Dzisiaj, w tej współczesnej odsłonie, Tiamat nie znajduje się w orbicie moich zainteresowań. Nie jest to spowodowane
jakością nagrywanych płyt, bo co obecnie nagrywa nie wiem - zwyczajnie kilku ostatnich albumów, to nawet nie
słyszałem. Może jest to mój błąd i tracę kawał dobrej muzy z lenistwa, a może
ta moja ignorancja tylko na dobre wychodzi, bo w mojej pamięci Tiamat pozostaje
kapelą o której mówiąc czy pisząc, robię to wyłącznie przez pryzmat takich klejnotów jak
Clouds czy właśnie Wildhoney. Faktem jest, że sprawdzając dorobek z
ostatniej dekady mocno bym zaryzykował, zatem póki przekonującej rekomendacji z
kompetentnych źródeł nie otrzymam, to tego ryzyka nie podejmę i w mojej pamięci
ekipa Johana Edlunda nadal kojarzona będzie ze znakomitym dorobkiem z pierwszej
pięciolatki lat dziewięćdziesiątych i co najmniej dobrym, a z pewnością
odważnym z kolejnych kilku lat. W miejscu nie stali, każda następna płyta
była względem poprzedniczki inna i przez czas dłuższy ta modyfikacja miała wymiar
rozwojowy. Chociaż pisząc o Wildhoney jasno daje do zrozumienia, że w mojej
opinii było to opus magnum w ich dyskografii to absolutnie, szczególnie A Deeper
Kind of Slumber z perspektywy czasu nie uznaje za dzieło jakościowo wątpliwe. Różnica między nimi leży nie tylko w ogromnym sentymencie jakim darzę Wildhoney, ale przede
wszystkim wiąże się z tajemną magią jaka krążek z 1994 roku spowija. To coś trudnego do
ujęcia w słowach, możliwego do doświadczenia tylko tym, co podatni na ten rodzaj
dźwiękowej wrażliwości. Mnie to uczucie nadal bliskie i uległość w stosunku do tego
rodzaju estetyki nie obca, choć ograniczona jedynie do kilku pełnoletnich już
krążków. Klimat w jakim Wildhoney zatopiony, to szczególna mikstura ciężaru
mozolnego riffu i ulotnych onirycznych nastrojów generowanych przez instrumenty
klawiszowe, osobliwe efekty i z intuicją dozowaną ciszę. Misternie tkana,
pełna przestrzeni konstrukcja dominuje, rozlewając się swobodnie w otwartą
formę, w której to emocje wyznaczają zakres tego co stosowne. To rodzaj
malowania dźwiękiem finezyjnych, plastycznych kompozycji i uzyskiwania tym zabiegiem efektu duchowego oczyszczenia. Wespół ze spójną
zawartością muzyczną idzie też detalicznie przemyślana filozofia graficzna z paletą
odcieni czerwieni, żółci i czerni, idealnie wpisując się w koncept. Każdy z
utworów z osobna jak i w ujęciu komplementarnym, przesiąknięty jest intrygująco zjawiskową aurą z odpowiednio
intensywną dozą tajemnicy w poetyckiej formule tekstów. Hipnotyzuje i uzależnia melancholią, ekscytująco rozbudza pasję, pieści kołysząc zwiewną melodią i przytłacza
masywnym riffem - bawi się subtelnymi kontrastami utrzymując napięcie.
Wykorzystuje rozwiązania praktykowane w rocku progresywnym i przenosi je na
grunt metalowy. W tym kontekście
określanie swego czasu Tiamat metalowym Pink Floyd, nie wydaje się nawet i
dzisiaj na wyrost. To najwyższej jakości wytrawna porcja artystycznej strawy dla duszy.
P.S. Bez komentarza pozostawię
dziwaczne zachowania Edlunda, które w sieci sam umieszcza - jego obłęd jego
sprawa. Nie zachęca jednak ten stan psychiczny do zapoznania się z jego
obecnym twórczym dorobkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz