poniedziałek, 28 grudnia 2015

Filmowe podsumowanie 2015




Filmowy 2015-ty poniżej w "filmwebowej" skali podsumowany, czyli dyszki numer jeden, dziewiąteczki, krok za nimi i ósemeczki o w miarę wysokim poziomie satysfakcji. Dalej reszta, która po prostu była i pewnie minęła bezpowrotnie. 

Dyszki :)

Birdman - Alejandro González Iñárritu
Youth - Paolo Sorrentino
A Most Violent Year - J.C. Chandor
Black Mass - Scott Cooper
Foxcatcher - Bennett Miller
Mommy - Xavier Dolan
The Homesman - Tommy Lee Jones
Get on Up - Tate Taylor
Inherent Vice - Paul Thomas Anderson
La French - Cédric Jimenez
Steve Jobs - Danny Boyle
The Drop - Michaél R. Roskam
The Theory of Everything - James Marsh
Whiplash - Damien Chazelle
Wild - Jean-Marc Vallée
A Most Wanted Man - Anton Corbijn
Sicario - Denise Villeneuve
Elephant Song - Charles Binamé
Nightcrawler - Dan Gilroy

Dziewiąteczki :)

The Disappearance of Eleanor Rigby - Ned Benson
Selma - Ava DuVernay
Big Eyes - Tim Burton
Straight Outta Compton - F. Gary Gray
Trash - Stephen Daldry
Serena - Susanne Bier
Men, Women & Children - Jason Reitman
The Age of Adaline - Lee Toland Krieger
Southpaw - Antoine Fuqua
Danny Collins - Dan Fogelman
Mr. Turner - Mike Leigh
Ex Machina - Alex Garland
American Sniper - Clint Eastwood 
Woman in Gold - Simon Curtis
Set Fire to the Stars - Andy Goddard, Celyn Jones
Pentameron - Matteo Garrone
Everest - Baltasar Kormákur
The Walk - Robert Zemeckis
Lewiatan - Andrey Zvyagintsev
Fotograf - Waldemar Krzystek
Ziarno prawdy - Borys Lankosz
Body / Ciało - Małgorzata Szumowska

Ósemeczki :)

Mad Max: Fury Road, Interstellar, Cop Car, Cake, Still Alice, Strangerland, Suffragette, Relatos Salvajes, God's Pocket, Crimson Peak, The Judge, Jeziorak

Reszta :(

Bridge of Spies, Magical Girl, Force Majeure, Unbroken, Far from the Madding Crowd, The Babadook, Child 44, The Imitation Game, Kill the Messenger, The Gift, Maps to the Stars, Eliza Graves, 3 coeurs, Autómata, Carte Blanche, Służby specjalne, Miasto 44


Dodam jeszcze, by pełna jasność była, że:

a) to tylko te obrazy z 2014-ego których chyba (jeśli dobrze pamiętam) w ubiegłorocznym podsumowaniu nie umieściłem, bo zbyt późno obejrzałem 
b) oraz te z 2015-ego które już zdążyłem zobaczyć, a wiele do sprawdzenia jeszcze zostało
c) chociaż kończący się rok zaliczę do najbardziej intensywnych jeśli idzie o seanse w kinie odbyte
d) i wreszcie wszystkie tytuły z listy szerzej podsumowałem i w archiwalnych postach można te moje wypociny odnaleźć :)

Muzyczne podsumowanie 2015




Minął kolejny rok, bardzo dobry muzyczny rok i życzyłbym sobie jeszcze wielu podobnie szczodrych. :) Krótko poniżej co najbardziej mnie wkręciło, natomiast szerzej o każdym krążku z listy oraz jeszcze wielu innych tegorocznych w archiwum bloga - chcecie to szukajcie. :)

Faith No More - Sol Invictus
Riverside - Love, Fear and the Time Machine
Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.
Royal Thunder - Crooked Doors
Clutch - Psychic Warfare
Graveyard - Innocence & Decadence
Grave Pleasures - Dreamcrash
Antimatter - The Judas Table
Coheed and Cambria - The Color Before the Sun
The Answer - Raise a Little Hell
Turbowolf - Two Hands
The Sword - High Country
Lamb of God - Sturm und Drang
Soilwork - The Ride Majestic
Fear Factory - Genexus
Gentlemans Pistols - Hustlers Row
High on Fire - Luminiferous

Plus przeoczony przez cały grudzień (nie do wiary!) Puscifer - Money Shot

niedziela, 20 grudnia 2015

Riverside - Shrine of New Generation Slaves (2013)




Anno Domini High Definition oprócz zachwytu nad zawartością muzyczną, przynosił mi też obawę związaną z zabrnięciem Riverside w uliczkę, gdzie przerost formy nad treścią może pogrzebać pod ciężarem megalomanii ogromny potencjał grupy - walor idealnie łączący w sobie komercyjną i artystyczną stronę muzycznej sztuki. Oto bowiem dla mojego przerażenia rysowała się perspektywa ostatecznego dryfu grupy Mariusza Dudy w kierunku, w którym odjechał mniej więcej dekadę temu Dream Theater. Mam tu na myśli miałkie powielanie schematu, skupianie się na podświadomym zaniechaniu pisania kompozycji, które emocje i chwytliwość wiążą w ekscytujące przeżycie, na rzecz pogoni za technicznym wirtuozerstwem w służbie egoistyczno-narcystycznych pobudek. Szczęśliwie warszawiacy okiełznali swoje ambicje i zamiast ustawić się w blokach do wyścigu o tytuł najdoskonalszych "progresywnych progersów" wśród metalowców, spojrzeli na tą rywalizację z perspektywy doświadczonego zawodnika, nie gówniarza z gorącą głową. Dostrzegli niebezpieczeństwo zatracenia się w technicznych popisach i zamiast brnąć uparcie w pozbawioną naturalnych emocji duchową próżnię, powrócili poniekąd do korzeni rocka. Nagrali album, który w perfekcyjny sposób powiązał "hiciarski" potencjał zgrabnych piosenek z ogromną wyobraźnią kompozytorską i wybornymi możliwościami warsztatowymi instrumentalistów. Sekret sukcesu Shrine of New Generation Slaves upatruje przede wszystkim jednak nie tylko w założeniach co do formuły albumu, ale i w fantastycznych zdolnościach aranżacyjnych. Krążek kipi od ciekawych rozwiązań melodycznych i rytmicznych, jest pełen zaskakujących zwrotów akcji, a one same dostarczają przyjemności nie przez fakt ich samego zaistnienia w poszczególnych utworach, lecz płynnego przechodzenia pomiędzy względnymi skrajnościami - nakładania się jaskrawych pomysłów, przenikania się z subtelną harmonią intrygujących motywów. Uzbrojone w hard rockowy pazur kompozycje w rodzaju New Generation Slave, Celebrity Touch, czy Feel Like Falling, z wyrazistymi riffami i elektryzującymi klawiszami idealnie koegzystują z rozbudowanym i poniekąd szalonym Escalator Shrine jak i stanowią kontrapunkty dla natchnionej liryczności We Got Used to Us oraz kołyszącej zjawiskowości The Depth of Self-Delusion czy transowego Deprived - będącego czymś na kształt kolażu cech charakterystycznych muzyki Tool i Porcupine Tree z własną tożsamością Riverside doprawioną intrygującą barwą, jak doczytałem saksofonu sopranowego. Może się nie znam, być może nazbyt naiwnie podchodzę do kwestii uznawania Riverside za grupę wyjątkową, a S.ON.G.S. z bezkrytyczną ekscytacją definiuję jako album perfekcyjny. Wiem, że się nie mylę z zaskakującą nawet mnie pewnością, bo słyszę i czuję intensywnie i jak bardzo merytorycznie by nie uzasadniać, że w obiektywnej rzeczywistości jest inaczej, to od ponad miesiąca mam przekonanie, że nie ma takiego argumentu który przed radykalnym upieraniem się co do swoich odczuć by mnie powstrzymał. Doznałem swoistej iluminacji, ujrzałem w dźwiękach Riverside czystą magię, dotknąłem niemal absolutu i wszystko za sprawą jednego koncertu. To nadzwyczajne jak mocno otworzył mnie on na tą muzykę, jak gwałtownie odmienił moje dotychczasowe spostrzeganie ich twórczości.

sobota, 19 grudnia 2015

Kadavar - Berlin (2015)




Moja wewnętrzna blokada determinowana i jednocześnie manifestowana niechęcią do niemieckiego mielenia produkowanego przez weteranów spod znaku power, heavy, speed, thrash metalu oraz innych gothic czy sympho wynalazków powoduje, iż nawet liznąć twórczości kapel o tym pochodzeniu nie próbuję. Bez względu na przynależność gatunkową, nie mówiąc nawet naturalnie o jakości - twarde postanowienie mi towarzyszy, że germańskie kwadratowe granie nie spaczy mojego dobrego gustu i kropka. W jakimś sensie (pewnie sporym) jest to całkowicie irracjonalne przekonanie, szczególnie ze względu na istotę niemieckiej, a w szczególności berlińskiej awangardy i jej znaczenie dla rozwoju nie tylko muzyki ale i szeroko rozumianej sztuki. Wiem że sporo Europa w sensie rozwoju kultury temu miastu zawdzięcza i posiadam też wiedzę wyczytaną, iż współcześnie w retro graniu (bo o nim tu będzie) na terenie naszych zachodnich sąsiadów jest nielicho. Świadom też jestem, iż pośród wysypu tego rodzaju zespołów pewnie kilka zasługuje na większą uwagę, ja jednak niczym twardogłowy radykał ze spaczonym umysłem przez osobiste doświadczenia i nabyty sceptycyzm nie jestem w stanie fobii przezwyciężyć i zwyczajnie ignoruje ten twórczy ferment. Nawet gdy w magazynach muzycznych szanowani eksperci uwagę swą na przedstawicielach tej sceny skupiają, ja trzymając się kurczowo uprzedzeń podważam wiarygodność i podstawy ich ekscytacji. Zrobię to teraz w najprostszy sposób za pomocą bezpośredniego starcia nie opierając się na przypuszczeniach lecz miarodajnej autopsji. Postawię na jednej szali wielokrotnie potwierdzaną wartość takich grup jak Rival Sons, Orchid, Graveyard czy Lonely Kamel z promowanym intensywnie jednym z liderów niemieckiego spojrzenia na retro rocka. Na tapecie najnowsza produkcja Kadavar ze stylową okładką i sugestywnym tytułem. Berlin w odtwarzaczu kręcił się kilkukrotnie, a z każdym kolejnym odsłuchem coraz bardziej jasne się stawało, że startu do albumów światowych liderów to absolutnie nie ma. W cuglach wyżej wymienieni przedstawiciele sceny amerykańskiej, szwedzkiej czy norweskiej wygrywają bo proponują coś więcej niż tylko miałkie kopiowanie bohaterów sprzed lat. To mój zarzut w stosunku do longa Kadavar, że brak indywidualnej charyzmy sprowadza ich granie do poziomu cover bandu, który ma ambicje nagrywania własnych kompozycji, ale bez większego poparcia w umiejętnościach kompozytorskich i wykonawczych. Na plus jedynie wyróżniłbym The Old Man, Last Living Dinosaure, Lord of the Sky czy Circles in My Mind lecz to i tak jedynie tylko zgrabne numery bez dłuższej przydatności do spożycia. Perspektywy rozwojowej na razie nie widzę i nie bardzo mam ochotę podejmować kolejne próby konfrontacyjne. Czasem warto spróbować otworzyć szerzej oczy by dostrzec coś intrygującego, pokonać uprzedzenia, zebrać się na odwagę by nieco przewartościować swoje spostrzeganie. Jednak jeszcze nie tym razem. 

czwartek, 17 grudnia 2015

Manglehorn (2014) - David Gordon Green




Przede wszystkim nostalgiczna, ale też na poły bezpośrednio surowa i ambitnie artystyczna obyczajówka, której bohaterem samotny starszy człowiek zafiksowany na wydarzeniach z przeszłości, zapętlony w ich ciągłym roztrząsaniu. Zblokowany ich znaczeniem z ustawicznym echem, jakie w jego życiu powodują. Dziwak o wielopłaszczyznowym rysie psychologicznym, który żyje w poczuciu utraty prawdziwej miłości, niespełnieniu ambicji, niewykorzystaniu jedynej okazji, zaprzepaszczeniu wyidealizowanej szansy. Postać wieloznaczna, niejednorodna, wzbudzająca sympatię ale i równie intensywnie irytująca stąd i trudna do oceny. Niby ktoś do bólu zwyczajny, ale i intrygująco wyjątkowy. Zastanawiam się co reżyser chce mi za pośrednictwem opowieści o tym akurat człowieku przekazać, na co zwrócić szczególna uwagę. Domyślam się tych intencji, rozumiem znaczenie "klucza", lecz brak mi jednoznacznych dowodów czy trafnie je spostrzegam. To niby ciekawe uczucie, takie co nieco po omacku błądzenie, składanie wyłącznie poszlak w miarę spójny wzór. Lecz pewnie chwilowa fascynacja szybko uleci z pamięci, bo to nie oszukujmy się obraz z rodzaju tych wartościowych jednak przez wzgląd na brak cech szczególnych, skazany na zapomnienie pośród innych równie bezimiennych.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Life of Pi / Życie Pi (2012) - Ang Lee




Pierwszy plan to koncertowa robota operatora, urokliwe lokacje, barwne kadry i dynamiczne ujęcia. Wizualny przepych dominuje, a wtórują mu sztuczki spod ręki speca od efektów specjalnych. Daje to spektakularny efekt wynikający z natężenia bodźców wzrokowych i plastycznie jest dla widza niezwykle atrakcyjne. Ale to tylko fasada, takie „szoł” dla oka, które skrywa pod tym malowniczym anturażem drugi plan. Ten właściwy, czyli głęboko filozoficzną przypowieść. Jej jądrem człowiek i jego potrzeba poszukiwania transcendencji. Bytów pod postaciami bóstw i tej odwiecznej konfrontacji racjonalizmu z religijnością, starcia „ja wierzę” z „ja nie wierzę”. Dwie historie zaproponowane – ta podkolorowana i ta bez kosmetyki. Pytanie którą wybierasz zadane i odpowiedź uzyskana, która sugestywnie fenomen wiary wyjaśnia. Możesz dla potrzeby ducha uwierzyć w niezrozumiałe lub po gruncie twardo stąpając pogodzić się z prozaicznością życia. To ty decydujesz co dostrzeżesz i co przed tobą pozostanie ukryte. Nie udowodnisz istnienia Boga, bo wiara to przeświadczenie bez niepodważalnych dowodów. Tyle, że łatwiej się chyba żyje gdy wyobraźnia hiperaktywna. Podobno – chyba? :)  

P.S. I to wszystko co powyżej napisane to prawda, cała prawda i tylko najprawdziwsza prawda. Byłby zachwyt bezgraniczny gdyby nie ten moralizatorski ton i zbyt neonowe sztuczki wizualne. Rozumiem, taka koncepcja twórców.

piątek, 11 grudnia 2015

Far from the Madding Crowd / Z dala od zgiełku (2015) - Thomas Vinterberg




Widzę, że przez duże studio filmowe (wiem, to koprodukcja) talent Michaela Vinterberga został dostrzeżony i z charakterystyczną wprawą zagospodarowany. Na jak długo w mainstreamie ze swoją twórczością zakotwiczy, to się okaże, bo ta anglojęzyczna produkcja, mimo że od strony wizualnej zachwycająca to już emocjonalnie nijaka. Fakt że ten melodramat kostiumowy (jakby w innych gatunkach to się nie przebierali), od strony technicznej jest poprawny, taki rzekłbym rzemieślniczy. Dzieje się tutaj sporo w sferze relacji międzyludzkich, jednak w moim przekonaniu zawartość prawdziwych, poruszających emocji jest niemal zerowa. Może problem tkwi w tym, że ja nie jestem w stanie takich melodramatycznych uniesień w odpowiedni sposób spożytkować przetwarzając na pełne emocjonalnego zaangażowania przeżycie i co istotne ckliwe wzruszenie. Wyzuty jestem z tego rodzaju płaskiej uczuciowości, co w przypadku Far from the Madding Crowd nie pozwala na zachwyty, ale i dumny, że prostymi wręcz pretensjonalnymi środkami reżyser kupić mnie nie zdołał. Prawdę mówiąc to wynudziłem się w czasie seansu ogromnie, przebrnąłem przez tą historię na raty, aż w czterech podejściach i gdyby nie ciągła nadzieja, że w którymś momencie przełom nastąpi i z kwadratowej emocjonalnie opowieści prawdziwa żywa dramaturgia się wykluje, to już po kilkudziesięciu minutach przestałbym się maltretować. Z szacunku dla dotychczasowej twórczości Vinterberga do końca dotrwałem i żałuję tego poświęcenia, gdyż płonne okazały się me nadzieje. Jedyne co na pochwałę zasługuje, to praca operatora, który pięknie sielską atmosferę wiktoriańskiej wsi w zdjęciach uchwycił. Scenografia i kadry rzeczywiście są czarujące, niestety scenariusz, a dokładniej ujmując przełożenie założeń na rezultat to całkowita porażka. Powtórzę, że nieprzymuszonych emocji w najmniejszym stopniu nie dostrzegłem, tym bardziej ich nie poczułem i tego reżyserowi tego formatu nie mogę wybaczyć.

P.S. Dla Pań męski Matthias Schoenaerts, a dla Panów dziewczęca Carey Mulligan – znaczy sugeruję, że pomimo wszystko każdy zdoła jednak w tym obrazie znaleźć jakieś plusy. :)

czwartek, 10 grudnia 2015

Bridge of Spies / Most szpiegów (2015) - Steven Spielberg




Coraz częściej słyszalne są głosy, jakoby Steven Spielberg w swej twórczości stawał się konwencjonalnie mechaniczny. Trudno się z tą tezą nie zgodzić, wziąwszy pod uwagę od kilku lat przedkładaną staranną poprawność nad oryginalność. Reżyser co swego czasu ogromne zamieszanie ikonicznymi już obrazami robił, dziś nic ponad warsztatową precyzję nie ma do zaoferowania. Robi filmy na wysokim poziomie, lecz brak im świeżości, która coś więcej li tylko satysfakcję by przyniosła. Wiek plus spełnienie artystyczne wygrały lub zwyczajna rutyna go zjadła? Cholera wie. Jednego jestem pewien totalnego kitu nigdy nie wpychał, a nawet kiedy zabierał się za formy może mało ambitne, w bawełnę nie owijając, takie po prostu banalne, nakierowane do precyzyjnie określonej widowni, to i tak w swej gatunkowej formule technicznie były one wyśmienite. Jest gość uporządkowany i w swym kinowym rzemiośle względnie równy, posiada swój charakterystyczny styl i w historii X muzy zapisał się wyraźnie. Wymieniać w porządku alfabetycznym tego co najdoskonalsze w jego twórczości i argumentować detalicznie dlaczego taki akurat mój wybór teraz nie zamierzam. Dla wątpliwej jakości lansu pastwić się nad tymi zdecydowanie bardziej schematycznymi produkcjami także nie będę, bo nie czas i miejsce na podsumowania, kiedy ten wstęp przy okazji mojej konfrontacji z Bridge of Spies miał tylko w założeniach odnieść się do obecnej oceny dokonań Spielberga. W tym miejscu dzisiaj, przy okazji najnowszej jego produkcji, zgadzam się z przykrością w pełni, iż rutyna mistrza pożarła. Dysponując historią o ogromnym potencjale, uzyskał efekt tylko przyzwoity - prawdę mówiąc zaprzepaszczając na spółkę z braćmi Coen na dzieło szansę. Bo większym dla mnie zawodem niźli forma reżysera Listy Schindlera okazał się scenariusz Coenów, w którym łapiąc za ogon wszystkie sroki żadnej w efekcie nie chwycono dostatecznie skutecznie. Rozdrobnienie i rozmiękczenie maksymalne nastąpiło z efektem finalnym w postaci filmu bez nawet śladowych ilości indywidualnego charakteru. Poprawność rządy bezdyskusyjnie przejęła i przez to niestety Spielberg strasznie błądzi, gdyż prócz braku charyzmy i elementarnej oryginalności strasznie drażni pseudorealizm historyczny wpasowany w ramy niepodważalnego kontrastu. Mamy zatem idealnych Amerykanów i ohydnych Sowietów, którzy nie mają jakiegokolwiek startu do praworządnych funkcjonariuszy ojczyzny demokracji, tej o formule jedynej i niepodważalnej. O zgrozo, oni nawet tego biedaka, szpiega radzieckiego nie drasnęli, on w tym sanatorium więzieniem nazwanym przebywając, wręcz zaczął miłością do systemu szanującego prawa człowieka pałać. Jasne że przesadzam, ale trudno nie drwić gdy zimna wojna i rywalizacja mocarstw w pluszowej formie jest ujęta. Wszystko niemalże zostało schematycznie i najjaśniej jak się dało skrojone podług łopatologicznej filozofii dla fast foodowej publiczności. Oj boli strasznie takie traktowanie intelektu widza (mam tu także siebie na myśli :)), który to pomimo naturalnej sympatii dla sojuszników zza Atlantyku, czuje się jak na spędowej wyprzedaży najlepszych produktów po najniższej cenie, znaczy naiwny łyka i nawet popijać nie musi. Spróbuje jednak odnaleźć pośród patosu, tego całkowitego braku scen dojrzałą emocjonalność poruszających na rzecz (mistrzu litości) szablonowej patriotycznej miałkości jakieś pozytywy. I zauważę, że plastyczne odtworzenie rzeczywistości, praca scenografów i speców od strony wizualnej dała radę. Role mimo, że nie oscarowe to warsztatowo bez jakiejś żenady, ale to przecież Hollywood i przedstawiciele kina spod tego sztandaru sroce spod ogona nie wypadli - tak sroka występuje w tym tekście po raz drugi. :) Niemniej jednak ja z kina wychodząc już dawno nie czułem się tak rozczarowany i ubolewam, że zamiast przeżyć coś wyjątkowego wpychany byłem w objęcia Hypnosa lub innego Morfeusza. Wstydu wielkiego Spilbergowi Bridge of Spies nie przynosi, tym bardziej chwały oszczędza. Daje jednak pewną szansę na przyszłość, bowiem jest u nas w kraju potrzeba nakręcenia Wielkiej Hollywoodzkiej Produkcji o Polskim Bohaterstwie Narodowym. Sugeruję niniejszym Panu Stevenowi złożenie aplikacji u Pana "Prezesa Polski" - z takim obecnie prezentowanym potencjałem węszę tutaj dla niego sporą szansę. Zrzutkę zrobim i wtedy na mur, beton Oscara zgarniem.

środa, 9 grudnia 2015

Ten Commandos - Ten Commandos (2015)




Taka oczywista nauka płynie z kontaktu z debiutem projektu sygnowanego nazwiskami takich weteranów jak Matt Cameron, Alain Johannes, Ben Shepherd i Dimitri Coats, że zawsze trzeba więcej czasu poświęcić by odkryć to, co skrzętnie skrywane tam gdzie po pobieżnych oględzinach nic wyjątkowo ciekawego nie można było dostrzec. Kilka, może kilkanaście uważnych przesłuchań było koniecznych, by na pierwszym (i ostatnim, może) krążku komandosów, wychwycić szeroki wachlarz inspiracji niekoniecznie pochodzących wprost od grup, w których na chwałę swych nazwisk pracowali. Jasne że trzon to Soundgarden i Queens of the Stone Age, ale prócz tych oczywistych wpływów czuć intensywne oddziaływanie także tych grup, które w ostatniej dekadzie XX wieku wraz z powyżej wymienionymi sceną rockową trzęsły. Wychwytuję więc subtelne wpływy ducha stonerowej pustyni reprezentowanej przez Kyuss, psychodelię Monster Magnet, transowość Alice in Chains, folkową chwytliwość Pearl Jam czy nawet zajawki wprost kojarzące się z Corossion of Conformity - z połowy lat 90-tych, czyli albumów Deliverance i Wiseblood. To rzecz jasna, te formacje bardziej znane, ale gdyby sięgnąć jeszcze głębiej spostrzegawczy i uzbrojony w odpowiednią wiedzę słuchacz wychwyci inspiracje mniej oczywiste. Bo to album niezwykle bogaty i coś czuję, że mimo, iż rewolucji w postrzeganiu muzyki mi nie przyniesie, nie przewartościuje mego spojrzenia na ogólnie rozumiany rock, to z pewnością jeszcze sporo satysfakcji z obcowania z dobrą muzą przyniesie.

wtorek, 8 grudnia 2015

Tiamat - Wildhoney (1994)




