poniedziałek, 11 kwietnia 2022

Jack White - Fear of the Dawn (2022)

 


Kiedy nie słyszę nuty White'a, nie tęsknię i tym bardziej za jej obecnością w moim życiu nie płaczę. Zmysłów też nie tracę, kiedy od czasu do czasu z czymś co skomponował i nagrał się "zobaczę". ;) Tak to już jest, że The White Stripes oprócz tego co znają chyba wszyscy, to resztę znam bardzo wybiórczo. Krążki The Dead Weather dla odmiany mam całkiem dobrze rozpracowane i akurat do nich czuję większą miętę, zaś to co firmuje pod szyldem The Raconteurs szanuję, ale ponad miarę ogólnie takiego post beatlesowskiego grania nie propsuję. Solowym dorobkiem natomiast potrafi typ mnie kupić, a jeśli nie kupić tak wprost, to chociażby na tyle mocno zaintrygować, że mielę przykładowo zawartość  Boarding House Reach z roku 2018 tak długo aż jego eksperymentalny charakter i potwornie chaotycznie z początku porozrzucane klocki, zaczną tworzyć w miarę przyswajalną konstrukcję jako całość. Nie ukrywałem kiedy właśnie ten album poddawałem refleksji, iż "nawet jeżeli kilka utworów cieszy ucho sprawną, czasem nawet genialną żonglerką analogowymi brzmieniami organów, czy różnej maści innych elektronicznych wynalazków, wraz z soczystymi gitarami przywołującymi ducha bogatego muzycznie przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - interesującej fuzji rocka, bluesa, soulu, jazzu i funku, to ciężar niezgrabności pozostałych ściąga krążek jako całość, w otchłań z dużym jaskrawoczerwonym napisem nosz kurwa mać, p-r-z-e-k-o-m-b-i-n-o-w-a-n-e” i w sumie uznałem, że ok, ale takie poszukiwanie kompromisu pomiędzy sentymentem do klasycznych analogowych brzmień, a odjazdami w kierunku większej ekscytacji, badającej granice akceptacji słuchacza, w tym konkretnym ujęciu nie wypełniło znamion koniecznej spójności. Dzisiaj jednak mogę śmiało po kilku podejściach do nowego materiału napisać, że te ograniczone do co najwyżej połowy tuzina odsłuchy wystarczają, aby złożyć puzzle w całość i cieszyć się względnie błyskawicznie oddanymi do recenzji kompozycjami, na takim poziomie jak to miało miejsce kiedy Lazaretto rozdziewiczałem. Zwyczajnie Fear of the Dawn łapie taki przelot, który wpada w ucho, ale i nie nudzi natychmiast, bo groove i drive tych numerów, mimo użycia masy różnorakich syntezatorowych efektów i natłoku przesterów gitarowych trzyma je w ryzach łatwiejszej przyswajalności. Stąd już dzisiaj efekt odsłuchowy jest dla mnie atrakcyjny i nie zakładam też że przez to, ten tuzin nowych kawałków szybko starci na świeżości. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj