wtorek, 27 października 2020
Chimaira - Crown of Phantoms (2013)
poniedziałek, 26 października 2020
The Afghan Whigs - Do to the Beast (2014)
niedziela, 25 października 2020
Steven Wilson - Insurgentes (2008)
piątek, 23 października 2020
Coheed and Cambria - From Fear Through The Eyes Of Madness (2005)
czwartek, 22 października 2020
Iced Earth - Horror Show (2001)
środa, 21 października 2020
Munich / Monachium (2005) - Steven Spielberg
Ponad moje siły jest teraz napisać coś nowego, tym bardziej oryginalnego o produkcji Mistrza filmowego
mainstreamu, kiedy na stronach bloga powiesiłem już chyba naście quasi reck w
temacie jego kinowego dziedzictwa. Zatem poniższy wywód będzie miał wyłącznie
status oczywistego obowiązku dla potrzeb uzupełnienia archiwizacyjnego z kilkoma niestety naturalnie nasuwającymi się w tekście banałami poczynionego – bo jak inaczej? To jest ta kategoria spielbergowego dzieła, która za
żadne skarby mnie się akurat nie znudzi. Rozbudowany do rozmiarów niemal
epickich obraz, nakręcony na podstawie prawdziwych wydarzeń i oczywiście jak
to tradycyjnie i konsekwentnie legenda czyni, zdarzenia powyższe kamerą uchwycone, już same w sobie dramatyczne, zostają odpowiednio przez zarówno styl jak
i hollywoodzką machinę wzbogacone o wszystkie pierwiastki celujące w
uatrakcyjnienie przekazu, ale i nie zaniedbujące jego waloru historyczno-kronikarskiego.
Kulisy zakrojonej na odpowiednio skuteczną skalę profesjonalnej konspiracyjnej akcji
izraelskiego wywiadu, eliminującej osoby powiązane z terrorystami będącymi mordercami
izraelskich sportowców podczas monachijskich igrzysk olimpijskich w roku 1972, stanowią więc podbudowaną politycznie szpiegowsko-sensacyjną opowieść o zemście i konsekwencjach funkcjonowania w potrzasku akcja-reakcja - oko za oko, ząb za ząb. Film jest więc dziennikiem w którym Spielberg od strony warsztatowej doskonale odhacza kolejne konieczne zabiegi Mosadu, których motywacją jest rzecz jasna wendeta. Żeby
zrobić jednak angażując dramat sensacyjny należy silnie widza z bohaterami zaprzyjaźnić, by
emocje z ekranu wyraźniej dotykały każdego z nich. To Spielberg od zawsze
wiedział doskonale i za każdym razem skutecznie tą zasadę w życie wprowadzając
odnosił w branży sukcesy. Monachium nie jest w tym względzie w najmniejszym
stopniu wyjątkiem. Jest wszystkim tym czego można zawsze po Spielbergu się spodziewać i nic poza tym. A i tak kino to na piątkę z plusem.
P.S. Jak widać tematu wiecznego konfliktu arabsko-żydowskiego nie podjąłem. To mętlik makabryczny przez który cierpią i wciąż z pewnością jeszcze będą cierpieć tysiące, a może wręcz miliony. Węzeł gordyjski z definicji nie do rozplątania. Po cholerę więc problematykę rozgrzebywać – tym bardziej z perspektywy na szczęście niezaangażowanego bezpośrednio marginalnego obserwatora o niewystarczającej przecież wiedzy teoretycznej.
wtorek, 20 października 2020
The Three Burials of Melquiades Estrada / Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady (2005) - Tommy Lee Jones
Zastanawiam się czy Tommy Lee Jones (ten legendarny bezdyskusyjnie aktor) nie jest nawet lepszym reżyserem i myślę, iż to właśnie późny debiut za kamerą i atut dojrzałości mentalnej powiązany z wiekiem spowodował, że jego skromny reżyserski dorobek posiada tak głęboko oddziałującą moc. Czy może należy żałować, iż Tommy Lee Jones wcześniej swoich filmów nie zaczął kręcić? Nie sądzę - przywołując przykład pierwszy z brzegu, filmy Eastwooda z czasem przecież nabierały powyższych cennych walorów. Trzy do tej pory kinowe sztuki sygnowane nazwiskiem Jonesa, to kapitalne dzieła zarówno do przeżywania na poziomie czystych emocji, intelektualnej przygody, etycznej lekcji, jak i wizualnej perfekcji. Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady jak konwencja wymaga, podążają ospale ścieżką kina z bocznej drogi (bardzo daleko od głównej szosy), fenomenalnie opowiadając historię właśnie mocno prowincjonalnie osadzoną, lecz równocześnie rozprawiającą o uniwersalnych wartościach w formule niezwykle sugestywnego, aczkolwiek pozbawionego jakiejkolwiek ofensywnej pretensjonalności moralitetu. To dość brutalny, a nawet fragmentami makabryczny, zaiste uwspółcześniony western, ale przede wszystkim kontemplacyjny majstersztyk do smakowania na kilku przynajmniej poziomach oddziaływania. Opowiadający wymownie o sile przyjaźni, konsekwencjach i odpowiedzialności za własne czyny oraz w gruncie rzeczy (patrz finałowa puenta) o praktycznym wymiarze drastycznej nauczki.