Dzisiaj, w tej współczesnej odsłonie, Tiamat nie znajduje się w orbicie moich zainteresowań. Nie jest to spowodowane jakością nagrywanych płyt, bo co obecnie nagrywa nie wiem - zwyczajnie kilku ostatnich albumów, to nawet nie słyszałem. Może jest to mój błąd i tracę kawał dobrej muzy z lenistwa, a może ta moja ignorancja tylko na dobre wychodzi, bo w mojej pamięci Tiamat pozostaje kapelą o której mówiąc czy pisząc, robię to wyłącznie przez pryzmat takich klejnotów jak Clouds czy właśnie Wildhoney. Faktem jest, że sprawdzając dorobek z ostatniej dekady mocno bym zaryzykował, zatem póki przekonującej rekomendacji z kompetentnych źródeł nie otrzymam, to tego ryzyka nie podejmę i w mojej pamięci ekipa Johana Edlunda nadal kojarzona będzie ze znakomitym dorobkiem z pierwszej pięciolatki lat dziewięćdziesiątych i co najmniej dobrym, a z pewnością odważnym z kolejnych kilku lat. W miejscu nie stali, każda następna płyta była względem poprzedniczki inna i przez czas dłuższy ta modyfikacja miała wymiar rozwojowy. Chociaż pisząc o Wildhoney jasno daje do zrozumienia, że w mojej opinii było to opus magnum w ich dyskografii to absolutnie, szczególnie A Deeper Kind of Slumber z perspektywy czasu nie uznaje za dzieło jakościowo wątpliwe. Różnica między nimi leży nie tylko w ogromnym sentymencie jakim darzę Wildhoney, ale przede wszystkim wiąże się z tajemną magią jaka krążek z 1994 roku spowija. To coś trudnego do ujęcia w słowach, możliwego do doświadczenia tylko tym, co podatni na ten rodzaj dźwiękowej wrażliwości. Mnie to uczucie nadal bliskie i uległość w stosunku do tego rodzaju estetyki nie obca, choć ograniczona jedynie do kilku pełnoletnich już krążków. Klimat w jakim Wildhoney zatopiony, to szczególna mikstura ciężaru mozolnego riffu i ulotnych onirycznych nastrojów generowanych przez instrumenty klawiszowe, osobliwe efekty i z intuicją dozowaną ciszę. Misternie tkana, pełna przestrzeni konstrukcja dominuje, rozlewając się swobodnie w otwartą formę, w której to emocje wyznaczają zakres tego co stosowne. To rodzaj malowania dźwiękiem finezyjnych, plastycznych kompozycji i uzyskiwania tym zabiegiem efektu duchowego oczyszczenia. Wespół ze spójną zawartością muzyczną idzie też detalicznie przemyślana filozofia graficzna z paletą odcieni czerwieni, żółci i czerni, idealnie wpisując się w koncept. Każdy z utworów z osobna jak i w ujęciu komplementarnym, przesiąknięty jest intrygująco zjawiskową aurą z odpowiednio intensywną dozą tajemnicy w poetyckiej formule tekstów. Hipnotyzuje i uzależnia melancholią, ekscytująco rozbudza pasję, pieści kołysząc zwiewną melodią i przytłacza masywnym riffem - bawi się subtelnymi kontrastami utrzymując napięcie. Wykorzystuje rozwiązania praktykowane w rocku progresywnym i przenosi je na grunt metalowy.  W tym kontekście określanie swego czasu Tiamat metalowym Pink Floyd, nie wydaje się nawet i dzisiaj na wyrost. To najwyższej jakości wytrawna porcja artystycznej  strawy dla duszy.

P.S. Bez komentarza pozostawię dziwaczne zachowania Edlunda, które w sieci sam umieszcza - jego obłęd jego sprawa. Nie zachęca jednak ten stan psychiczny do zapoznania się z jego obecnym twórczym dorobkiem.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Sleepers / Uśpieni (1996) - Barry Levinson




Przerwać, w ekstremalnym przypadku zabić dzieciństwo, błędy gówniarskie spotęgować i finalnie do tragicznych konsekwencji doprowadzić. Potrafi tego dokonać świat dorosłych, tych tylko w teorii dojrzałych, bo w rzeczywistości często podłych degeneratów bądź ignoranckich prymitywów. Niezwykłą historię Barry Levinson zekranizował, stworzył obraz w moim przekonaniu zasługujący na miano co najmniej klasyka kinematografii lat dziewięćdziesiątych. Bogatego paletą wielowymiarowych wątków, naturą konsekwencji jakie implikują, ekscytującego walorami warsztatowymi i emocjonalnością - przygnębiającego i poruszającego. W nim treść niezwykle ważka i sposób jej ukazania zasługujący na uznanie. On modelowym przykładem triumfu kina hollywoodzkiego, gdzie ogromne możliwości finansowe współistnieją z poważną tematyką. Oglądam po raz kolejny i z ciągłym emocjonalnym zaangażowaniem, wiedząc naturalnie co zobaczę. To obraz, który darzę ogromnym sentymentem i jak tylko będzie okazja jeszcze nie raz go obejrzę. 

sobota, 5 grudnia 2015

The Pianist / Pianista (2002) - Roman Polański




Po kilku latach przerwy powróciłem do Pianisty Polańskiego, by osobiste i myślę, że frapujące refleksje zebrać pozostawiając je na stronach bloga. Skupiłem się podczas seansu w pełni na obrazie, w kontekście współczesności jakbym premierowe z nim spotkanie odbywał, a teraz gdy w tle płynie ścieżka dźwiękowa i silne emocje mną na nowo wstrząsają, próbuję kłębiące się myśli zebrać i w miarę spójnie je spisać. Przepraszam z góry za ewentualny chaos formy lub brak żelaznej konsekwencji, bowiem historia życia Władysława Szpilmana, a precyzyjniej pisząc obserwacja okresu spędzonego w okupowanej Warszawie, to niezwykle poruszające doświadczenie, które utrudnia zachowanie zimnej krwi i pozbawia potrzebnego dystansu, by w miarę kompetentnie, przede wszystkim walory czysto techniczne czy artystyczne produkcji opisać. Szczególnie, gdy dodatkowym obciążeniem dla emocji niedawno obejrzany dokument, w którym narratorem opisującym te czasy sam Szpilman, a jego naturalnie głęboko zaangażowany, drżący wyraźnie ton głosu nadal w głowie wybrzmiewa. Tyle tytułem usprawiedliwienia, bądź uzasadnienia fundamentalnych przyczyn braku zdystansowanej percepcji i zaburzających poniekąd (asekuruję się) jej rzeczowość powodów. Bo z premedytacją uniknę tutaj pisania o dostrzeżonych, bądź niezauważonych walorach artystycznych, cechach typowo warsztatowych uznanego reżysera, operatora czy autora muzyki. Nie wspomnę także o umiejętnościach aktorskich zaangażowanych gwiazd polskich czy zagranicznych oraz daruję sobie artykułowania perspektywy ideologicznej czy światopoglądowej. Odniosę się jedynie do sedna materii, historii ocalenia jednego życia i jej symbolicznego znaczenia, bo ona jak w soczewce skupia postawy człowieka w momentach ekstremalnego zagrożenia. Zrobię to by nacisk położyć wyłącznie na postać Władysława Szpilmana, podkreślić szacunek dla jego antybohaterskiej postawy (w tym rozumieniu niepotocznym) i zrozumienia tej nadrzędnej potrzeby utrzymania się przy życiu. Tym przede wszystkim ujął mnie najmocniej, że absolutnie swojej wyjątkowości nie afiszując tylko i wyłącznie skupił się na postaciach, dzięki którym własne życie zachował. Bez względu na pochodzenie ludzi ocenił, dzieląc ich jedynie na szlachetnych i podłych, bez obrzydliwego wartościowania przez pryzmat cech, które w rzeczywistości zawsze były bez znaczenia dla moralnej oceny. W tym miejscu zakończę swą wypowiedź i za pomocą paradoksalnie donośnego milczenia, pozwolę teraz spojrzeć na tą bolesną historię z tej własnie płaszczyzny, z której myślę, że wyraźnie widać czystą naturę prawdziwego człowieczeństwa. 

P.S. Wiem, że dla całościowego obrazu brakło lektury wspomnień Szpilmana będących podstawą ekranizacji, która co naturalne z racji ograniczeń czasowych niestety zapewne wiele ważkich wątków pominęła, a pewne spłyciła. Może kiedyś, w przyszłości uda się znaleźć odpowiednią ilość czasu, by tą zaległość nadrobić i ewentualnie dodatkowe przemyślenia do powyższego tekstu dopisać. 

czwartek, 3 grudnia 2015

Adele - 25 (2015)




