko-żydowskiego nie podjąłem. To mętlik makabryczny przez który cierpią i wciąż z pewnością jeszcze będą cierpieć tysiące, a może wręcz miliony. Węzeł gordyjski z definicji nie do rozplątania. Po cholerę więc problematykę rozgrzebywać – tym bardziej z perspektywy na szczęście niezaangażowanego bezpośrednio marginalnego obserwatora o niewystarczającej przecież wiedzy teoretycznej. 

wtorek, 20 października 2020

The Three Burials of Melquiades Estrada / Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady (2005) - Tommy Lee Jones

 

Zastanawiam się czy Tommy Lee Jones (ten legendarny bezdyskusyjnie aktor) nie jest nawet lepszym reżyserem i myślę, iż to właśnie późny debiut za kamerą i atut dojrzałości mentalnej powiązany z wiekiem spowodował, że jego skromny reżyserski dorobek posiada tak głęboko oddziałującą moc. Czy może należy żałować, iż Tommy Lee Jones wcześniej swoich filmów nie zaczął kręcić? Nie sądzę - przywołując przykład pierwszy z brzegu, filmy Eastwooda z czasem przecież nabierały powyższych cennych walorów. Trzy do tej pory kinowe sztuki sygnowane nazwiskiem Jonesa, to kapitalne dzieła zarówno do przeżywania na poziomie czystych emocji, intelektualnej przygody, etycznej lekcji, jak i wizualnej perfekcji. Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady jak konwencja wymaga, podążają ospale ścieżką kina z bocznej drogi (bardzo daleko od głównej szosy), fenomenalnie opowiadając historię właśnie mocno prowincjonalnie osadzoną, lecz równocześnie rozprawiającą o uniwersalnych wartościach w formule niezwykle sugestywnego, aczkolwiek pozbawionego jakiejkolwiek ofensywnej pretensjonalności moralitetu. To dość brutalny, a nawet fragmentami makabryczny, zaiste uwspółcześniony western, ale przede wszystkim kontemplacyjny majstersztyk do smakowania na kilku przynajmniej poziomach oddziaływania. Opowiadający wymownie o sile przyjaźni, konsekwencjach i odpowiedzialności za własne czyny oraz w gruncie rzeczy (patrz finałowa puenta) o praktycznym wymiarze drastycznej nauczki.

poniedziałek, 19 października 2020

Pro-Pain - Contents Under Pressure (1996)

 


Wykonałem kilka dni temu szybki muzyczny lot nostalgiczny, do czasów kiedy wkraczając w dorosłe życie, wykonywałem ja ten skomplikowany ruch (zdecydowanie jak na możliwości mentalne jeszcze nastolatka nazbyt złożony) przy akompaniamencie dźwięków, które niekoniecznie zostały ze mną do dzisiaj. Pro-Pain to jeden z tych reprezentacyjnych przykładów muzycznej treści, która owładnęła mną z miejsca, lecz już po jednym, może dwóch kolejnych krążkach przestała mnie fascynować. Błyskawicznie więc spadła z piedestału, pozostawiając miejsce dla form o dłuższej przydatności do żywiołowej kontemplacji, lecz nie stała się dla mnie jednocześnie całkowicie obojętna. Bowiem wiecie, rozumiecie, czaicie co mam na myśli? :) Tak, jej oddziaływanie przypadło w newralgicznych okolicznościach czasu, ale i tak się składa, iż w pamięci pozostała dzięki skojarzeniom z ciekawymi, choć niekoniecznie zawsze przyjemnymi okolicznościami. Na przykład utrącony dzień wcześniej ząb podczas finezyjnego wieczornego wyjścia w miasto, a o poranku z mętlikiem myśli malowanie linii na lodowisku, aby zasłużyć sobie na przychylność kierownika obiektu i co by nie kręcić, aby nie nadwyrężać skromnej zawartości portfela kosztami związanymi z harcami lodowiskowymi. Ech, młodość, młodość - ona dodawała skrzydeł i pozwalała sprawnie wylizywać się z przypadkowych ran. Wtedy to opisanej przygodzie towarzyszyła zawartość świeżo rozpoznawanego Contents Under Pressure, a jej "testosteronopędne" właściwości może i przyczyniały się do przekonania, ze wpierdol to nie koniec świata i bez fragmentu trójki też da się żyć. Taka to była gitarowa dawka adrenaliny, że machanie łbem to było mało. ;)

P.S. Oczywiście kozakiem nie byłem i nieco legendę do ukruszonego zęba dopisuję, ale że uwielbiałem ten propainowy hardcore/crossover, to nie kłamię. O czym też bardziej merytorycznie napiszę przy okazji reck Foul Taste of Freedom i The Truth Hurts. Jeśli będzie mi to dane.

czwartek, 15 października 2020

The Bridges of Madison County / Co się wydarzyło w Madison County (1995) - Clint Eastwood

 

Dojrzale wzruszający melodramat, trochę tak i trochę nie po „eastwoodowskiemu” w całościowym ujęciu zrealizowany. Albowiem technicznie i merytorycznie dogłębnie i z wdziękiem przeczesujący emocjonalne terytoria, ale też warsztatowo profesjonalnie władający wszystkimi gatunkowymi sztuczkami i jak to w mainstreamowym kinie wypada, cóż, także kliszami. Natomiast aktorsko sam Clint nie porywa, bo też trudno by porywał, kiedy w jego roli niewiele siermiężnej (z wyboru i możliwości) specyfiki stylu interpretatorskiego (immanentne kamienne twardziela oblicze, a w środku romantyczny kawaler – nie bardzo się to akurat w tym miejscu klei). Inaczej Streep, ona akurat bez względu na właściwości ról zawsze ekscytuje, czasem wręcz hipnotyzuje. W romansie po czterdziestce (a w przypadku Clinta to po sześćdziesiątce) odnalazła się wybornie, bez względu na trochę słabe własności własnej "włoskiej" fizyczności, to mnie ujęła aparycją bogatą nie wyłącznie osobowościowym wdziękiem. Ta historia czytana z pamiętnika ma swój złożony z walorów miejsca i charakteru konkluzji czar, lecz też płynąc bardzo wolnym, subtelnie refleksyjnym nurtem, może nieco nużyć. Tylko że ta nuda jest szlachetnie stylowa, więc też dla widza, który klasycznymi filmowymi romansami często gardzi znośna. Ona (żeby zrzucić z siebie łatkę wroga ckliwości napiszę :)), iż jest chwilami wręcz magnetyczna - nawet jeśli tonąca w poetyckiej emfazie, tak samo intensywnie jak rozważająca niezwykle racjonalnie kwestie odpowiedzialności i konsekwencji decyzji w miłosnym uniesieniu podejmowanych. Wszystko, a z pewnością większość dzieje się tu akurat z kobiecej perspektywy, mnie więc teoretycznie  niezrozumiałej - stąd optyka refleksji mogłaby być znacznie bardziej zniekształcona, gdybym wdał się w analizowanie merytorycznych niuansów tego romansu. :)

P.S. Z kobiecej perspektywy, a przecież na podstawie powieści napisanej przez mężczyznę. Ot, taka zagwozdka.

środa, 14 października 2020

Flatliners / Linia życia (1990) - Joel Schumacher

 

Mega obsada, same wówczas wschodzące młode gwiazdy. Kevin Bacon, Kiefer Sutherland, William Baldwin, Oliver Platt i wreszcie Julia Roberts. A jaki klimat! Fantastycznie wyeksponowana rola światła i intensywnych barw, wykorzystanie cienia i półmroku. Niby współcześnie osadzony scenariusz, ale nastrój wręcz jak z gotyckich dreszczowców. Temat sprzyjał wykorzystaniu takich efektownym środków i naprawdę sposób ich użycia robi duże wrażenie. W ogóle cała scenografia jest świetnie sfilmowana, a kadry same w sobie emanują podskórną grozą. Metafizycznej rozkminy w filozoficznym tonie nie brakuje, mimo że film podąża zasadniczo w stronę w dreszczowca, a nawet momentami horroru. To co widać od startu ciekawie rozwija się w skomplikowane konsekwencje podjętego przez bohaterów kontrowersyjnego i przede wszystkim ryzykownego działania. Koszmar zostaje sprowokowany i trzeba stawić mu czoła. Jak rzecze sławne przysłowie „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” - tutaj dla bohaterów niemal dosłownie.

wtorek, 13 października 2020

Michael Collins (1996) - Neil Jordan

 

Niestety względna irlandzka autonomia, uzyskana na mocy Traktatu z grudnia 1921 roku, została odrzucona przez fanatycznych zwolenników całkowitej niepodległości, doprowadzając do głębokich podziałów i zafundowała Republice wieloletnią wojnę domową, pomiędzy protestantami i katolikami. Ale więcej z późniejszych wydarzeń, to już wiedza szersza, przeznaczona dla miłośników historycznych zapętleń, w materiałach źródłowych dostępna, której sorry, ale nie będę tutaj przeklejał. Natomiast to co ważne dla kinofana archiwizującego zawzięcie własne eksploracje, to fakt, iż lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku, to był wówczas okres największego fejmu wokół nazwiska Neila Jordana. W trzy lata po nakręceniu szczodrze nagradzanego Wywiadu z wampirem i oczywiście w obliczu wysokich oczekiwań artystycznych (wespół z mokrymi snami producentów podnieconych zbijaniem kapitału) dostał Jordan wykorzystując szansę spore środki i podjął próbę zrobienia kina historycznego, a dokładnie biografii (może bardziej kroniki walki wyzwoleńczej) kontrowersyjnego, choć jak się okazało nie skrajnie radykalnego rodaka, który wsławił się nierównym mocowaniem z koroną brytyjską. Posiadał zatem reżyser pieniądze, więc i miał możliwości, ponadto dysponował też gwiazdorską obsadą oraz co najważniejsze, jeszcze wówczas nosem do tematu, wrażliwością estetyczną i po prostu umiejętnością opowiadania rozbudowanych opisowych historii. Jako sławny syn zielonej wyspy, zatopił się w krwawej historii irlandzkiej państwowości i w fabularnym epickim dziele ukazał mainstreamowemu światu współcześnie newralgiczny jej wycinek. Zrobił film jakościowo bez zarzutu, realizacyjnie na modelową modlę lat dziewięćdziesiątych poprawnie - jednocześnie wciągający, momentami wręcz pasjonujący, ale i atrakcyjny także pod względem wizualnym. Mimo powyższych przymiotów nie powtórzył sukcesu spektakularnego Wywiadu z wampirem, a potem było już jakościowo różnie – jak widzę po ograniczonej popularności tytułów, które nie przebiły się do świadomości podobnego mnie masowego widza. Tak myślę teraz i chyba zawsze tak spostrzegałem, że był to jednak zbyt krótki czas Jordana na hollywoodzkim szczycie!

P.S. To sytuacja zaiste dość niezwykła, bowiem mam świadomość istnienia omówionego tytułu od dwudziestu czterech lat, czyli od momentu jego powstania, a jakimś dziwnym trafem przez te z punktu widzenia rozwoju kinematografii niemal wieki go nie obejrzałem. Nie wypożyczyłem go na VHS-ie, nie trafiłem też nigdy na emisję w TV i dopiero teraz dzięki dobrodziejstwu internetu miałem szansę zapoznać się z tak wartościowym biograficznym dziełem.

poniedziałek, 12 października 2020

Fearless / Bez lęku (1993) - Peter Weir

 

To jest jeden z tych tytułów, które niegdyś przegapiłem i od tamtej pory (co niewiarygodne) nie nadarzyła się okazja, by nadrobić dotąd tylko teoretycznie jak mniemałem ważną zaległość. W końcu jednak zanim okrąglutkie trzy dyszki jej stuknęły, od napisów początkowych do końcowych mam okazję z uznanym dziełem Petera Weira się zapoznać. Skądinąd rzucony emocjonalnie o glebę nie zostałem oraz dwóch najważniejszych aktorskich nagród przez Rosie Perez przytulonych też za w stu procentach zasłużone nie uznaję, lecz źle o nim nie napiszę, bowiem to mimo upływu czasu kawał wzruszającego filmidła - szczególnie iż tak idealnie oddającego charakter kina lat dziewięćdziesiątych. Kina w którym dramaty miały w sobie sporo romantyzmu, a emocje ukierunkowane były w stronę znaczącej, choć szczęśliwie nieprzerysowanej nadto egzaltacji. Szczególnie scena finałowa Bez lęku posiada maksymalnie zintensyfikowane powyższe cechy, lecz ich nadmiar jest wciąż do uniesienia nawet dla świadomego balansowania na granicy kiczu widza. Oglądany obecnie z pewnością może banalną naiwnością, a przede wszystkich przemieloną wielokrotnie hollywoodzką sztampą nieco trącać, ale te prawie trzydzieści lat temu myślę, że zasłużenie zbierał nieprzesadzone komplementy. Zważywszy iż podjęty refleksyjny temat (w dalekim od nudy, trochę akcji itd., aczkolwiek osadzony w mocno filozoficznym tonie) nie miał łatwo z bardziej spektakularną konkurencją. 

piątek, 9 października 2020

Napalm Death - Throes of Joy in the Jaws of Defeatism (2020)

 


Oni są fenomenem - nawet pośród innych legendarnych metalowych ekip zdecydowanie wyrastającym ponad najwyższy poziom zaufania, jakim może być darzona formacja ze stażem sięgającym początków w latach osiemdziesiątych. Piszę to z pełnym przekonaniem, bez konieczności podpierania się czy kierowania opiniami największych fanów, bądź oddanych ze wszechmiar uzasadnionej idei ich promocji dziennikarzy. Sam od dość sporego okresu nie jestem szalikowcem ekstremy, jak i maksymalnie szczerze nawijając miewam chwilami przekonanie, iż Napalm Death grając właściwie stylistycznie niemal niezmiennie i powtarzając się w charakterystycznych zagrywkach nie powinien obecnie ze względu na niewielki udział odkrywczości w ich muzycznym stylu uznawany być za latarnika oświetlającego nowe drogi kolejnym pokoleniom miłośników deathowej młócy. Jeśli już ich szanować, to uważam że właśnie za wytrwałość i to co ponownie za sprawą Throes of Joy in the Jaws of Defeatism obecnie uczynili. Przyznaję że w moim osobistym odczuciu najnowszy krążek Brytoli spostrzegam w tej samej kategorii w jakiej umieściłem przed dwudziestu laty Enemy of the Music Business. Czasy dla brutalnego grania inne, sytuacja muzyków też zdecydowanie wiekowo bardziej zaawansowana, przez co w ich organizmach zapewne mniej testosteronu niż wówczas dzisiaj buzuje, ale otwarcie kolejnego rozdziału w ich historii jest kurwa podobnie zajebiście spektakularne. Przypierdolili za sprawą nowych numerów z podobną świeżością i siłą krusząc szczęki, tudzież chociaż te szczęki o posadzkę w poczuciu zadziwienia zainteresowanym maniakom obijając. Nie przeprowadzili rewolucji, ani nie przedefiniowali stylu, tylko wykorzystując potencjał stylistyki z porywająca intuicją poszerzyli ją o soczyste rozwiązania. Tym samym obcując z tym samym zespołem cieszę się dźwiękami błyskotliwie zaaranżowanymi i z ogromną świadomością interpretowanymi. Ja już teraz czuję, że słucham albumu z pudła - krążka który historia oceni nie tylko jak wypada w przypadku trzymających poziom weteranów łaskawie, ale wręcz entuzjastycznie. Umieszczając Throes of Joy in the Jaws of Defeatism (nawiasem pisząc świetny tytuł) pośród największych dokonań wyspiarzy, czas nie popełni błędu. Oklaski i wiwaty niech trwają!

P.S. Od roku 2000-ego kitu ani raz nie wcisnęli, ale też od premiery Enemy of the Music Business nie nagrali materiału tak żywego, tak organicznego, tak świeżego - tak bardzo przytulającego mnie na powrót do ekstremy. Poszukam teraz jakiegoś spranego t-shirtu z czachami. :)

czwartek, 8 października 2020

Greg Puciato - Child Soldier: Creator of God (2020)

 