poniedziałek, 19 października 2020
Pro-Pain - Contents Under Pressure (1996)
czwartek, 15 października 2020
The Bridges of Madison County / Co się wydarzyło w Madison County (1995) - Clint Eastwood
Dojrzale wzruszający melodramat, trochę tak i trochę nie po „eastwoodowskiemu” w całościowym ujęciu zrealizowany. Albowiem technicznie i merytorycznie dogłębnie i z wdziękiem przeczesujący emocjonalne terytoria, ale też warsztatowo profesjonalnie władający wszystkimi gatunkowymi sztuczkami i jak to w mainstreamowym kinie wypada, cóż, także kliszami. Natomiast aktorsko sam Clint nie porywa, bo też trudno by porywał, kiedy w jego roli niewiele siermiężnej (z wyboru i możliwości) specyfiki stylu interpretatorskiego (immanentne kamienne twardziela oblicze, a w środku romantyczny kawaler – nie bardzo się to akurat w tym miejscu klei). Inaczej Streep, ona akurat bez względu na właściwości ról zawsze ekscytuje, czasem wręcz hipnotyzuje. W romansie po czterdziestce (a w przypadku Clinta to po sześćdziesiątce) odnalazła się wybornie, bez względu na trochę słabe własności własnej "włoskiej" fizyczności, to mnie ujęła aparycją bogatą nie wyłącznie osobowościowym wdziękiem. Ta historia czytana z pamiętnika ma swój złożony z walorów miejsca i charakteru konkluzji czar, lecz też płynąc bardzo wolnym, subtelnie refleksyjnym nurtem, może nieco nużyć. Tylko że ta nuda jest szlachetnie stylowa, więc też dla widza, który klasycznymi filmowymi romansami często gardzi znośna. Ona (żeby zrzucić z siebie łatkę wroga ckliwości napiszę :)), iż jest chwilami wręcz magnetyczna - nawet jeśli tonąca w poetyckiej emfazie, tak samo intensywnie jak rozważająca niezwykle racjonalnie kwestie odpowiedzialności i konsekwencji decyzji w miłosnym uniesieniu podejmowanych. Wszystko, a z pewnością większość dzieje się tu akurat z kobiecej perspektywy, mnie więc teoretycznie niezrozumiałej - stąd optyka refleksji mogłaby być znacznie bardziej zniekształcona, gdybym wdał się w analizowanie merytorycznych niuansów tego romansu. :)
P.S. Z kobiecej perspektywy, a przecież na podstawie powieści napisanej przez mężczyznę. Ot, taka zagwozdka.
środa, 14 października 2020
Flatliners / Linia życia (1990) - Joel Schumacher
Mega obsada, same wówczas wschodzące młode gwiazdy. Kevin Bacon, Kiefer Sutherland, William Baldwin, Oliver Platt i wreszcie Julia Roberts. A jaki klimat! Fantastycznie wyeksponowana rola światła i intensywnych barw, wykorzystanie cienia i półmroku. Niby współcześnie osadzony scenariusz, ale nastrój wręcz jak z gotyckich dreszczowców. Temat sprzyjał wykorzystaniu takich efektownym środków i naprawdę sposób ich użycia robi duże wrażenie. W ogóle cała scenografia jest świetnie sfilmowana, a kadry same w sobie emanują podskórną grozą. Metafizycznej rozkminy w filozoficznym tonie nie brakuje, mimo że film podąża zasadniczo w stronę w dreszczowca, a nawet momentami horroru. To co widać od startu ciekawie rozwija się w skomplikowane konsekwencje podjętego przez bohaterów kontrowersyjnego i przede wszystkim ryzykownego działania. Koszmar zostaje sprowokowany i trzeba stawić mu czoła. Jak rzecze sławne przysłowie „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” - tutaj dla bohaterów niemal dosłownie.