Ciekawe było przyglądanie się szaleństwu, które ogarnęło rynek muzyczny, gdy po czterech latach studyjnego milczenia swoją trzecią płytę Adele zapowiedziała. Napięcie rosło wprost proporcjonalnie do zbliżającej się daty premiery i tuż po wrzuceniu w otchłań internetu pierwszego singla, promowanego obrazkiem nie byle kogo, bo Xaviera Dolana, nawet ja się dość mocno podjarałem. Powodem mojej osobistej ekscytacji, było nie tylko Hello, jako nienaganna kompozycja, ale właśnie wizja i warsztat Dolana, którymi wybornie uchwycił klimat tego numeru. Świetna podwójna robota i sporo wzruszenia, bez względu na przewidywalność formy i trywialność prowokowanych emocji. Tak to już jest z utworami Adele, że one w większości absolutnie poza względny schemat nie wychodzą, ale ich siła ogromna tkwi w precyzyjnym trafieniu w tą intymną strunę, która to intensywnie rozedrgana człowieka bezgranicznie porusza. Hello w na poły artystycznym i pretensjonalnym anturażu stworzonym przez cudowne dziecko kanadyjskiego kina, powoduje niezwykle wysokie natężenie poruszeń i stanowi bezwzględny dowód na ponadprzeciętną wrażliwość Adele i Xaviera. Coby jeszcze nie napisać, jakich górnolotnych określeń nie użyć i jak bardzo osobiście wstydzić się podatności na tego rodzaju emocjonalną sugestię, to jedno przyznać muszę i absolutnie poczucia oczarowania się nie wyrzekam – apetytu to mainstreamowe dzieło mi narobiło. :) Niestety (nie będę w bawełnę owijał), po kilku przesłuchaniach pełnego materiału z krążka, mój własny entuzjazm przygasł, bo on w tym wymiarze kompletnym, to sporo wątpliwości we mnie wzbudził. Nie nazwę 25 jednak albumem słabym, bo w znaczeniu czysto warsztatowej roboty sztabu kompozytorskich czy producenckich osobistości, to produkt w pełni profesjonalny. W tym jednym określeniu zawarty jego istotny walor i jednocześnie równie znacząca wada. Mianowicie materiał jest tak wypieszczony, że sprawia wrażenie zbyt dopasowanego do oczekiwań. On jest tak idealnie skrojony do wymagań rynku, a dokładniej pisząc nastawiony na pobijanie kolejnych rekordów sprzedaży, że jego autentyzm staje pod ogromnym znakiem zapytania. Czy głębokie emocje wypływające z tekstów i głosu Adele nie są niestety surowcem z którego syntetyczny, tylko udający osobisty materiał powstał? Mam takie odczucia i jestem po części wściekły, że ta zjednująca świadomych fanów naturalność, ten ogromny potencjał, jaki we wrażliwości artystycznej i emocjonalnej Adele tkwi, został tutaj zaprzedany na rzecz komercyjnego sukcesu. Bo jak inaczej skomentować tą miałkość made in Celine Dion jaka w Water Under Bridge zawarta, przelukrowaną przebojowość na kształt plastikowego popu gwiazdek pokroju Kate Perry, jaka tanecznym rytmem Send My Love do poziomu żenady sprowadziła, czy pisząc wprost schlebianie gustom tych odbiorców, którzy na pytanie czego słuchają odpowiedzą, że wszystkiego. Wszystkiego, czyli niczego, bo co ich obchodzi konkretny wykonawca, jego ewolucja muzyczna, czasem progres innym razem regres, a najczęściej constans na albumach prezentowany. Przebój się liczy, który szybko przyjdzie na chwilę opęta i równie prędko zostanie przegoniony przez inny lub też wywietrzeje z niego magia pod ciężarem tysięcy przypadkowych odtworzeń. To jest mój zarzut względem 25 i podstawa mojego rozczarowania, że pośród kompozycji bezpiecznych, przez co nijakich, tylko kilka ambitnych perełek się znalazło. I Miss You z kapitalnymi bębnami, Remedy ze szlachetnym akompaniamentem fortepianu i Million Years Ago, subtelnie utkany na gitarze klasycznej czy nawet Love in the Dark, który pomimo patetycznej orkiestracji efekt poruszenia potrafi uzyskać. Gdyby z całego krążka z pięć, może sześć (bo When We Were Young też zasługuje na komplementy) tych wyjątkowych kompozycji wyciąć i w formie mini albumu wydać, to w taki sposób utrzymany zostałby szum wokół osoby Adele jak i rekord sprzedaży mini LP zostałby pewnie pobity. Co najważniejsze jakość najwyższa zostałaby zachowana i Adele nie naraziłaby się tak bezpośrednio na krytykę tych, co więcej ambicji od niej oczekiwali. Dla mnie 25 (co stwierdzam z przykrością), jako całość jest rozczarowaniem, bo od artystki tego formatu to akurat asekuracyjnego podejścia do kompozycji najmniej oczekuję. 

P.S. Pytanie - czy w I Miss You, to Ewę Bem słyszę? :) 

wtorek, 1 grudnia 2015

Spiritual Beggars - Demons (2005)




Rok 2005 i Spiritual Beggars powraca w odsłonie numer sześć, z drugim krążkiem na którym głos akurat daje Janne "JB" Christoffersson. Doskonale pamiętam to popołudnie, kiedy entuzjazmem kierowany, z dreszczykiem emocji, jakie zawsze towarzyszyły zakupom od dłuższego czasu oczekiwanych premierowych albumów, na drugi koniec miasta po zamówiony egzemplarz Demons się udałem. Będąc zdeklarowanym fanem akurat tego muzycznego oblicza Michaela Amotta, przekonany doskonałymi poprzednikami (Mantra III, Ad Astra, On Fire) prędko po powrocie do mieszkania krążek do odtwarzacza wpakowałem i oddałem się wchłanianiu rubasznego hard rocka. Porównania szczególnie z On Fire nasuwały się oczywiste i Demons w tej konfrontacji okazał się mniej intensywnie przesiąknięty hipisowską aurą. Porzucili też goście nieco luz i odjazdy w kierunku psychodelii, na rzecz bardziej bezpośrednich i czytelnych dźwięków. Prą na Demons naprzód niczym buldożery, to granie którego kręgosłup zbudowany został z grubo ciosanych, potężnych riffów, podbitych hammondowym uderzeniem klawisza. Brzmienie jest soczyste, maksymalnie energetyczne, uwypuklające moc surowych gitar. Jak swego czasu deklarował JB, w Spiritual Beggars na tym etapie szczególnie, istniał fajny przepływ pomysłów - weszli do studia z zarysem kompozycji i w dwa tygodnie mieli w pełni gotowy materiał. Czyli spontan jak na ekipę hard rockowców z metalowym bagażem doświadczeń przystało! :) Przypadek nie tylko Michaela Amotta, to sztandarowy przykład, że nie jedną stylistyką dojrzały muzyk żyje. Ciął typ rzeźnickie łamańce w Carcass, a wcześniej brutalnie piłował w Carnage. Szyje heavy pasaże w Arch Enemy i dodatkowo dla przyjemności mojej i wielu innych grzmoci hedonistyczne hard rockowe riffy w Spiritual Beggars. Dzięki ci chłopie za taki rozstrzał stylistyczny.

Drukuj