"Temu Panu Gregu" się wyraźnie do oczekiwanych komplementów spieszyło, bowiem ku zaskoczeniu wszystkich pochwalił się oficjalnie całością materiału z debiutanckiego longa aż trzy tygodnie przed jego zaplanowaną premierą. Stąd recka na bloga frunie znacznie przed czasem, wbijając się na strony jeszcze w miesiącu październiku, a nie jak zakładałem pierwotnie tuż po minorowym listopadowym święcie. Mam przed sobą teraz bandcampową wersję Child Soldier: Creator of God i nie czekam naturalnie na wydanie nośników fizycznych, by własne wrażenia spisać. Faktycznie to jestem intensywnie obcowaniem z tymi aż piętnastoma kompozycjami podniecony, więc konieczne jest pozbycie piętrzących się pokładów emocji :) Greg Puciato jako postać wielce utalentowana i jego ekscytująca działalność na muzycznej scenie jest szczególnie przeze mnie śledzona, zatem każde rozczarowanie przeżywałbym głęboko i rad jestem, iż Child Solider mnie akurat depresyjnych doświadczeń oszczędza. Pierwsze co słyszę to to, iż z żadnymi wielkimi precedensami za sprawą solowego debiutu Puciato do czynienia nie mam. Innymi słowy ten zacny wokalista nie wjechał tu na nieutwardzony grunt, a  dość zachowawczo, zasadniczo wszystkie numery osadził w znanej dotychczas z funkcjonowania w kilku projektach stylistyce. Można by bez oporów napisać, iż pomysły zawarte w programie omawianej płyty śmiało porozdzielałby pośród The Dillinger Escape Plan i The Black Queen i brakłoby tylko takich, które podrzuciłby partnerom z Killer Be Killed. Kompozycja tytułowa Fire for Water, Deep Set, Do You Need Me to Remind You oraz Roach Hiss znakomicie odnalazłyby się na kolejnym albumie tego pierwszego - gdyby oczywiście on powrócił, a Temporary Object, Fireflies, You Know I Do, Through the Walls, Heartfree i September City powinny zaś zostać przytulone na potrzeby TBQ. Tylko intro w postaci Heaven of Stone wychodzi poza ramy, jak i Down When I'm Not, które winien sprzedać koledze Benowi Weimanowi, aby ten z wokalem Williama DuValla wykorzystał go podczas wymarzonej przez te mądrości piszącego sesji drugiej płyty Giraffe Tongue Orchestra. Jednak to, co uznaje za wisienkę na niewątpliwie dobrze nasączonym torcie, to raz A Pair of Questions - kompozycja, która udowadnia iż Puciato genialnie odnalazłby się też w neo progresywnej niszy oraz Evacuation, które natomiast pozbawione wokalnej ekstremy w swej syntetycznej formule, umówmy się zabrzmiałoby fantastycznie jako kawałek The Black Queen, a w zaprezentowanej tutaj aranżacji wychodzi jednak nieco poza dotychczasowe ścieżki eksplorowane przez Grega. Podsumowując (bo się rozpisałem) słucham powyższych kompozycji prawie od tygodnia i jestem zarówno formą muzyczną i wokalną usatysfakcjonowany, a chwilami nawet rozentuzjazmowany, lecz mam też jedną tylko zasadniczą wątpliwość. Sprowadza się ona do pytania czy, aby ten rozstrzał stylistyczny nie odbija się na spójności albumu? Czy, aby spore grono fanów nie przerzuca indeksów? Jedni tych "dillingerowych" inni tych "queenowych"! A może ja bezpodstawnie nie wierzę w eklektyczne gusta jednych i drugich? Albo spodziewałem się, iż decyzja związana z wydaniem krążka solowego niesie ze sobą świadomość Puciato, iż dysponuje materiałem innym, świeżym, zaskakującym? 

środa, 7 października 2020

Idles - Ultra Mono (2020)

 


Poprzednie dwa krążki odkrywałem z pewnym opóźnieniem - teraz oczekując na album numer trzy już systematycznie śledziłem związaną z jego wydaniem strategię promocyjną i wymuszony niejako obecną sytuacją pandemiczną wylew w sieci kolejnych singli. Przedłużać w nieskończoność daty premiery na szczęście nie chcieli, bo prawda jest taka, że cholera wie jak długo rynek muzyczny będzie musiał się zmagać z koncertowym dramatem. Nikt tego nie wie, a wygląda to bez nadużywania histerii wciąż nieciekawie. Tak więc zdrowy rozsądek podpowiedział myślę właściwe rozwiązanie i obecnie już oficjalnie Ultra Mono w całości ujrzało światło dzienne i nie tylko przez wzgląd na mizerne towarzystwo nowych albumów konkurencji przykuwa znaczną uwagę środowiska dziennikarskiego i fanów nie tylko post punka. Można pisać elaboraty charakteryzujące dwie podstawowe składowe, opisywać muzykę i liryki poddawać interpretacji - spłaszczać i dodawać wartości w analitycznym uniesieniu, lecz zamiast to czynić, można podeprzeć się wszystko w zasadzie mówiącym cytatem jednego z głównych aktorów tego wyśmienitego spektaklu. Joe Talbot mówi wprost i oddaje w dwóch zdaniach ducha kontynuowanej z werwą "idlesowej" inicjatywy. "Brzmienie jak siarczysty policzek, po którym twarz piecze cię jeszcze przez godzinę, ale słowa mają działać jak balsam na schorowane dusze. Dawać nadzieję i ofiarować współczucie". To głos anty gwiazdy rocka - głos pokolenia, które żyje tu i teraz i zdany na szóstkę test trzeciej płyty - określający nie tylko stan, ale i jakość w sensie kreatywności, rozwoju i dynamiki procesu ugruntowującego pozycję grupy. Przesz przed siebie lub kręcisz się wokół własnej osi - niby dwa wykluczające się stany, lecz Idles własny twórczy impet kieruje w przyszłość, zarazem zabierając w tą drogę specyfikę wypracowanej formuły - takie z nich szczwane lisy. Trudno się nie zgodzić z tezą, iż na Ultra Mono jest nieco, ale jednak wyraziście lepiej niż na Joy as an Act of Resistance. Nowy krążek wzbudza ogromny szacunek, ale i swoją jakością nie odbiera uznania poprzedniemu - czyniąc go tym samym rdzeniem wokół którego krąży, bez obawy że wyjście poza jego orbitę całkowicie oderwie Ultra Mono od korzeni zapewniającego rozpoznawalność stylu. Wszystko zasadniczo jest lepiej - mocniej i dosadniej. Klimat, nastrój, ale i dynamika oraz chwytliwość - ponadto różnorodność. Przede wszystkim jednak żywiołowo ostentacyjnie, ale pośród niewątpliwych koncertowych killerów znalazło się też miejsce na łagodną refleksję. Bowiem Idles to dziki sceniczne o wielkiej charyzmie, ale też i takie sowy o kontemplacyjnej naturze. :)

wtorek, 6 października 2020

W Spirali (2015) - Konrad Aksinowicz



Tak sobie domniemam, że człowiek który napisał ten scenariusz wie zapewne w czym rzecz - czai konkretnie jak wyglądają te życiowe układy w środowisku młodego show biznesu. Słyszał mnóstwo podobnych gadek, jakie w dialogach pozwolił sobie użyć, kopiując je jeden do jednego. Inaczej trudno mi sobie wyobrazić skąd ten przemawiający do mnie realizm nawijki i to przekonanie, że nawet jeśli forma konstrukcyjna trochę przekombinowana, klimat nazbyt szarżująco psychodeliczny oraz merytoryka cokolwiek z biegu niezrozumiała, to film jako mało chwytliwa całość przekonuje właśnie prawdą relacji i wiarygodnością postaci. To mi się zajebiście podobało, że ten psychologiczny poziom wraz z kapitalnym aktorstwem prądzi tu równo i z przytupem. Bez tego zakładam odpychałby mnie dziwaczną pretensjonalnością użytych środków, a tak przekornie wkręcił kapitalną naturalnością. Ciekawe czy jestem jednym z niewielu, czy częścią takiego masowego odbioru? Interesujące czy tylko ja dałem się z takim skutkiem umieścić W spirali?

poniedziałek, 5 października 2020

Wspomnienie lata (2016) - Adam Guziński

 


W zasadzie na początku myślałem, że to tylko rzemieślniczo nakręcona i dużo lepiej zagrana (świetna Urszula Grabowska, świetny Robert Więckiewicz, całkiem też ok młodzian Max Jastrzębski) nostalgiczna opowieść bez większej historii stojącej za scenariuszem i właściwie tylko bazująca na urokliwych sentymentalnie zdjęciach odtwarzających leniwy wakacyjny czas w prowincjonalnej rzeczywistości małego polskiego miasteczka, zagubionego gdzieś w okolicach lat siedemdziesiątych. Większość widzów pewnie ona i tak bez względu na mało efektowną złożoność znudzi, część zapewne tylko dostrzeże to na czym reżyserowi najbardziej zależało, a co sprowadza się do obserwacji przeżyć nastolatka w okolicznościach powrotu do czasów jakie dawno już zapomniane, a rzeczywistość owa pozostaje tylko mglistym wspomnieniem dla pokolenia dzisiejszych prawie lub już pięćdziesięciolatków. Jest tu oczywista, choć kamuflowana w niedopowiedzeniach tajemnica, po drodze nie do końca marginalna tragedia i ogólnie klimat wiarygodnie oddający polskie realia z przeszłości. Ale też uzyskany on niedużym kosztem zdradza braki jakie większy pieniądz zainwestowany z pewnością pozwoliłby uniknąć. Tyle że tak skromne kino nie powinno potrzebować większego wsparcia finansowego i obroniłoby się u widza, gdyby prócz chęci i ambicji jego twórców efekt finalny zwyczajnie pobudzałby emocje. Mój problem w tym że Adam Guziński do mnie na tym fundamentalnym poziomie zbytnio przez czas dłuższy projekcji nie trafił, co nie wyklucza że mógł trafić od początku do innych, a co może potwierdzać całkiem wysoka nota filmwebowa i przychylne opinie krytyków. W sumie to im bliżej końca tym bardziej zaczynałem go czuć i rozumieć co tym filmem chciał mi reżyser i scenarzysta Wspomnienia lata powiedzieć. Dlatego też na wstępie zaznaczyłem, że w zasadzie na początku myślałem że…

niedziela, 4 października 2020

Interior (2019) - Marek Lechki

 

Marka Lechkiego jako ciekawego reżysera wciąż doskonale pamiętam, ale to wspomnienie sprzed aż dziesięciu laty, bo wtedy premierę miał ostatni dotychczas jego długi metraż. W międzyczasie jak właśnie doczytuje poszedł w seriale i jak sam nie mam wiedzy, a wiedzę pożyczam teraz od zainteresowanych, były to całkiem zacne produkcje. Jak sezonów Paktu i Bez Tajemnic nie znam i zapewne z braku możliwości zmieszczenia w harmonogramie dnia wszystkiego co chciałbym zmieścić nie sprawdzę, tak Interior obowiązkowo przez maksymalnie subiektywny ogląd musiałem przefiltrować i z tego co wychwyciłem, wydestylowałem teraz poniższe krótkie niby résumé. ;) Historie dwie, historie proste, natomiast ich wymiar psychologiczny jak wypada w kinie naszym rodzimym złożony i jako temat wdzięczne do analizy, a i przesłanie aż zanadto zakamuflowane to głębokie. Klimat surowy, zdecydowanie dołujący, jak to w polskim kinie z ambicjami na tyle przyciężkawy by poczuć ochotę na zapicie egzystencji bólu. Innymi słowy propozycja dla widza gustującego w obserwacji małych życiowych ludzkich dramatów podniesionych do wysokiej potęgi, by otrzymać finalnie śmiertelnie poważne osobiste tragedie. A że ja takie niebezpieczne balansowanie na granicy artystowskiej porażki (jeśli się szczęśliwie twórca nie potknie o własne pantofle) na ekranie szanuje, to dziewięćdziesiąt minut projekcji przyjąłem na klatę bez narzekania, mimo iż przekonanie o małym rozczarowaniu, nie ukrywam musiałem w sobie zduszać.

P.S. Dwie irytujące rzeczy w całej ambicjonalnej dramaturgii obrazu były jednak nie do zduszenia. Fatalna produkcja dźwięku, jako strasznie męcząca podczas niemal każdego seansu stała bolączka polskich kinowych produkcji oraz te niby hipnotyzujące mozolne ujęcia, podbite dla efekciarstwa nutą. Lechki nie bardzo "w nie umie" - nie jest gość Xavierem Dolanem.

piątek, 2 października 2020

Mother's Cake - Cyberfunk! (2020)

 