wtorek, 13 października 2020
Michael Collins (1996) - Neil Jordan
Niestety względna irlandzka autonomia, uzyskana na mocy Traktatu z grudnia 1921 roku, została odrzucona przez fanatycznych zwolenników całkowitej niepodległości, doprowadzając do głębokich podziałów i zafundowała Republice wieloletnią wojnę domową, pomiędzy protestantami i katolikami. Ale więcej z późniejszych wydarzeń, to już wiedza szersza, przeznaczona dla miłośników historycznych zapętleń, w materiałach źródłowych dostępna, której sorry, ale nie będę tutaj przeklejał. Natomiast to co ważne dla kinofana archiwizującego zawzięcie własne eksploracje, to fakt, iż lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku, to był wówczas okres największego fejmu wokół nazwiska Neila Jordana. W trzy lata po nakręceniu szczodrze nagradzanego Wywiadu z wampirem i oczywiście w obliczu wysokich oczekiwań artystycznych (wespół z mokrymi snami producentów podnieconych zbijaniem kapitału) dostał Jordan wykorzystując szansę spore środki i podjął próbę zrobienia kina historycznego, a dokładnie biografii (może bardziej kroniki walki wyzwoleńczej) kontrowersyjnego, choć jak się okazało nie skrajnie radykalnego rodaka, który wsławił się nierównym mocowaniem z koroną brytyjską. Posiadał zatem reżyser pieniądze, więc i miał możliwości, ponadto dysponował też gwiazdorską obsadą oraz co najważniejsze, jeszcze wówczas nosem do tematu, wrażliwością estetyczną i po prostu umiejętnością opowiadania rozbudowanych opisowych historii. Jako sławny syn zielonej wyspy, zatopił się w krwawej historii irlandzkiej państwowości i w fabularnym epickim dziele ukazał mainstreamowemu światu współcześnie newralgiczny jej wycinek. Zrobił film jakościowo bez zarzutu, realizacyjnie na modelową modlę lat dziewięćdziesiątych poprawnie - jednocześnie wciągający, momentami wręcz pasjonujący, ale i atrakcyjny także pod względem wizualnym. Mimo powyższych przymiotów nie powtórzył sukcesu spektakularnego Wywiadu z wampirem, a potem było już jakościowo różnie – jak widzę po ograniczonej popularności tytułów, które nie przebiły się do świadomości podobnego mnie masowego widza. Tak myślę teraz i chyba zawsze tak spostrzegałem, że był to jednak zbyt krótki czas Jordana na hollywoodzkim szczycie!
P.S. To sytuacja zaiste dość niezwykła, bowiem mam świadomość istnienia omówionego tytułu od dwudziestu czterech lat, czyli od momentu jego powstania, a jakimś dziwnym trafem przez te z punktu widzenia rozwoju kinematografii niemal wieki go nie obejrzałem. Nie wypożyczyłem go na VHS-ie, nie trafiłem też nigdy na emisję w TV i dopiero teraz dzięki dobrodziejstwu internetu miałem szansę zapoznać się z tak wartościowym biograficznym dziełem.
poniedziałek, 12 października 2020
Fearless / Bez lęku (1993) - Peter Weir
To jest jeden z tych tytułów, które niegdyś przegapiłem i od tamtej pory (co niewiarygodne) nie nadarzyła się okazja, by nadrobić dotąd tylko teoretycznie jak mniemałem ważną zaległość. W końcu jednak zanim okrąglutkie trzy dyszki jej stuknęły, od napisów początkowych do końcowych mam okazję z uznanym dziełem Petera Weira się zapoznać. Skądinąd rzucony emocjonalnie o glebę nie zostałem oraz dwóch najważniejszych aktorskich nagród przez Rosie Perez przytulonych też za w stu procentach zasłużone nie uznaję, lecz źle o nim nie napiszę, bowiem to mimo upływu czasu kawał wzruszającego filmidła - szczególnie iż tak idealnie oddającego charakter kina lat dziewięćdziesiątych. Kina w którym dramaty miały w sobie sporo romantyzmu, a emocje ukierunkowane były w stronę znaczącej, choć szczęśliwie nieprzerysowanej nadto egzaltacji. Szczególnie scena finałowa Bez lęku posiada maksymalnie zintensyfikowane powyższe cechy, lecz ich nadmiar jest wciąż do uniesienia nawet dla świadomego balansowania na granicy kiczu widza. Oglądany obecnie z pewnością może banalną naiwnością, a przede wszystkich przemieloną wielokrotnie hollywoodzką sztampą nieco trącać, ale te prawie trzydzieści lat temu myślę, że zasłużenie zbierał nieprzesadzone komplementy. Zważywszy iż podjęty refleksyjny temat (w dalekim od nudy, trochę akcji itd., aczkolwiek osadzony w mocno filozoficznym tonie) nie miał łatwo z bardziej spektakularną konkurencją.
piątek, 9 października 2020
Napalm Death - Throes of Joy in the Jaws of Defeatism (2020)
czwartek, 8 października 2020
Greg Puciato - Child Soldier: Creator of God (2020)
środa, 7 października 2020
Idles - Ultra Mono (2020)
wtorek, 6 października 2020
W Spirali (2015) - Konrad Aksinowicz
Tak sobie domniemam, że człowiek który napisał ten scenariusz wie zapewne w czym rzecz - czai konkretnie jak wyglądają te życiowe układy w środowisku młodego show biznesu. Słyszał mnóstwo podobnych gadek, jakie w dialogach pozwolił sobie użyć, kopiując je jeden do jednego. Inaczej trudno mi sobie wyobrazić skąd ten przemawiający do mnie realizm nawijki i to przekonanie, że nawet jeśli forma konstrukcyjna trochę przekombinowana, klimat nazbyt szarżująco psychodeliczny oraz merytoryka cokolwiek z biegu niezrozumiała, to film jako mało chwytliwa całość przekonuje właśnie prawdą relacji i wiarygodnością postaci. To mi się zajebiście podobało, że ten psychologiczny poziom wraz z kapitalnym aktorstwem prądzi tu równo i z przytupem. Bez tego zakładam odpychałby mnie dziwaczną pretensjonalnością użytych środków, a tak przekornie wkręcił kapitalną naturalnością. Ciekawe czy jestem jednym z niewielu, czy częścią takiego masowego odbioru? Interesujące czy tylko ja dałem się z takim skutkiem umieścić W spirali?
poniedziałek, 5 października 2020
Wspomnienie lata (2016) - Adam Guziński
niedziela, 4 października 2020
Interior (2019) - Marek Lechki
Marka
Lechkiego jako ciekawego reżysera wciąż doskonale pamiętam, ale to wspomnienie sprzed aż dziesięciu laty, bo
wtedy premierę miał ostatni dotychczas jego długi metraż. W międzyczasie jak
właśnie doczytuje poszedł w seriale i jak sam nie mam wiedzy, a wiedzę pożyczam
teraz od zainteresowanych, były to całkiem zacne produkcje. Jak sezonów Paktu i
Bez Tajemnic nie znam i zapewne z braku możliwości zmieszczenia w harmonogramie
dnia wszystkiego co chciałbym zmieścić nie sprawdzę, tak Interior obowiązkowo
przez maksymalnie subiektywny ogląd musiałem przefiltrować i z tego co wychwyciłem,
wydestylowałem teraz poniższe krótkie niby résumé. ;) Historie dwie, historie proste,
natomiast ich wymiar psychologiczny jak wypada w kinie naszym rodzimym złożony
i jako temat wdzięczne do analizy, a i przesłanie aż zanadto zakamuflowane to głębokie.
Klimat surowy, zdecydowanie dołujący, jak to w polskim kinie z ambicjami na
tyle przyciężkawy by poczuć ochotę na zapicie egzystencji bólu. Innymi słowy
propozycja dla widza gustującego w obserwacji małych życiowych ludzkich dramatów
podniesionych do wysokiej potęgi, by otrzymać finalnie śmiertelnie poważne osobiste
tragedie. A że ja takie niebezpieczne balansowanie na granicy artystowskiej
porażki (jeśli się szczęśliwie twórca nie potknie o własne pantofle) na ekranie szanuje, to dziewięćdziesiąt minut projekcji przyjąłem na klatę bez narzekania,
mimo iż przekonanie o małym rozczarowaniu, nie ukrywam musiałem w sobie
zduszać.
P.S. Dwie irytujące rzeczy w całej ambicjonalnej dramaturgii obrazu były jednak nie do zduszenia. Fatalna produkcja dźwięku, jako strasznie męcząca podczas niemal każdego seansu stała bolączka polskich kinowych produkcji oraz te niby hipnotyzujące mozolne ujęcia, podbite dla efekciarstwa nutą. Lechki nie bardzo "w nie umie" - nie jest gość Xavierem Dolanem.