czwartek, 28 kwietnia 2022

Black Sabbath - Dehumanizer (1992)

 


W żadnej z faz zainteresowania ogólnie ciężką nutą nie byłem admiratorem tego albumu. Tak na początku przygody i fascynacji, jak i w jej dojrzewającej jej części oraz nawet teraz, kiedy po przesłuchaniu setek, być może już tysięcy krążków z gatunku i z wieloma z nich zbudowania więzi cholernie mocnej, nie potrafię napisać, iż Dehumanizer to doskonały, czy nawet spełniający większość moich oczekiwań album. Nie jestem w stanie i mam opory, bowiem on mi się zwyczajnie nie podoba! Nie ma tutaj ani jednego numeru, który bez poczucia wciskania sobie kitu uznałbym za w dziesiątkę trafiony i mogący konkurować z tym co na dwóch klasycznych albumach z Dio, wielki Tony Iommi skomponował. Dehumanizer jest po prostu potwornie nudny i na siłę nowoczesny, a tak się składa iż riffy Iommiego nie potrzebowały tak skomasowanego, niemal doom metalowego brzmienia, gdyż one same w sobie są dość twarde i wyraziste, więc zabrzmieć mogą doskonale tylko w równowadze z gustownym kręceniem gałkami przez inżyniera dźwięku, jak i z aranżem finezyjnie żeniącym ze sobą hard rockowy, czy heavy metalowy luzacki sznyt z upalonym swingowaniem, a tu tego wszystkiego brak i przez to czuję że ta płyta stanęła w poprzek prawideł, a zespół strzelił sobie w obydwie stopki. Nie wiem czy taką strategię spowodowały obawy związane z powrotem w czasach supremacji zupełnie inaczej nagrywanej nowoczesnej muzy, czy może Dehumanizer miał pretendować do bycia jak to tylko możliwie wymagającym dziełem sztuki? Faktem jest że wyszło tak sobie, fragmentami przez spieprzoną koncepcję brzmienia wręcz kuriozalnie. Jeśli przykładam do niego tą właściwą miarę, to się absolutnie nie mylę i postawię tezę, iż sam Dio czuł podczas sesji i słyszał podczas obróbki, ze coś nie teges. Inaczej jego wokale nie byłyby tak kompletnie pozbawione ekscytującej mocy. Ok, może jedynie w Time Machine słyszę starego dobrego Ronniego Jamesa Padavone, a Buried Alive fragmentarycznie ten właściwy flow posiada. Ale nie mam pewności czy aby nie życzeniowo.

P.S. Nie czując się żadną krynicą rockowo-metalowej mądrości wszelkiej i nie zapominając na szczęście utrzymać kontaktu z ziemią, pozwalam sobie jednak na krytykę chyba niekrytykowalnego, a tym samym próbuję sprowokować nielichą złość fanów, wywracając w towarzystwie ten nabożnie bezkrytyczny stolik. :)

środa, 27 kwietnia 2022

3 Tage in Quiberon / 3 dni w Quiberon (2018) - Emily Atef

 

Jak poszukując zachęty doczytałem, zanim do seansu poczułem się mimo wszystko skutecznie zdopingowałem, to tylko szkic do portretu Romy Schneider i kiedy już napisy końcowe przelały się przez ekran, zgadzam się z tym opisem całkowicie, bowiem jest to bardzo kameralna produkcja, której kręgosłupem wywiad przeprowadzony przez dziennikarza The Stern, zilustrowany klasycznymi zdjęciami portretowymi wykonanymi przez przyjaciela aktorki, słynnego fotografa reportażystę Roberta Lebecka. Akcja ma miejsce w Bretanii, w uzdrowisku w Quiberon w roku 1981, gdzie kompletnie zagubiona Romy w towarzystwie przyjaciółki z dzieciństwa przechodzi swoisty lajtowy odwyk w całkiem luksusowych okolicznościach sanatoryjnych. Cała zasadnicza  sytuacja ograniczona jest zaś do tytułowych trzech dni rozmów, a wręcz jej spowiedzi przebiegającej niezobowiązująco i jest tak sprytnie aranżowana i podporządkowana wahaniom nastrojów aktorki, aby pod wpływem chwili i słabości zdradziła wszelkie pikantne szczegóły swojej prywatności. W tych skomplikowanych okolicznościach wywiad ten, to jednak dla niej samej niemal doświadczenie katarktyczne, szczwanie niestety wykorzystywane przez pismaka. To w kwestii historycznych faktów, natomiast od strony warsztatu filmowego, scenariusz i dialogi budują wciągający klimat, przybliżając osobę Romie Schneider i pozwalając widzowi zawiązać z jej przeżyciami więź, by z empatią próbować zrozumcie dlaczego znalazła się w takim dramatycznym położeniu i jak się niestety wkrótce okaże smutnym, bo schyłkowym okresie i miejscu życiowym

P.S. Niby tylko szkic, ale dzięki znakomitym walorom aktorskim Marie Bäumer, której fizyczność łudząco podobna do odgrywanej postaci oraz refleksji dogłębnej analitycznie, lecz nie przestającej być ludzkim spojrzeniem na problem alkoholowego uzależnienia i spirali problemów których korzenie tkwiły w realiach dzieciństwa i dorastania w światłach reflektorów, praca autorki scenariusza i reżyserki w osobie Emily Atef, jest zdecydowanie bardziej niż dostatecznie wnikliwym i przenikliwym studium przypadku, ale też i obrazem nakręconym z wizualnie dobrym artystycznym smakiem.

wtorek, 26 kwietnia 2022

Belfast (2021) - Kenneth Branagh

 

Zgoda buduje, niezgoda rujnuje, a religia wyłącznie dzieli. Spirala nakręcanej nienawiści, która odbiła się głęboką czkawką w Belfaście i na lata podzieliła tamtejszych mieszkańców na tych i tamtych/naszych i obcych, czyli na protestantów i katolików. W filmie będącym chyba dość swobodną biografią jego reżysera, bo to zakładam o czym Kenneth Branagh opowiada, to przynajmniej po części jego wspomnienia z dzieciństwa, które konfrontują piękne bliskie relacje familijne oraz sąsiedzkie, dzisiaj już niemal wszędzie już zapominane, z potwornościami brutalnych starć, których istotnym motorem napędowym jad sączony z kościelnych ambon, przez ogarniętych obłędem kaznodziei oraz na ulicach przez napędzanych testosteronem sfrustrowanych małolatów o politycznych ambicjach. I można by pomyśleć jak to możliwe i dziwić się, że ludzie jakimś niezrozumiałym mechanizmem kierowani dali się tak zmanipulować i na siebie bezrefleksyjnie napuścić, gdyby nie fakt, iż na każdym kroku niemal w każdym rejonie świata widzimy jak oparte na przynależnościach konflikty mieszają ludziom w rozumach i pustoszą wokół nich otoczenie, łącząc w szaleństwo przekonania religijne i ideologiczne. Belfast zapowiadany był jako kino wybitne, a okazał się faktycznie kinem ważnym i doskonale rzemieślniczo przygotowanym, ale jednak dalekim od określania go mianem dzieła. Powodów jest kilka, a jednym z nadrzędnych chyba rodzaj kronikarskiego chłodu, bo mimo że Branagh starał się z całych sił skupić nie tylko na historycznych przesłankach, lecz właśnie na emocjonalnym aspekcie przeżywania ich z punktu widzenia dziecięcej percepcji i skomplikowanych kontekstów przywiązania do miejsca i lęku powstrzymującego przed wykorzystaniem szansy na wyrwanie się z uwikłania w przemoc, to ekstremalnie targających namiętności z potencjału nie wykrzesała nawet kapitalna gra weteranów (Judi Dench i Ciarán Hinds) oraz myślę jeszcze mało wciąż opatrzonych (Caitriony Balfe i Jamiego Dornana), wreszcie młodziutkiego Juda Hilla, wzbudzającego sympatię niemal równie mocno jak jego odpowiednik w (tutaj swego czasu nie miałem wątpliwości) WIELKIM pod każdym względem filmie Taika Waititi. Wyszło oczywiście bardzo dobrze i czas spędzony z rodziną Buddy'ego i przede wszystkim samym małym Buddy'm jest ciekawą i poruszającą lekcją irlandzkiej historii z perspektywy tak charakterystycznego miejsca jakim bez wątpienia był wówczas Belfast. Z całą otoczką cech żyjących wspólnotowo robotniczych dzielnic i ich problemów natury egzystencjonalnej oraz własną osobną architekturą przestrzeni. To też wizualnie film poniekąd wyjątkowy i technicznie mimo korzystania z czarno białej konwencji nakręcony z użyciem nowoczesnych rozwiązań operatorskich, sprowadzających go paradoksalnie do teatralnej niemal maniery. Wszystko niby zapięte na ostatni guziczek - koncepcja detalicznie przemyślana, scenariusz dopracowany, scenografia autentyczna, aktorstwo wyborne i puenta wyrazista oraz emocjonalna strona laurkowej formuły przywoływania okresu dzieciństwa i rodzinnej atmosfery w punkt dla masowego widza trafiona. Jednak niby, bowiem ten świadomy dramat obyczajowy, jeszcze bardziej świadomie został przepuszczony przez nazbyt gęste sito poprawności, przez co bliżej mu do kina familijnego niż tego czego od niego po zapowiedziach oczekiwałem. Błąd promocyjnej machiny, bądź błąd mojej tejże interpretacji? Niemniej jednak warto bezdyskusyjnie poświęcić mu czas, gdyż to ładny film o kształtowaniu się tożsamości i po raz kolejny przekonać że fundament dla dorosłego człowieczeństwa buduje się w rodzinie, a prawdziwa pasja rodzi się z ucieczki w eskapizm, a jej pielęgnowanie nie mniej niż ludzkie odruchy zależy od mądrego otoczenia.

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Deep Purple - Perfect Strangers (1984)

 


Powrót z Gillanem, w składzie który święcił największe triumfy. Odrodzenie z albumem, który ponownie zainteresował muzyczny świat twórczością Deep Purple. Startuje on z poziomu mega przebojowego Knocking at Your Back Door, któremu nie wiem czy bliżej do klasycznie purpurowej hard rockowej formuły, czy może do nieco jeszcze powściągliwej, ale jednak syntezatorowej ejtisowej maniery. Wiadomo że klawisze Jona Lorda posiadały swój własny charakter, kojarzący się jednoznacznie z właściwymi hammondowymi barwami, lecz ten drive w numerze otwierającym i wokół niego pływające elektroniczne motywy, to chyba bardziej już heavy rock niż hard rock spod znaku przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Zatem Deep Purple circa 1984, to mimo że kojarząca się z owym czasem, jednak inna bo znacznie bardziej wzorzysta koszula, już hawajska koszula, a świadczy o tym nie tylko Knocking... ale wszystko co po nim na krążku zamieszczone. Dalej jest równie żywo w sensie że żwawo, z biglem. Utwory pędzą oparte na całkiem prostym kręgosłupie rytmicznym perkusji Paice'a i liniach basu z rzadka wychodzących poza schemat podporządkowania dynamice i są ozdobnie obudowywane gitarową wirtuozerią maestro Blackmore'a oraz właśnie nazbyt syntetycznymi brzmieniami wydobywanymi z coraz wyraźniej orkiestrowej maniery Lorda. Jednak w moim odczuciu największą przeszkodą abym w Perfect Strangers odnajdował nutę tak inspirującą jak zwyczajnie sprawiającą przyjemność jest wykręcony poziom dźwięku. Zimny, sterylny, pozbawiony ciepłego funky groove'u, który tak fantastycznie bujał w okresie współpracy z Coverdale'm i Hughsem. Tym niuansem powrót z Gillianem i ojcem założycielem przegrywa z Mk III i Mk IV i nie jest tego przekonania we mnie w stanie zmienić nawet utwór tytułowy, niezaprzeczalnie stanowiący kanon purpury na równi z Smoke on the Water. Przepraszam więc zakochanych bez pamięci, oddanych do grobowej deski maniaków, że ja nie padam na kolana przed całym majestatem Perfect Strangers. Ja go rzecz jasna kupuję i raz na jakiś czas z ochotą odświeżam, ale za każdym razem utwierdzam się tylko w przekonaniu, iż to płyta która kosztem naturalnej pasji poszła kursem dostosowywania się do muzycznego kontekstu czasu w jakim powstała. Obecnie z punktu widzenia kilku dekad i późniejszego dorobku grupy jest dla mnie zupełnie jasne, że tym samym ruszyli w kierunku inspiracji mainstreamowym wówczas progresywnym graniem. Nie będąc fanem genesisowo-marillionowej konwencji, nie czuję się także wielbicielem tego efektownego, lecz znacznie mniej efektywnego wcielenia legendy, stąd proszę o wybaczenie i absolutnie nie obiecuję  zdanie zmienię. :)

P.S.  tacy maniacy, którzy wyczuwają na PS naturalne wpływy Rainbow i może to być bardziej niż myślałem obiektywne odczucie. Zastanawiam się teraz jakby te kompozycje zabrzmiały w wykonaniu Ronniego Jamesa Dio?! Zgodzę się też przy okazji z inną tezą,  szkoda że nie mieli odwagi wówczas dopracować Son of Alerik i uczynić z tego jamowania pełnoprawnego hitu. 

niedziela, 24 kwietnia 2022

Tove (2020) - Zaida Bergroth

 

Wyemancypowana zanim stało się to modne. Wolna, nie spętana obyczajowymi konwenansami, zanim o jakiejkolwiek tolerancji dla lesbijskiej orientacji zdążył ktokolwiek pomyśleć. Tworząca na marginesie, niedoceniana, ignorowana, w końcu dostrzeżona, lecz myślę nigdy w pełni zrozumiana. Kobieta z niebywałą wyobraźnią, artystyczną duszą i przenikliwą inteligencją. Skromna, na pierwszy rzut oka oziębła i zdystansowana, w rzeczywistości ciepła i oddana, tak jak w tej naturalnej skromności paradoksalnie niezwyczajnie pewna siebie, choć w kwestii różnic klasowych odczuwająca przyrodzony wstyd wobec burżuazyjnej elity. To też jest ważny wątek tej opowieści i istotna część biografii autorki Muminków. Wpływająca na poczucie niższości z perspektywy towarzyszącej jej codziennej praktycznej biedy i także nie w pełni udanego doświadczenia zmiany środowiska identyfikacji, po odniesieniu sukcesu pośród europejskiego środowiska artystycznego. Obraz nakręcony drżącą kamerą z ręki, tym samym podkreślając emocjonalną wartość fabuły, ponadto nie unikający kontrowersji i nie skupiający się wyłącznie na artystycznym rozwoju bohaterki - traktujący jej prywatne słabości i długie miłosne niespełnienie, jako tło dla serii życiowych perypetii i rozterek. Bowiem to piękne kino skupiające się na porywach serca targających i równowagi uczuciowej poszukiwaniu. Wizualnie spójnie z właściwościami osobowości postaci i z lirycznym charakterem narracji. Europejskie kino najwyższej jakości, pod względem wrażliwości i artyzmu wyprzedzające co najmniej o jedną długość ostatnio dobre, lecz dość schematyczne i bezpieczne amerykańskie produkcje biograficzne.

sobota, 23 kwietnia 2022

Orville Peck - Bronco (2022)

 


Stało się to co myślę musiał się stać, bo dłuższe ignorowanie takiej osobliwości w country stylistyce nie wchodziło w grę, nawet jeśli gatunek w tej swojej najpopularniejszej wersji jawi mi się od gówniarskich czasów synonimem kiczu. Oczywiście country oczami i uszami Orville'a Pecka to żadne wieśniackie plumkanie, tylko rasowa bo bardziej korzeniami sentymentalnego bluesa i soulu uzupełniona, lecz obowiązkowo mimo wszystko przebojowa amerykańszczyzna, która pełnymi garściami czerpie z twórczości takich tuzów jak Elvis Presley, dalej Johnny Cash i Roy Orbison, bądź całej plejady wokalistów z kapitalnymi głosami, którzy nie zapisując się w historii archetypicznej amerykańskiej nuty jakoś wybitnie głośno, swoją bogatą spuściznę kolejnym pokoleniom pozostawili. To z czym Orville przychodzi jest zarazem klasycznie oczywiste muzycznie, natomiast wizerunkowo dla równowagi zdecydowanie osobliwe. Na pierwszy rzut zamaskowany cowboy, wyglądający jednocześnie jak hybryda hiszpańskiego Zorro i meksykańskiego wrestlera, ten (zaskoczenie :)) obywatel Kanady sprzedaje tandetnie pozłacany wizerunek zewnętrzny, a wnętrze jego to wrażliwość daleka od tej jaką kojarzymy z południowym typem macho. W tekstach miłość i samotność z nostalgicznym sznytem, a technicznie kapitalne operowanie głębokim głosem oraz producencki szlif z najwyższej półki. Nie będę się rozpisywał, bowiem praktycznie nic nie wiem o scenie jaką reprezentuje, więc napiszę tylko wprost z serducha, że emocjonalnie wciska się gość w moją wstydliwą wrażliwość (zamykający All I Can Say jednak by sobie darował). Gadają ludzie i sugerują, iż podobno epka Pony jest jednak znacznie ciekawsza i nawet gdyby naprawdę Bronco w konfrontacji z nią było obniżeniem jakości kosztem potrzeby wykorzystania mainstreamowej szansy, to ja nie potrafię się oprzeć temu albumowi, bez względu na fakt ile w tych piętnastu kompozycjach jest szczwanie przemyślanej emocjonalnej manipulacji, tak samo banalnych rozwiązań i jak bardzo są one przewidywalne, bowiem brzmią doskonale i powodują że czuję się błogo i w ogóle chciałbym być jak Orville Peck. Muszę już teraz koniecznie sprawdzić w całości to co otworzyło drzwi, tudzież już wprowadziło Orville'a na salony.

piątek, 22 kwietnia 2022

The Batman (2022) - Matt Reeves

 

Czy progres jest immanentną cechą tej ikonicznej serii, na zawsze jej przypisanym? Czy każdy kolejny obraz o mrocznym rycerzu sprawiedliwości będzie pokonywał poprzeczkę zawieszoną przez poprzednika? Czy też ta passa się kiedyś skończy i kolejny twórca koncepcji “nowego” Batmana nie dokona swoistego cudu i nie pokona jakością swego poprzednika? Wiem, bo pamiętam to doskonale, (gdyż zawód częściej odciska większe piętno w pamięci niż zakładane z góry uniknięcie rozczarowania), że w tej regule był swoisty wyłom i to co zrobił Joel Schumacher w swojej nazbyt oczojebnej wizji, tak straszliwie tandetnie przypisany do Batmana charakter interpretując, na pomstę nawet do nieba zasługiwało. Potworna szmira mu już wówczas wyszła, a dzisiaj na tle konkurencji wręcz karykaturalna, ale prócz tej wpadki wszystko pozostałe potrafiło zawsze w fotel mnie wbijać, zanim zdążyłem znaleźć jeden tylko argument potwierdzający tezę, iż uparcie reanimowany kotlet nie będzie nadawał się do obwąchania, a co dopiero przełknięcia. Tym razem jednak Batman według Matta Reevesa i Batman zarazem w wykonaniu Roberta Pattisona, to jak zapowiadała krytyka ekstraliga nie tylko filmowego spojrzenia na super bohatera, ale i ekstraklasa ogólnie dramatu i thrillera sensacyjnego - meeega mrocznego. W sensie scenariusza (puenta i przesłanie zaiste w punkt) i w dodatku w kwestii konceptu wizualnego, bo ta ciemność wraz z merytorycznymi tezami, to głęboko wbijający pazury i rozdrapujący rany zdecydowanie bardziej realistyczny drapieżnik, a moje skojarzenia ogólne po seansie nie biegną li tylko w kierunku właściwych wcześniejszych produkcji, ale co mnie zaskakuje i odrobinę zastanawia jednak czy słusznie - w kierunku "ridley’oweskiej" wizji Blade Runnera i ostatnio (bez względu na finałowe przesadzone sceny) udanemu na tą klasykę spojrzeniu Denisa Villeneueva. Oczywiście Gotham to nie futurystyczne Los Angeles (nie tylko że bez neonów i permanentnego deszczu), ale sama idea wewnętrznej walki samego ze sobą i uporczywego grzęźnięcia w przeszłości, odkrywając strzępki obcych i własnych wspomnień, by tożsamości się doszukać, bliższa właśnie oficerowi K, niż chyba każdego wcześniejszego Bruce’a-Batmana. Ale wyrzucając z siebie bez ograniczeń więcej skojarzeń, te ulice i ten ich klimacior, to jak Nowy Jork w Taksówkarzu Scorsese, z mocnym dodatkowo akcentem klasycznego kina noir, a samo w wielości wątków wypełniających prawie trzy godziny projekcji tropienie tym razem bardzo niejednoznacznego przeciwnika, to niczym podążanie za Johnem Doe, z kultowego obrazu Davida Finchera. Poza tym to też dobre kino gangsterskie (wątek Turturro/Farrell) i przez użycie gadżetów bardzo widowiskowych, festiwal tylko (he he) trochę przesadzonych efektów specjalnych, a w końcu zawierające w sobie mnóstwo tajemnic i zagadek kino rewanżu, ekstremalnie kino krwawej zemsty. The Batman Reevesa, to przecież również po prostu wspomniany klasyczny film akcji i nawet jeśli można było się spodziewać że po sukcesie Jokera, ta splątana historia pójdzie w stronę psychologii, to ona (ta psychologia) rzecz jasna robi tu robotę, lecz ważniejsza jest jednak od niej sama spektakularna walka, aby widz przez rozplątywanie zawiłości psychiki bohaterów nie odbierał sobie przyjemności korzystania z walorów kina dynamicznej akcji. Tak się na koniec jeszcze zastanawiam i nie jest aby to rozkmina małej wagi, a wagi wręcz kluczowej, czy ten jak pies zbity, z traumami z dzieciństwa i rodzinnymi grzechami skonfrontowany "emo" Bruce Wayne, to dobry kierunek dla serii? I nie mam pewności, choć nie powiem, by mnie tak  rozumiane terapeutyzowanie Bruce'a nie wkręciło. :)

P.S. Nie wyraziłem swojej opinii w mega emocjonalnym i całkowicie na serio tonie (a może się przekomarzam), bowiem nie potrafię już kina młodzieżowego odbierać jak kiedyś. Jak wówczas, gdy smarkaczem będąc (pozbawionym naturalnie dojrzale krytycznego przeżywania ekranowej narracji), jak i pełnym jeszcze młodzieńczej ochoty na konsumowanie przerysowanych historii o znamionach blockbusterowego kultu. Napisałem zatem poniekąd ironicznie, tudzież starałem się by zabrzmiało pokrętnie, nie chcąc pozwolić  na jednoznaczne rozszyfrowywania moich odczuć. 

czwartek, 21 kwietnia 2022

Chimaira - The Age of Hell (2011)

 


Brakuje mi już tylko w archiwizacji słowa o The Age of Hell i będę miał Chimairę w pełni ogarniętą, przynajmniej z okresu, kiedy porzucili nu metalową stylistykę na rzecz twardego thrash core'a, czy innego takiego znacznie bardziej brutalnego i motorycznego grania. :) Dlatego też ten tekst nie będzie zdobny w walor emocjonalny, a tylko zostanie ograniczony do kilku słów obiektywnej charakterystyki owego, w układzie odniesienia najbardziej mu z racji daty wydania bliskich The Infection (2009) i Crown of Phantoms (2013). W tym towarzystwie to krążek myślę na plus się wyróżniający, jeśli przyjąć, że najlepsze numery Chimaira komponuje, gdy ciężar silnie akcentowany kojarzy z progresywnym spojrzeniem na konstrukcję utworów - czyli kiedy pisze mocarnie rozbudowane i mocarnie brzmiące walce. The Age of Hell chyba najbliżej do Resurrection (2007), bowiem tak w kontekście The Infection jak i Crown of Phantoms brzmi zwyczajnie inaczej, mimo że dla pierwszego lepszego typa który z tymi albumami się zetknie, znaczących różnic pomiędzy nimi nie będzie. Taki nie zauważy odejścia od natychmiastowo chwytliwej piosenkowej formuły, na rzecz konstrukcji z groove'm, ale jednak groove'm bardziej miażdżącym niż bujającym, czy budowaniu złożonej dramaturgii kosztem surowego li tylko ciężaru opartego na soczystym riffie. Jednak nie przesadzając, nie ma tutaj ani minuty która mogłaby zaznajomionych z estetyką grupy zaskoczyć, nie mówiąc już o sytuacji kiedy Chimaira nie brzmiałaby jak Chimaira. Bowiem The Age of Hell to typowa produkcja Chimairy, tylko w detalach inna od tak każdej wcześniejszej (no oczywiście mowa o czasach post nu metalowych) i tej jak dotąd ostatniej w ich dorobku. Doskonale wyprodukowanej i bogatej w pomysły na riff nośny i ciężkiej jak diabli. Lubię ten krążek, chociaż potrafię się nim zmęczyć, więc nie przesadzam z częstotliwością odtwarzania. :)

środa, 20 kwietnia 2022

Slayer - Diabolus in Musica (1998)

 


Diabolus in Musica jak pamiętam, kiedyś szalikowców Slayera podzielił/a na tych co ch się znają i tych co przy legendzie bez względu na wszystko trwają. ;) Mówię o tym, że był to krążek na tyle kontrowersyjny, iż starzy oldschoolowcy po jego zawartości równo jechali, a ci których owo mieszanie z błotem wkurwiało, a było ich stosunkowo znacznie mniej - oni po cichu tych twardogłowych o kompletny brak zrozumienia sytuacji i kontekstu czasów posądzając, uznawali za głupio do powtarzania schematów przywiązanych. Radykałowie bez opamiętania gromami w Slayera ciskali, a ci co w skrócie wytrwali w odsłuchach przy "nowym" Slayerze, to przecież obiektywnie rzecz biorąc przy tylko trochę nowocześniejszej slayerowej postaci pozostali. Trzeba było słuchać uważnie, dać czas i absolutnie nie odnosić się do klasycznych wydawnictw, aby dotrzeć do jej sensu. Po sterylnie brzmiącym i mechanicznie poprawnym Divine Intervention, Diabolus było brudne i niegrzeczne, bo sięgające po inspiracje do sceny tak hard core'owej jak i punkowej, a zarazem gdzieś na swój sposób chwytliwe (State of Mind). Paradoksalnie to płyta w której po latach odnajduje się zarówno klasyczne odniesienia w postaci charakterystycznych chaotycznych solówek i tych motorycznych riffów czy wrzaskliwych wokali Arai, jak i te wówczas z niesmakiem opisywane ucieczki w stronę nowoczesności, które już teraz nie tak wyraźnie słyszalne jak ówcześnie. Materiał okrzepł i emocje co naturalne opadły, a najważniejsze że dzisiaj na grę Paula Bostapha można wreszcie obiektywnie spojrzeć i docenić że nie przyszedł Lombardo kopiować, tylko aby dać z siebie to co najlepsze po swojemu i w miarę na własnych zasadach. Jako już stary dziad któremu hałas w muzyce coraz bardziej zaczyna zawadzać, nie śmiem niczego w kwestii Diabolus in Musica rozstrzygać. Twierdzę tylko maksymalnie subiektywnie, iż z tego dojrzałego najtisowego Salyera Divine uwielbiam, ale to chyba w Diabolus więcej wciąż ciekawego odnajduję. 

P.S. Kiedy w połowie 1998-ego wszystkie metaluchy się slayerowym zwrotem podniecały, ja patrzyłem na to z dystansu, bowiem wówczas nie miało to dla mnie większego znaczenia. Młody wciąż względnie w metalu byłem i nadal w nieprzebranym bogactwie gatunku myszkowałem, więc gdzieś moja uwaga przez rozstrzał stylistyczno-estetycznych doznań na Diabolus się wystarczająco nie skoncentrowała. Trzeba było długiej pauzy, a finalnie perspektywy czasu. No więc!

wtorek, 19 kwietnia 2022

Soulfly - Omen (2010)

 


Napiszę jasno, że po tym albumie to akurat zanim go w całości poznać zdążyłem, spodziewałem się więcej niż w rzeczywistości dostałem. Raz że to krążek nagrany po moim zdaniu najlepszym w dyskografii Solufly Conquer, dwa że promował go kapitalny numer nagrany z gościnnym udziałem Grega Puciato, co zwiastować w moim mniemaniu miało przede wszystkim zysk w postaci ciekawej inspiracji. Po trzecie natomiast nawet jeśli same numery poziom surowych thrashowych killerów trzymają, to jednak czas jego trwania w porównaniu do tych w bezpośrednim sąsiedztwie powstałych sugerował jednak, że pomysłów wartościowych na dopełnienie brakło. Tak więc Omen kojarzę dość niejednoznacznie, przez pryzmat Rise of the Fallen znakomicie i całkiem dobrze z punktu widzenia poziomu zawartych na nim numerów, ale słabiej przez wzgląd na właśnie czas trwania, który przynosił niedosyt i powodował, iż album nie był zwyczajnie odpowiednio domknięty. Poza tym kiczowata okładka, nawet od tej strony wizualnej utrudniała przekonanie się do niego w pełni, a że wzrokiem też albumy muzyczne się odbiera i jakość koperty tak może znacząco pomóc jak i równie mocno obniżyć jego notowania, to w tym wypadku na pewno nie pomógł. Na plus działa natomiast brzmienie w jakie kompozycje pooblekane i naprawdę spora ich żywiołowość pochodząca tak z ich charakteru aranżacyjnego jak i mocarnej obróbki dźwiękowej w studiu dokonanej. Niewątpliwie gdyby akurat Omen nie powstał pomiędzy wspomnianym doskonałym Conquer, który prócz ciężaru posiadał także walor pełnymi garściami czerpania z ciekawych pomysłów urozmaicających jego strukturę, a niemal równie dobrym Enslaved, który natomiast świetnie wszedł w buty ekstremy z pogranicza death metalu, to jego ocena mogłaby być wyższa. Czepiając się go tutaj na co bezdyskusyjnie sobie także w kwestii czysto muzycznego przywiązania do thrashowego szablonu zasłużył, tymczasem przede wszystkim podeprę się głównie zarzutami dotyczącymi wspomnianego okrojonego charakteru czasowego i fatalnej graficznej prezentacji. Stąd gdyby Max dorzucił do programu płyty choć jeden rozbudowany numer z inklinacjami etnicznymi i do plastycznej wizji frontu koperty miał bardziej krytyczny stosunek, wówczas myślę wszystko byłoby ok. Tak nie wszystko jest. Tyle!

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

The Eyes of Tammy Faye / Oczy Tammy Faye (2021) - Michael Showalter

 

Przeżywające swoje złote lata amerykańskie telekaznodziejstwo na ekranie. Wielomilionowy biznes oparty na wciskaniu kitu i festiwal bizantyjskiej tandety, czyli historia zakończonego twardym lądowaniem, w niebiosa boskie odlotu Tammy Faye i Jima Bakkera. Szeroko rozpoznawalnych telewizyjnych ewangelików wyciskających z naiwniaków wsparcie finansowe i zmieniających przy okazji radykalnie sposób sprzedawania zbawienia. Kulisy kariery sympatycznych, choć specyficznie empatycznych hochsztaplerów, wierzących żarliwie w powierzoną im bożą misję, którym paradoksalnie skrzydła podcięli podli hipokryci z tej samej branży. Jeszcze bardziej szczwani spece od moralizatorstwa - tzw. kapłani medialno-politycznej manipulacji. Jednak przede wszystkim to tragiczna historia życia tytułowej Tammy Faye, której postać nie jest tak jednoznaczna jakby można po pozorach znajomości faktów wnioskować, bo tak jak bezrefleksyjnie wyciskała szołmeńskim wzruszeniem z naiwniaków kasiorkę i w luksusy bez krępacji opływała, tak sama była jak ta mała dziewczynka doświadczona matczynym odrzuceniem i ustawicznym zabieganiem o miłość oraz radykalnym religijnym wychowaniem kompletnie zwichrowana - co ją może i nieco usprawiedliwia. Jessica Chastain w tej roli wymiata i w pełni zagospodarowuje wszystkie walory wyrazistej postaci, poczynając od egzaltowanej na pokaz emocjonalności, poprzez szczerość zagubionego dziecka, po ekstremalnie groteskową fizyczność, która stała się jej znakiem firmowym i gwoździem do artystycznej trumny. Kapitalne aktorstwo, zasłużone wyróżnienie oscarowe tak dla Chastain jak i doskonałej charakteryzacji, a ponadto ekstra wypasiona mimika tych wiecznie na pokaz uśmiechniętych buziek, za którymi kryje się zarazem paradoksalnie autentycznie żarliwa wiara i tak samo silna chciwość. Bardzo dochodowe pajacowanie pod płaszczykiem wychwalania bożej miłości, z ustawicznym powtarzaniem biblijnych wersów. Manipulacyjny spektakl który masowo kupowany, bowiem wykorzystujący fenomenalnie siłę oddziaływania telewizyjnej propagandy odpowiednio ubranej i sprofilowanej pod potrzeby słabych, upadłych, zagubionych, porzuconych czy stojących na rozstaju dróg, bądź pozostających w traumie po tragicznych przejściach. Wsparcie i sensu życia tym samym dostarczanie, w sumie ludzi na własne życzenie oszukiwanie, a może bez względu na koszta jedyna szansa na ich uszczęśliwienie? Pięknie, choć bezpiecznie pod scenariusz wydarzenia zostały dopasowane i wszystkie mechanizmy psychologiczne i socjologiczne obnażone, więc jest co oglądać, mimo że dziełem filmu Michaela Showaltera nie mogę nazwać.

P.S. A ja przed seansem zakładałem, że to będzie tylko o psychicznych zaburzeniach i chciwości, innymi słowy w uniesieniu emocjonalnym religijnych bzdetów przyswajaniu, w bzdetach się utwierdzaniu i bzdetów za grube miliony sprzedawaniu. I w sumie by było, gdyby nie Jessica Chastain i koncertowe wyciśnięcie z roli wszystkiego możliwego.

niedziela, 17 kwietnia 2022

Amorphis - Halo (2022)

 


Postawię sprawę jasno! Nie byłem do Halo entuzjastycznie nastawiony, bo sporo w tej stagnacji stylu od lat mi się nie podoba i ochoty zawsze mniej na nowy album grupy, kiedy ona ustawicznie schematem karmi, a ten schemat prócz tego że swoim stylem nie bardzo kręci, to jeszcze na dłuższą metę naturalnie nudzi potwornie. Mój sceptycyzm był więc z punktu widzenia jak myślę nie tylko maksymalnie subiektywnych odczuć uzasadniony, a nawet mógł się skończyć podobnie jak w przypadku ostatniej jak dotąd produkcji Finów, wprost zignorowaniem jej, nie poddając próbie konsumpcji. Przyznaję iż tylko przypadek sprawił, że oto Halo poleciało i moje odczucia teraz poddane weryfikacji odsłuchowej sprowadzę po części wprost do przytoczenia doświadczeń z Under the Red Cloud (2015). Mianowicie słuchalność nowych kompozycji to jego zaleta - fantastyczne połączenie siły ekspresyjnej stylu Amorphis z jego melancholijnym sznytem i też ciężaru riffu z jego przyrodzoną melodyjną formułą. Każdy numer wyróżnia (co nieco w kontekście jednowymiarowej natury numerów zaskakuje) całkiem wyrazisty charakter, a sposób prowadzenia linii melodycznych posiada cechę związaną z gładkim przechodzenia w kolejne fazy, z uwzględnieniem pierwiastka dramatyzmu, dodającego całości koniecznego atrybutu utrzymującego zainteresowanie. Wynika z tego pokrętnego opisu, że właściwie nic się nie zmienia i to oczywiście prawda, bowiem Halo jest zwyczajnie kolejnym mega rozpoznawalnym krążkiem ekipy z Helsinek - jak zwykle bardzo łatwo przyswajalnym. Jednak jest tu coś wreszcie żywego, ale i niestety coś co odbiera mocy oddziaływania i sprowadza muzykę Finów na kurs dla mnie nieakceptowalny obecnie. To chyba nowość w ich nucie (mogę błądzić), że w kilku fragmentach korzystają z pompatycznych wręcz quasi orkiestracji, czy wsparcia chóru, miast trzymać się kurczowo tylko (może kuriozalnie to zabrzmi w kontekście uwag o schematach) ale klimatycznych i definiujących styl grupy folkowych melodyjek. One są, one dominują, ale tam gdzie zastępują je klawisze ze "smyczkami" robi się nieznośnie podniośle i tym samym mnie się ulewa. Tak czy inaczej oceniam Halo na plus, bo to zestaw jedenastu dynamicznych i naprawdę dobrze napisanych piosenek, a sam album w moim prywatnym rankingu trafia tym sposobem na wirtualną półkę obok Eclipse i Under the Red Cloud, czyli w towarzystwo najlepszych dokonań grupy po przejęciu mikrofonu przez Tomi Joutsena. 

P.S. Tak sobie jednak czasu Halo sporo ostatnio poświęcając myślę, że z tym podkreśleniem orkiestracji, to chyba bardziej ja przesadzam niż przesadza Amorphis. :)

sobota, 16 kwietnia 2022

Les Choses humaines / Oskarżony (2021) - Yvan Attal

 


Wykorzystano tu dość rozbudowane wprowadzenie w konteksty społeczno-polityczne, ale także zawodowe i rodzinne bohaterów, aby w odpowiednio przygotowanym momencie wciągnąć widza we właściwy przedmiot dyskusji. Innymi słowy zaintonowano wstęp, podkreślono zawiązanie akcji i jej kulminację, a dalej rozbito na czynniki pierwsze wreszcie wszystko, co jest konsekwencją splotu skomplikowanego splotu okoliczności i uwarunkowań kulturowych. Wyszedł konsekwentny w każdym calu dramat dochodzeniowo-sądowy, kompleksowo przemyślany pod względem koncepcji tematycznej i scenariusza - z tezą precyzyjną oraz pod tą tezę rozpisanymi argumentami. Film z pewnością ciężki w odbiorze, o dużym ciężarze gatunkowym, podzielony na rozdziały w których osobista perspektywa spostrzegania sytuacji konfrontuje się podczas kluczowej rozprawy z istotnym dla budowania napięcia wykorzystaniem w narracji retrospekcji, a sama klamra finałowa może zaskoczyć, biorąc pod uwagę początkowe wątki i kadry. Niemal do końca równolegle śledzimy dojmującą relację z kobiecego koszmaru przechodzenia przez procedury i mierzenia się z traumą gwałtu i o męskim piekle stawiania odporu zarzutom oraz już na starcie wydanego wyroku. Film obiektywnie wyważony, w sposób odpowiednio do niejednoznacznej sytuacji zdystansowany, być może jednak subiektywnie dla kogoś kto z problemem osobiście się zetknął, przez ten pozornie zimny prawniczy charakter pozbawiony jasno ukierunkowanej empatii, czy ogólnie perspektywy głębszej wrażliwości. Ja także nie mam pewności czy taka do bólu neutralna formuła do mnie trafiła, mimo iż zdaję sobie sprawę że taka była fundamentalna koncepcja, by podważać i poddawać w wątpliwość, bez jakiegokolwiek stronniczego emocjonalnego angażowania. Kino które merytorycznie zaprzecza stereotypom i jednocześnie potwierdza schematy myślowe - zaprzecza tym obyczajowym, potwierdza zaś, Francja w tej poprawności politycznej się zagubiła.

piątek, 15 kwietnia 2022

Dziewczyny z Dubaju (2021) - Maria Sadowska

 


Ja po drodze wysiadłem, poddałem się, ale jakimś cudem podpierając się przewijaniem dotrwałem mimo to do końca. Męczyłem się potwornie i za cholerę nie byłem w stanie docenić tego niby intensywnego pomysłu na narrację (litości Sadowska chciała chyba jak Sorrentino), ani nawet odrobinę zdolny, aby zauważyć w nim coś intrygującego. Widziałem tylko jakieś kolorowe obrazki, fotki z blichtrem na papierze kredowym w magazynie o życiu w luksusie drukowane, a głębiej nic, bez względu jakie intencje Sadowska miała i jak wiele oraz jak bardzo szlachetnego przesłania próbowała tu przemycić. Zamiast tragicznie zakończonej historii o wyrwaniu się z powiatowej Polski w wielki świat drogą kurewstwa, za które hojnie możni tego świata płacą (ale w finale to jednak psychicznie trzeba znacznie więcej zapłacić)powstało coś na kształt mdłej opowieści Jana Hryniaka o Zenku Martyniuku - tylko tutaj bez happy endu. Ponadto zatrudnienie celebryckich twarzy które miały ubarwiać jednolitość dominujących młodych kobiecych ideałów urody oraz indywidualnie na sto procent fatalny występ coraz bardziej żenującej, niegdyś (miliony lat temu) przecież przeuroczej Katarzyny Figury - to wszystko razem wzięte = totalna porażka. Nie wierzę teraz, iż takim gniotem się zainteresowałem i że miast słuchać intuicji uwierzyłem że Maria Sadowska po zabawnej i pouczającej biografii Michaliny Wisłockiej, będzie potrafiła już seryjnie dobre kino tworzyć i w tym konkretnym przypadku zupełnie w innych okolicznościach rozgrywaną ale także opartą na prawdziwych wydarzeniach i autentycznie dramatyczną historię ciekawie opowiedzieć. Był w niej potencjał, który kompletnie zaprzepaściła i nawet puenta o księżniczce której pałace szczęścia nie dały, a ona przecież tylko marzyła o życiu jak w bajce nie mogła jej w takiej chaotycznej formule uratować. Po prostu! Zwyczajnie! Bez taryfy ulgowej! Lipa straszliwa, nie chce mi się o niej gadać! 

P.S. Weźcie zresztą sami sprawdźcie, miejcie własne, odmienne radykalnie zdanie, jeśli w okresie premiery do kina was zwabiono, ale mnie dupy dyskusjami w tym temacie nie zawracajcie.

czwartek, 14 kwietnia 2022

Another Woman / Inna kobieta (1988) - Woody Allen

 

Przenikliwy Woody Allen, ale w tym przypadku maksymalnie poważny, bez charakterystycznego poczucia humoru. Tematycznie nie odbijający od kwestii psychologicznych relacji dalej niż zwykle, lecz poddający je tym razem bardziej dramatycznej wiwisekcji. Terapeutyczny dramatyzm przejmuje dominację, ale jest w nim też jakaś liryczna poświata, która ratuje go przed pełnym emfazy hiperintelektualizmem. Broni się dzięki temu przed zakalcowym charakterem, choć nie ma mowy aby osoba uczulona na przegadane sceny i uwznioślone treści uznała, że podczas seansu doskonale się bawiła. To akurat (jeśli mogę tak napisać) taki Allen almodovarowy - oczywiście pozbawiony tej kolorowej, fikuśnej scenografii wprost z obrazów hiszpańskiego mistrza. Ale tak widzę naturę Innej kobiety, jako bardzo wnikliwą, chwilami zbyt ofensywnie filozoficzną, jednakże też równie mocno rozgrzebującą problemy, których pozostawienie w spokoju wyrządziłoby mniej szkody. Wrażliwi intelektualiści jednak nie potrafią inaczej. :) 

środa, 13 kwietnia 2022

El buen patrón / Szef roku (2021) - Fernando León de Aranoa

 

Wagi Blanco - jedna wielka rodzina. Szef jak ojciec, dba naturalnie nie tylko o kondycję firmy, ale jak zatroskany patriarcha firmowego rodu otacza opieką pracowników, martwiąc się oczywiście aby coś nie przeszkodziło tej wielkiej familii w funkcjonowaniu. Tak się składa że szefuńcio spodziewa się ważnej komisji, a kilka trybów ludzkich w maszynie zaczyna szwankować. Komplikuje się sytuacja, bo zwolniony pracownik robi zamieszanie protestując przed bramą wjazdową, bo stary pracownik nie radzi sobie z synem, którego towarzystwo na złą drogę sprowadza, bo wreszcie pracujący bez dotychczas jakichkolwiek problemów na kluczowym stanowisku przyjaciel z dzieciństwa ma akurat skomplikowane relacje z żoną. Bo to i tamto i szef aby spokój zapewnić i zadbać o wizerunek biznesu coraz głębiej w tematy nie tylko prywatności kumpla się zagłębia, odkrywając kolejne tajemnice powiązań. Ponadto szef jak to szef, który ma pozycję i kasę także dostaje to na co ma ochotę i ściąga tym samym na siebie konsekwencje romansiku. Wówczas robi się mega zabawnie, akcja jeszcze mocniej przyspiesza i po drodze dramatycznie gęstnieje, kończąc mimo wszystko kosztownym, ale jednak zaprowadzonym porządkiem. Chyba? :) To co się dzieje sporo zabawy widzowi dostarcza i zapewnia intrygująco spędzone dwie godziny podczas projekcji. Kilka odrobinę już wytartych schematów z popularnego ostatnio kina zapętlanych i napędzających katastrofę interakcyjnych emocji oraz dobre paliwo dla uniknięcia mega powagi w postaci ironii na pierwszym planie, a w tle wyjściowy dla historii mały świat relacji opartych na zależności w kapitalistycznym systemie dobrowolnego wyzysku. Bardzo solidna czarna komedia i do tego Javier Bardem w formie, więc git!

wtorek, 12 kwietnia 2022

Furioza (2021) - Cyprian T. Olencki

 

Podsumowując od razu, to ewidentne, że dla gówniarzy będzie to film, który w dosłowny sposób im zaimponuje i doda plus sporo do poczucia bycia w ich mniemaniu prawdziwym mężczyzną. Dla naładowanych wyłącznie testosteronem troglodytów także będzie filmem instruktażowym i w ogóle wysoko notowanym tematem w "towarzystwie". Zupełnie inaczej odbiorą go ci, którzy prócz oferowanych szczodrze fizycznych objawów własnej pewności siebie (co się kurwa lampisz?), dysponują też potencjałem na świadome racjonalne i krytyczne spostrzeganie rzeczywistości i oni "dokopią" się tutaj do sedna, bo Furioza nie jest li tylko prostackim perfidnym zbijaniem kasy na patologicznych sytuacjach, które miast promować, powinno się wszelkimi dostępnymi narzędziami zwalczać i chociażby w przestrzeni szeroko rozumianej kultury piętnować. Poza tym to konkretnie nakręcone, mocne, a nawet naturalnie brutalne kino, oparte na dynamice akcji i stale podbijanym poziomie adrenaliny, które mimo kilku warsztatowych zalet, chyba przez nie do końca uporządkowaną jednak narrację, nie wciąga jakby ambicje miało (wierciłem się na kanapie, a robaków nie mam). Doskonale zagrane (ale tylko role główne, naturszczycy jak naturszczycy robili swoje), bo trzeba przyznać robota castingowa w aktorskim środowisku zawodowym znakomicie została wykonana i ryje "znanych i lubianych" kapitalnie obrobione, aby strona wizualna była wiarygodna ("wydziarany" henną Damięcki bardzo dobry i cieszę się że nie tak groteskowy jak Gierszał w Najmro). Obejrzałem z niemałym zainteresowaniem i bez poczucia niesmaku jakiego mogłem się spodziewać, ale nie wiem czy to dobrze, że w tych dzikusach ludzi zauważyłem oraz tą braterską więzią się wzruszyć pozwoliłem? Dostrzegłem mimo to przede wszystkim takich wojowników z mocno poharatanymi psychikami, którzy powinni się jednak w średniowieczu urodzić, by w tych znacznie mniej cywilizowanych czasach rozwiązywać konflikty zupełnie wówczas niewyróżniającym się napierdalaniem białą bronią. Dzisiaj to patusowe wszystko przez ziomalstwo, poczucie wspólnoty i mentalność stadną, ale także chciwość i zwyczajne wysysane z ekranów smartfonów od dzieciństwa zamiłowanie do przemocy.

poniedziałek, 11 kwietnia 2022

Jack White - Fear of the Dawn (2022)

 


Kiedy nie słyszę nuty White'a, nie tęsknię i tym bardziej za jej obecnością w moim życiu nie płaczę. Zmysłów też nie tracę, kiedy od czasu do czasu z czymś co skomponował i nagrał się "zobaczę". ;) Tak to już jest, że The White Stripes oprócz tego co znają chyba wszyscy, to resztę znam bardzo wybiórczo. Krążki The Dead Weather dla odmiany mam całkiem dobrze rozpracowane i akurat do nich czuję większą miętę, zaś to co firmuje pod szyldem The Raconteurs szanuję, ale ponad miarę ogólnie takiego post beatlesowskiego grania nie propsuję. Solowym dorobkiem natomiast potrafi typ mnie kupić, a jeśli nie kupić tak wprost, to chociażby na tyle mocno zaintrygować, że mielę przykładowo zawartość  Boarding House Reach z roku 2018 tak długo aż jego eksperymentalny charakter i potwornie chaotycznie z początku porozrzucane klocki, zaczną tworzyć w miarę przyswajalną konstrukcję jako całość. Nie ukrywałem kiedy właśnie ten album poddawałem refleksji, iż "nawet jeżeli kilka utworów cieszy ucho sprawną, czasem nawet genialną żonglerką analogowymi brzmieniami organów, czy różnej maści innych elektronicznych wynalazków, wraz z soczystymi gitarami przywołującymi ducha bogatego muzycznie przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - interesującej fuzji rocka, bluesa, soulu, jazzu i funku, to ciężar niezgrabności pozostałych ściąga krążek jako całość, w otchłań z dużym jaskrawoczerwonym napisem nosz kurwa mać, p-r-z-e-k-o-m-b-i-n-o-w-a-n-e” i w sumie uznałem, że ok, ale takie poszukiwanie kompromisu pomiędzy sentymentem do klasycznych analogowych brzmień, a odjazdami w kierunku większej ekscytacji, badającej granice akceptacji słuchacza, w tym konkretnym ujęciu nie wypełniło znamion koniecznej spójności. Dzisiaj jednak mogę śmiało po kilku podejściach do nowego materiału napisać, że te ograniczone do co najwyżej połowy tuzina odsłuchy wystarczają, aby złożyć puzzle w całość i cieszyć się względnie błyskawicznie oddanymi do recenzji kompozycjami, na takim poziomie jak to miało miejsce kiedy Lazaretto rozdziewiczałem. Zwyczajnie Fear of the Dawn łapie taki przelot, który wpada w ucho, ale i nie nudzi natychmiast, bo groove i drive tych numerów, mimo użycia masy różnorakich syntezatorowych efektów i natłoku przesterów gitarowych trzyma je w ryzach łatwiejszej przyswajalności. Stąd już dzisiaj efekt odsłuchowy jest dla mnie atrakcyjny i nie zakładam też że przez to, ten tuzin nowych kawałków szybko starci na świeżości. 

Drukuj