Jak długo jeszcze Mother's Cake będzie czekało na awans do pierwszej ligi nietuzinkowego rocka - zastanawiam się zawsze przy okazji wydania przez Austriaków nowego krążka. Poniekąd przytaczając w powyższym zdaniu miejsce skąd ta niezwykle kreatywna ekipa pochodzi, odpowiadam sobie na własne zapytanie. Bowiem podobnie jak ja, tak wielu poszukiwaczy ciekawej alternatywy dla muzyki umownie nazywanej popularną zakłada, że do bólu uporządkowani rodacy najlepszych narciarzy alpejskich w historii, nie są w stanie zagrać wyluzowanego funkującego rocka z przyrodzonym przede wszystkim Kalifornijczykom temperamentem. Tak jak pewnie pokutowało lata temu przekonanie, iż szwedzcy, czy bardziej norwescy bracia z północy nie potrafią szczerze w stoner czy dzisiaj w retro rocka. A nie można przecież ślepo kierować się stereotypami i zakładać, że kraj pochodzenia wyklucza teoretyczne niemożliwe! Dlatego też idę teraz w misję, a misją mą promowanie do upadłego dźwięków jakie kreują nadal jeszcze młodzi Austriacy. Nagrali bowiem album FANTASTYCZNY, nawet lepszy od wszystkiego co od nich dotychczas dostałem. Krążek magnes - przyciągający intensywnie. Krążek bez słabości, a jego największą zaletą jest jednoczesna od startu przyswajalna chwytliwość i masa pomysłowych rozwiązań oraz powciskanych w aranżacje smaczków do stałego odkrywania. Jadą chłopaki zazwyczaj na zajebistym groovie i z psychodelicznym szlifem przez rytmiczne basowe szlaki, ale w tym ich odlotowym funkującym stylu nie ograniczają się do oczywistych wpływów i filtrują bez lęków z różnymi pochodnymi stylistykami. Trochę r'n'b, odrobinę punkowego zadziora oraz wyczulonej na fantastyczny flow elektroniki. Poza tym mają swój chłopięcy urok i wokalistę właśnie o takiej aparycji oraz głosie przepysznie łobuzerską chrypką muśniętym. Może kogoś przekonam, może chociaż zdopinguję do zapoznania z Cyberfunk!, a wtedy jestem już spokojny o sympatię dla niego, bo kopara opadnie, znaczy szczena z ziemi zbierana będzie, a bioderka rozbujane będą zabiegać o więcej. 

czwartek, 1 października 2020

Deftones - Ohms (2020)




Doprawdy cudownie budująca to sytuacja, kiedy grupa o tak zaawansowanym stażu systematycznie wydaje kolejne albumy, a na nich brak jakichkolwiek oznak osłabienia werwy czy przede wszystkim obniżenia jakości. Nie zakładałem może kierowany dotychczasowym doświadczeniem, że Deftones radykalnie obniżą loty, czy dość wyraźnie omsknie im się teraz noga, ale gdzieś węszyłem, że sytuacja zmusi ich do wprowadzenia pewnych modyfikacji, które to względnie znacząco wybiją ich z rytmu nagrywania krążków o przyjemnej chwytliwości rejestrowanej już od pierwszego odsłuchu. Tego sobie po cichu życzyłem (obawiając się przy okazji, że coś się przy tym manewrze posypie) i jak się okazało tego wyczekiwanego (bez słabości na szczęście) akurat Ohms jest przykładem. Przykładem ogromnej dojrzałości kompozytorskiej i trzeźwego spojrzenia na sytuację, ale również gigantycznej intuicji oraz wciąż niepomiernych pokładów twórczej wyobraźni. Nawet jeśli wszystkie albumy z ery zapoczątkowanej Diamond Eyes darzę wielce emocjonalnym ubóstwieniem, to właśnie charakterystyczny dla powyższego okresu trend umelodyjniający może na dłuższą metę powodować znużenie, a na pewno (tak jest u mnie) tęsknotę za większym wpływem nieoczywistości na muzykę Amerykanów. Rad jestem zatem, iż Ohms nie od razu kupuje słuchacza, a pierwsze refleksje zaczynają się od słów - "jeszcze nie przetrawiłem, nie wkręciłem się ale czuję tutaj potencjał". Jeśli więc najnowsza produkcja ekipy ekspresywnego Chino Moreno nie jest tak w pełni tym czego oczekiwali młodsi fani, to z powodzeniem może być tym czego oczekiwali fani weterani, marzący o spójnym ożenieniu szorstkiego i energetycznego charakteru z hipnotyzującym walorem ciągnących się transowych motywów, podlanych dla zwiększenia atrakcyjności niebanalną chwytliwością. Ponadto pomysł na wykorzystanie (w sumie uwypuklenie) syntezatorowych brzmień w najbardziej ascetycznej formule prostych akordów, jest krokiem który nadał deftonesowemu stylowi poniekąd potrzebnej świeżości i jednocześnie zrobił świetną robotę, jako nawiązujący do wcześniejszej ich twórczości jedyny w swoim rodzaju dla sceny post nu metalowej atrybut rozpoznawalności. Kiedy startowe odsłuchy przed szereg wyrzuciły faworytów (oprócz promowanych już wcześniej singli stawiałem na The Spell of Mathematics oraz The Link is Dead), to dalsze eksplorowanie poziomów zaawansowania wszystkich numerów nakazało uznać, że nie ma tu kawałków lepszych i gorszych. Są wyłącznie świetne, chociaż czasem o dość różnych obliczach. Po prostu brawo k**** za wszystko!

Drukuj