Oni są fenomenem - nawet pośród innych legendarnych metalowych ekip zdecydowanie wyrastającym ponad najwyższy poziom zaufania, jakim może być darzona formacja ze stażem sięgającym początków w latach osiemdziesiątych. Piszę to z pełnym przekonaniem, bez konieczności podpierania się czy kierowania opiniami największych fanów, bądź oddanych ze wszechmiar uzasadnionej idei ich promocji dziennikarzy. Sam od dość sporego okresu nie jestem szalikowcem ekstremy, jak i maksymalnie szczerze nawijając miewam chwilami przekonanie, iż Napalm Death grając właściwie stylistycznie niemal niezmiennie i powtarzając się w charakterystycznych zagrywkach nie powinien obecnie ze względu na niewielki udział odkrywczości w ich muzycznym stylu uznawany być za latarnika oświetlającego nowe drogi kolejnym pokoleniom miłośników deathowej młócy. Jeśli już ich szanować, to uważam że właśnie za wytrwałość i to co ponownie za sprawą Throes of Joy in the Jaws of Defeatism obecnie uczynili. Przyznaję że w moim osobistym odczuciu najnowszy krążek Brytoli spostrzegam w tej samej kategorii w jakiej umieściłem przed dwudziestu laty Enemy of the Music Business. Czasy dla brutalnego grania inne, sytuacja muzyków też zdecydowanie wiekowo bardziej zaawansowana, przez co w ich organizmach zapewne mniej testosteronu niż wówczas dzisiaj buzuje, ale otwarcie kolejnego rozdziału w ich historii jest kurwa podobnie zajebiście spektakularne. Przypierdolili za sprawą nowych numerów z podobną świeżością i siłą krusząc szczęki, tudzież chociaż te szczęki o posadzkę w poczuciu zadziwienia zainteresowanym maniakom obijając. Nie przeprowadzili rewolucji, ani nie przedefiniowali stylu, tylko wykorzystując potencjał stylistyki z porywająca intuicją poszerzyli ją o soczyste rozwiązania. Tym samym obcując z tym samym zespołem cieszę się dźwiękami błyskotliwie zaaranżowanymi i z ogromną świadomością interpretowanymi. Ja już teraz czuję, że słucham albumu z pudła - krążka który historia oceni nie tylko jak wypada w przypadku trzymających poziom weteranów łaskawie, ale wręcz entuzjastycznie. Umieszczając Throes of Joy in the Jaws of Defeatism (nawiasem pisząc świetny tytuł) pośród największych dokonań wyspiarzy, czas nie popełni błędu. Oklaski i wiwaty niech trwają!
P.S. Od roku 2000-ego kitu ani raz nie wcisnęli, ale też od premiery Enemy of the Music Business nie nagrali materiału tak żywego, tak organicznego, tak świeżego - tak bardzo przytulającego mnie na powrót do ekstremy. Poszukam teraz jakiegoś spranego t-shirtu z czachami. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz