Pojedynek na najwyższym aktorskim poziomie, pozornie
zblazowany Eastwood kontra pozornie spięty Malkovich - przeciwnicy godni siebie
i fascynująca psychologiczna rozgrywka pomiędzy nimi. Taka ambicjonalna gierka
twardzieli - zamachowca z agentem ochrony. Planowane zabójstwo prezydenta i na
drodze do uskutecznienia tej egzekucji zmęczony weteran o burzliwej przeszłości i swojej roli
w historii Stanów Zjednoczonych. Klasyczny w formie thriller z lat dziewięćdziesiątych,
który klimatem kojarzy mi się z Polem rażenia, równie mocno obdarzonym przeze mnie sentymentem. Taki zapamiętany smak młodości, obraz nie wiem jak wiele razy już obejrzany, z
pewnością na tyle dużo, że z łatwością z pamięci kluczowe sceny i dialogi
przywołuję. Bez najmniejszego wysiłku, bez zdziwienia i zaskoczenia, gdy film ze mną taką emocjonalną więzią powiązany.
Filmy w reżyserii Wolfganga Petersena to może nie hollywoodzka ekstraklasa, bardziej
pierwsza liga solidnych prac wykonanych przez pozbawionych może większych intelektualnych aspiracji
wyrobników. Jednak w karierze przydarzyło mu się kilka tytułów, które w pamięci utkwiły i myślę, że zasłużyły na miejsce w historii popularnego kina.
piątek, 31 marca 2017
środa, 29 marca 2017
Prosta historia o morderstwie (2016) - Arkadiusz Jakubik
Już miałem pisać, że to debiut reżyserski
multiaktywnego Jakubika, ale zostałem uwiadomiony, iż to już druga „Prosta
historia” w jego karierze. Pierwsza absolutnie przeszła, przynajmniej dla
mnie bez większego echa, ta natomiast może dzięki doborowej obsadzie i przede
wszystkim niezłej promocji zauważona została. Widać, że tkwi w Jakubiku potencjał
także w tym zakresie działalności artystycznej, że liczne role w filmach
uznanych twórców przełożyły się niejako także na edukacyjny sukces w przyswajaniu warsztatu reżyserskiego. Korzystał z obserwacji
mistrzów przy pracy i sam zapragnął stanąć po drugiej stronie kamery, by udanie zaistnieć w nowej roli. Konstrukcja historii zbudowana została w miarę ciekawie z licznymi przeskokami w czasie,
ale płynnie bez utraty tempa i wystarczająco czytelnie, by w tych manewrach się nie pogubić. Obraz mroczny i surowy w konwencji poniekąd Smarzowskiego, chociaż
nie aż tak charakterystycznie bezpośredni. Na pierwszym planie ojciec i syn,
ogólnie niełatwe relacje - zawodowe spiny, jak i gwałtowne rodzinne tarcia, gdyż obydwaj to w niewielkiej, przeżartej układami społeczności gliniarze. Doświadczony latami babrania się w nie tylko w bandyckim brudzie senior, ojciec w silnym uścisku alkoholowego uzależnienia, frustrat w pijackim amoku maltretujący żonę i syn, jedna z ofiar jego trudnych relacji z otoczeniem. To taki
szablon i nie ma przez ponad półtorej godziny wielkich zaskoczeń. Może finał, tak odrobinę, na tyle
autentycznie sprzedany, że przekonuje i mimo, że od początku niby znamy zakończenie, to droga do niego trzyma w napięciu.
poniedziałek, 27 marca 2017
Youth Without Youth / Młodość stulatka (2007) - Francis Ford Coppola
Artystyczne majaki
wielkiego Francisa Forda Copolli, w formie rozbudowanego, wielowymiarowego i
cholernie ambitnego konceptu, spreparowanego na zasadzie przenikających się
rzeczywistości. Trzeba być uważnym, by klocki się połączyły i stworzyły
spójną historię, aby zrozumieć przesłanie, sens i sedno. To taki poniekąd
intelektualnie nabrzmiały Benjamin Button, a ostatnio Wiek Adaline - znaczy
idea i fabuła podobna, ale tak jak te skojarzenia dość wyraźnie pobudzająca, to
za sprawą niezwykle skomplikowanej formuły uciekająca od prostych porównań z
powyższymi hitami. Tutaj jest chyba wszystko - filozofia, polityka, kultura ale
też metafizyka z parapsychologią i fantastyką naukową. Totalny tygiel i
chwilami odczucie przekombinowania, z poczuciem przesytu i zagubienia w
labiryncie bez jednego wyjścia. Formalnie urzekające kino za sprawą finezyjnej
zabawy operatorskiej, z różnorakiej perspektywy z piękną grą barw i świateł, ale
merytorycznie bardzo trudne do okiełznania, szczególnie gdy jeden wyłącznie
seans odbyty. Faktem bezspornym pozostaje, że to kino intrygujące i głośno o
chociaż jedno spotkanie więcej ze mną się upominające.
P.S. Nie wiem, może to tylko moje skojarzenie, ale ja tutaj dostrzegam sporo odniesień do ekranizacji powieści Brama Stokera. Kolejny seans przez pryzmat hrabiego Draculi i jego ukochanej będzie rozkminiany. :)
P.S. Nie wiem, może to tylko moje skojarzenie, ale ja tutaj dostrzegam sporo odniesień do ekranizacji powieści Brama Stokera. Kolejny seans przez pryzmat hrabiego Draculi i jego ukochanej będzie rozkminiany. :)
piątek, 24 marca 2017
The Gathering - if_then_else (2001)
Dość często ostatnio pozwalam zaistnieć
wokalnie Anneke van Giersbergen i zastanawiam się czy powinienem zacząć martwić
się tą tendencją - szczególnie, iż byłem od lat przekonany, że niewieście
trele mnie już nie interesują. :) Może powodem powracania na nowo do kilku
albumów The Gathering nie są popisy Pani wokalistki, a sama muzyka i jej jakość? Bez rozstrzygania czy magnesem Anneke czy warstwa instrumentalna, przyznaję jednak, iż odrobinę się wstydzę,
gdy taki rodzaj wrażliwości muzycznej zaczyna u mnie dominować. To taka eteryczna magia,
której się poddaje, a z którą ze względu na płeć nie powinno być mi po drodze. Usprawiedliwiam teraz te kroki, stosując strategię żartu, spojrzenia na
sprawę z przymrużeniem oka, jednakże „poważnie” pisząc mam świadomość, iż subtelnieje z wiekiem, a przyszłość moja może być już pisana pod znakiem totalnej
słabości do miękkich dźwięków. Może na wyrost dramatyzuję, ale strach jest,
kiedy pomyślę gdzie mogą zawitać moje gusta za lat kilka, może kilkanaście. ;) Póki co napędzany sentymentem kontakt z kompozycjami Holendrów nie jest jeszcze szczytem łagodności, bo w miarę ciężkich gitar na if_then_else całkowicie nie zarzucili, a w
poniektórych numerach rasowa rockowa werwa wyczuwalna jest odpowiednio
wyraźnie. Wiosła może nie dominują, ale skutecznie przypominają, iż nawet
jeżeli The Gathering na krążku z 2001 roku zmierza w stronę czegoś w rodzaju transowego trip
hopu z wyraźnym progresywnym zacięciem, to jednak pamięta z jakiej muzycznej ziemi pochodzi. Od siermiężnego doom metalu przecież zaczynali, a że przy nim nie
pozostali, tylko dobrze świadczyć o nich może. Bowiem broń hmmm… (nie)Boże, absolutnie nie deprecjonując
wartości różnorodnego metalowego rzężenia uważam, że każdy zespół, który sam
siebie szanuje powinien zawsze podążać za głosem instynktu i nie ograniczać się
do odcinania kuponów od zdobytej (w tym akurat przypadku) względnej sławy.
Szacunek zyskany odwagą podążania własną drogą, nie zważając na trendy i
rezygnując z cumowania w bezpiecznej przystani jest wart znacznie więcej niż
ten powiązany z pozostawaniem w artystycznej stagnacji, produkując kolejne
wariacje na temat najbardziej popularnego własnego albumu i przy okazji
nabijając sobie kieszeń srebrnikami za cenę poddania się presji fanów i rynku. Przynajmniej
ja w kontekście The Gathernig zasadniczo w wyższym stopniu cenię przykładowo właśnie if_then_elese
czy How to Measure a Planet? od Nightime Birds, będącego słabszą kopią swego
czasu genialnego Mandylion. Rozumiem, że The Gathering po tej nie w pełni
udanej próbie zdyskontowania swojego najpopularniejszego krążka poczuli, iż nie
tędy droga do artystycznego samospełnienia, a kolejne akty przywiązania do
stylu albumu z roku 1995 będą nierozsądnym brnięciem w ślepą uliczką.
Szczególnie, że był w nich potencjał na więcej, co udowodnili pisząc kolejne
rozdziały w swojej historii i robiąc to na tyle sprawnie i ekscytująco, że
nawet po latach dobrze się gawędzi o płytach odnajdujących się w rejonach coraz
mocniej oddalonych od doomowo gotyckich korzeni. Pisałem przy okazji refleksji
w przedmiocie How to Measure a Planet? iż zweryfikuje z dzisiejszej perspektywy
także wartość krążków po if_then_Else nagranych i coraz mocniejsze mam
przekonanie, że słowa dotrzymam, bo częste ostatnio w odtwarzaczu wizyty płyt z
lat 1995-2001 grunt pod wycieczki do bliższej przeszłości przygotowują.
P.S. Obietnica złożona i to po linii
obaw o których powyżej pisałem. Teraz nic mnie nie uratuje przed zatonięciem w rzewnym plumkaniu. ;)
czwartek, 23 marca 2017
Fear Factory - Digimortal (2001)
Szesnaście
lat temu (nie mogę się nadal przyzwyczaić to takich wartości czasowych), Digimortal był rodzajem szoku i może nawet rozczarowania, gdyż niby
stylistycznie pozostawali rozpoznawalni, w miejscu jednocześnie nie stojąc, a
ich muzyka jakby obranego kierunku nie oceniać po prostu ewoluowała, to jednak
coraz mniej było w niej pazura utożsamianego z brutalną agresją i totalną
miazgą płynącą z uzyskiwanego brzmienia. Coś było na rzeczy, że zamiast „hard”
kompozycje coraz bardziej kierowały się w „soft” stronę. Gitary niby cięły
te rwane riffy, moc była jak zawsze konkretna, a melodia nie zastępowała
mechanicznego pulsu, to jednak rytmika zmiękczona została coraz wyraźniej
chwytliwymi refrenami. Zamiast autorskiej pochodnej chłoszczącego bezlitośnie zimnego odhumanizowanego industrialu, do odsłuchu dostałem materiał idący mocno w stronę
modnych brzmień typowo nu metalowych. I chociaż Fear Factory od zawsze było
uznawane za prekursora stygmatyzowanego trendu, to jednak na Demanufacture jak i
Obsolete nie zaznałem tak wyraźnych konotacji z tym do bólu komercyjnym ujęciem
gatunku. Na Digimortal niestety za dużo było tych wycieczek na „żenującą stronę
mocy” i w efekcie nie zrobił ten album na mnie wrażenia porównywalnego z dwoma
szacownymi poprzednikami. Co jednak człowiek spostrzegał ówcześnie jako rodzaj
zawodu, dzisiaj widzi nieco inaczej, bo sporo się w międzyczasie wydarzyło i
obraz dostrzegalny zmodyfikowało. Teraz z perspektywy lat nastu trzeba przyznać,
że był to ostatni album z serii tych rozwijających autorską formułę w
klasycznym składzie personalnym i niespychających grupy na manowce. Chociaż
odejście Dino Cezaresa nie odbiło się tak od razu na jakości dźwięków, bo
Archetype to bardzo dobry krążek, to już Transgression był totalną pomyłką i
ostatecznym impulsem do zarzucenia kontynuowania dzieła spełnienia bez
przysadzistego gitarzysty. Słucham sobie obecnie Digimortal, przyznaję, że po
dłuższej przerwie i z chęcią po kolejne odsłuchy tego materiału sięgam. Nadal w
konfrontacji z klasykami z lat dziewięćdziesiątych wypada on skromniej, ale nie
czuje już tej przepaści pomiędzy nimi, jaka wówczas nakazywała zastanawiać się
czy granicy nie przekroczyli. Oni jej nie przekroczyli, tylko z wyczuciem gdzieś
niekoniecznie po linii prostej przesunęli.
środa, 22 marca 2017
Anathema - A Fine Day to Exit (2001)
Może
to ten krążek z nowej ery Anathemy, do którego wracam z najmniejszym
sentymentem, lecz za cholerę złego słowa o nim nie napiszę. Wyjaśniam wpierw z
przymrużeniem oka, bo nie jestem złośliwym, krytykanckim małym kpem i długo
pracowałem, by za takiego nie uchodzić, a akurat swoją pracę nad własnym wizerunkiem szanuję ogromnie. :) Na poważnie natomiast, bo to doskonale przygotowana porcja
anathemowo rockowej muzyki, w której spotykają się inspiracje zarówno z okresu
poprzedzającego A Fine Day to Exit jak i te wówczas na ekipę braci Cavanagh
mocno oddziałujące. Czuć, że głośne deklaracje o ogromnym uznaniu dla Radiohead
i Pink Floyd nie były w żadnym stopniu gołosłowne - tutaj rozwijane konsekwentnie
nabierają dojrzałego charakteru i wyrazistych barw. Metalowe korzenie już dawno
zeszły na plan dalszy i pozostały jedynie echem przeszłości, a do głosu doszły
nowe fascynacje i świeże eksploracje. Anathema obierając progresywny kierunek
popłynęła w piękne rejony, w których dźwięki stały się ilustracją emocji ludzi odkrywających
własne ja. Chociaż brzmi to zapewne niczym tania emfaza i poniekąd z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość, to takie
są fakty, że wówczas nagrali po raz kolejny to, co im w duszy grało i za to zawsze
uznanie im należne będzie. Zważywszy na fakt, iż potrafili własne uczucia ubrać w dźwięki
intrygujące i poruszające. Patrząc na te kilka powyższych zdań, zadałem sobie pytanie –
dlaczego akurat najrzadziej do A Fine Day to Exit powracam? Skoro to tak
doskonała płyta, należałoby z nią częściej związek odświeżać.
wtorek, 21 marca 2017
Loving (2016) - Jeff Nichols
Oparta na autentycznych wydarzeniach
historia państwa Loving, mieszanej amerykańskiej pary, która w latach 60-tych popełniając w stanie Wirginia mezalians, naraziła się na szereg prześladowań oraz w finale
dzięki zaangażowaniu ambitnych prawników doprowadziła do zmian w Konstytucji Stanów
Zjednoczonych. Jednak do zwycięstwa w batalii przeciwko niesprawiedliwości
prowadziła bardzo kręta ścieżka, pełna poświęceń i wątpliwości, obaw o sens
walki i lęku przed jej reperkusjami. Podjęta ryzykowna gra nie gwarantowała
przecież triumfu, a z pewnością miała istotny wpływ na napięcia pomiędzy małżonkami
i bezpieczeństwo rodziny w społeczeństwie przesiąkniętym rasowymi podziałami.
Zaletą niewątpliwie obrazu jest jego kameralna forma, skupienie się przede
wszystkim na opowieści o ludziach, których zwykłe życie komplikuje
niezrozumiałe prawo i cały medialny szum
rozpętany wraz z sądową batalią. Niewiele tutaj polityki, a same ideologiczne
podłoże sprawy jest tłem w którym odnajdujemy relacje rodzinne, przeżycia
wewnętrzne bohaterów i prawdziwą miłość. To stonowany film, można by napisać
taki cichy, chwilami może nazbyt subtelny, ale jest w nim paradoksalnie sporo
napięcia i krzyk, tam gdzie strach ustawiczny i życie ciągłe w niemej pokorze
prowadzi do wyrwania się z bezradności i przeciwstawienie dyskryminacji. W
czasach silnej segregacji rasowej, w jednym z najgorętszych miejsc Ameryki,
gdzie radykalizmy dotkliwie wrosły w ludzką mentalność.
P.S. Czy tylko mnie powierzchowność i
sposób aktorskiej interpretacji Rutt Neggy kojarzył się z naszą Gabriela
Muskałą. :)
poniedziałek, 20 marca 2017
Silence / Milczenie (2016) - Martin Scorsese
Sporo o Milczeniu mocno krytycznie napisano - wiele
cierpkich słów wypowiedziano pod adresem pracy, jaką w tym przypadku Scorsese
wykonał oraz w stosunku do jego religijnych przekonań, które w najnowszym
obrazie niby zbyt dosłownie gloryfikuje. Stąd miałem wiele obaw przed
projekcją, a ją samą w czasie odwlekałem, by na własne oczy szybko się nie
przekonać ile w komentarzach uzasadnionej krytyki, a może nietrafnych
spostrzeżeń i nadinterpretacji? Błąd to był mój duży, że słuchając tych opinii nie poszedłem za głosem intuicji, by z miejsca samodzielnie sprawdzić wartość
Milczenia. Umiarkowane
oczekiwania zbudowane na fundamencie chłodnego przyjęcia obrazu przez
ekspertów, w końcu spotkały się z doświadczeniem pochodzącym z osobistej
autopsji i stwierdzam z przekonaniem, iż strach przed kompromitacją mistrza
miał zbyt wielkie oczy, a pozorna jednoznaczność, głównie końcowych scen mogła
w oczach wielu recenzentów interpretację zniekształcić. Od strony technicznej, a przede
wszystkim wizualnej to prawdziwa perfekcja z fenomenalnymi zdjęciami, z kamerą harmonijnie podążającą za postaciami, z widowiskowymi panoramicznymi
ujęciami urzekającej przyrody i kilkoma udanymi próbami wszczepienia do formy
klasycznej dla mistrza tzw. boskiej perspektywy. Z aktorstwem na bardzo wysokim
poziomie, z naciskiem na role japońskiej obsady, gdzie Issei Ogata w roli inkwizytora-negocjatora
z przyklejonym uśmiechem uzasadnionej wyższości, prowokuje u zaślepionego Padre
wątpliwości i pobudza poczucie winy. Jestem nawet skłonny z powściągliwą, ale jednak
pochwałą objąć grę Andrew Garfielda, który u Gibsona w Przełęczy ocalonych męczył
tym płaczliwym wyrazem twarzy okrutnie, a tutaj pomimo zachowania w dużym
stopniu podobnej maniery nie mierzi już nią tak bardzo. Na pozór to obraz mało
skomplikowany, wręcz czarno-biały z wyraźnymi kontrastami i rozumiem, że wielu zapewne tej iluzji uległo zauważając, iż
dobro i zło jest w nim ukazane nazbyt szablonowo i nienaturalnie. Jednak wydaje się to
fasadą, być może nawet świadomie jako zachęta do dyskusji przez błyskotliwego
mistrza kina zastosowaną, bo pod warstwą uogólnień naprawdę sporo aluzji do kwestii etycznych przemycone.
To w rzeczywistości absolutnie nie jest próba wyłącznie uświęcania ofiar częściowej
chrystianizacji Japonii (choć końcowa dedykacja może to sugerować), gdyż świat
relacji pomiędzy religiami i ich wyznawcami nie sprowadza się li tylko do
stygmatyzacji oprawców i idealizacji postaw ich ofiar. To skomplikowany obraz,
gdzie wątpliwości współegzystują z żarliwych przekonaniem o racji, gdzie
tradycja konfrontuje się z wpływami z zewnątrz, gdzie podział na pana i
chłopa, tudzież elitę i pospólstwo granice i różnice w odbiorze idei wyznacza. To
manifestacja zarówno własnego przywiązania Martina Scorsese do religijnych
dogmatów, jak i otwarta refleksja nad sensem i etyką ewangelizacji bez względu
na koszty. To wreszcie i może przede wszystkim próba odpowiedzi na pytanie, czy
można wewnętrznie głęboko wierzyć, a na zewnątrz tej wierze okazywać pogardę,
bo okoliczności dla dobra sprawy takiego rodzaju hipokryzję wymuszają? Scorsese
w moim przekonaniu unika w odpowiedziach jednoznaczności i także z szacunkiem
traktuje obraz buddyjskiej Japonii. Nie marginalizując wielu istotnych
zmiennych w rachunku krzywd i win, dostrzega, że ci „potworni” samuraje
nazywani pieszczotliwie poganami, którzy nie chcieli konkurencji, bronili
tradycji dziadów przed wpływami z zewnątrz. Nie przemilcza częstokroć bezsensu
męczeństwa, ofiary z cierpienia i śmierci, nie okopując się stanowczo po jednej
ze stron konfliktu. Obraz tym samym skutecznie i sugestywnie daje do myślenia i
co ważne z różnych perspektyw światopoglądowych pozwala materię analizować. Jest
rodzajem świadectwa do jakich okropieństw prowadzi potrzeba posiadania
monopolu na władzę, także tę z religijnych względów przywłaszczaną, jak nisko
upadają ci, co przekonani o własnym powołaniu i broniący przywilejów z taką
łatwością ból zadają. Tutaj nie ma bez winy postaci, tutaj są ofiary własnej
bezmyślności i nienawiści innych, a wszystko w imię wyimaginowanych bożków i obsesyjnego przywiązania do tradycji czy kultury. To żadna arogancka chrześcijańska
propaganda, to rozbudowany film o szaleństwie rozumu, a różnica pomiędzy ukazanymi
antagonistami taka, że jedni mieli narzędzia i moc sprawczą by niszczyć obce
przekonania, a drugim brakowało tych możliwości. Nie trzeba ogromnej wiedzy i tak samo
potężnej wyobraźni by dostrzec, że te role na kontynencie europejskim i w obu Amerykach były zamienione - prześladowani chrześcijanie, w innych rejonach sami
bezwzględnie prześladowali. Gdzie kończyli poganie i heretycy? Z jakim
rozmachem europejska inkwizycja odbierała ludziom życia? Kiedy mają władzę to są
paniskami, rządzą i dzielą, swój światopogląd bezlitosnymi metodami narzucając.
Nie posądzam jak wielu to uczyniło Martina Scorsese o stronniczość, a szacunku
i pewności do jego pozbawionego radykalizmu przywiązania do katolickich reguł
nabiorę, jeśli dla koniecznej równowagi w najbliższej przyszłości coś o
historii "dobroduszności" kościoła w Europie nakręci.
P.S. Jeszcze jedno, tak na marginesie, ale nie bez
wpływu przecież na odbiór Milczenia. Ta cała filozofia stojąca za porwanymi
obłędem religijnym misjonarzami jest dla mnie, jako agnostyka, względnie
ateisty (szczegóły) całkowicie niezrozumiała. Strategia bezczelnego
egoistycznego zaszczepiania na niezrozumiałym kulturowo gruncie własnej i
arogancko uznanej za tą właściwą wersji prawdy. Działania w rodzaju nieście "dobrą" nowinę w świat, ewangelizujcie bądźcie nauczycielami, wciskajcie Jezusa
Chrystusa tym, którzy go nie potrzebują, wykorzystujcie prostactwo, frustracje
i sytuację materialną najniższych warstw. Zadaje pytanie - czy taka jest
powinność dobrego żarliwego chrześcijanina? Tego nie jestem w stanie zrozumieć,
że jak człowiek jest szczęśliwy ze swoimi przekonaniami, jak one dają mu radość, to ma wewnętrzną potrzebę narzucania innym jak mają żyć, podług jakich zasad funkcjonować. Ta cała chęć
sprzedawania swojego Boga jest żałosna i niebezpieczna, nie szanuje człowieka, a
wręcz go uprzedmiotawia, traktuje jak wirusa infekującego lub organizm stający
się nosicielem. To taka zaraza odbierająca rozum i pozbawiająca rozsądku.
piątek, 17 marca 2017
Manhattan (1979) - Woody Allen
Taka oto sytuacja! Mam wolny wieczór, spędzam
go zatem dla „odmiany” na kanapie przerzucając kanały - pomiędzy programami dryfuję o
ludziach uciekających od cywilizacji, żyjących na krańcach świata w
ascetycznych warunkach, a sportowymi zmaganiami zawodowych koszykarzy z północnoamerykańskiego
kontynentu. Dwa, trzy pstryczki na pilocie i przypadkiem wpadam na Kulturę (bo odkąd dobra
zmiana włada publiczną, znaczy narodową TV to rzadko płacony abonament
wykorzystuję) i widzę, że już za dwie minuty Allenowski Manhattan
będzie pokazywany. Myślę sobie, że szkoda taką okazję przegapić, bo to tytuł z
bogatego dorobku gawędziarza jeden z najgłośniejszych i najliczniej
nagradzanych, a że ja braki w znajomości filmografii Konigsberga posiadam, to
wypada je w końcu systematycznie nadrabiać. Nie żebym charakterystycznej formy
Allena nie lubił i nie doceniał, zwyczajnie ta intelektualna formuła nazbyt
powtarzalna, a przeto po kilkunastu produkcjach nie aż tak atrakcyjna. Są jednak
takie chwile kiedy z satysfakcją spotykam się z jego bystrymi analizami, a po
lampce wina (czasem dwóch, trzech…) to już robię to z ekscytacją. :) Przyjazne
zbiegi okoliczności wówczas wieczorem kierowały, zatem wiadomo… obejrzałem
żarliwie ten jego Manhattan. Nie napiszę jednak nic nowego ponad to co do tej pory w
temacie filmów Allena skreślałem, bo to klasyczna wariacja z Nowym Jorkiem w roli
równoprawnego bohatera fabuły, z bogactwem wymyślnych figur językowych,
konstrukcji dialogów błyskotliwej, określeń wyrafinowanych i intelektualnego
dyskursu o sztuce, kulturze i filozofii. Rozgadane, czasem przepaplane, z
poczuciem humoru, bo mimo, że takie intelektualne to w rozrywkowym przecież
tonie. Taka romantyczna i nieco kontrowersyjna historia, gdzie Diane Keaton
błyszczy, wielka Meryl Streep swój charakter zaznacza, a dominuje narcystyczny
Pan z metra cięty. Gdzie słowa psychoanalityk i apodyktyczna pojawiają się dziesiątki
razy, a bohaterowie pół życia spędzają na zastanawianiu się gdzie doszukać się
sztucznego problemu, bo tych prawdziwych to raczej nie mają. Klasyczne kino
czerpiące z hollywoodzkiego dorobku, nieco ubarwione manierą Allena, a mnie wciąż nie
przestaje dziwić, że tak kreatywny i bystry umysł miast przekraczać granice,
otwierać nowe drzwi to z uporem fiksuje się na cyklicznym robieniu kina powtarzalnego.
Przecież każda jego kolejna produkcja to tak naprawdę kalka ikonicznych obrazów sprzed lat.
czwartek, 16 marca 2017
Edward Scissorhands / Edward Nożycoręki (1990) - Tim Burton
O bidulkowatym Edwardzie, który zamiast dłoni
zestaw do cięcia, przycinania i cieniowania posiada, czyli o ciekawości, wrażliwości, samotności i inności. Niezrozumieniu, odrzuceniu i cierpieniu, stereotypach konwenansach i ogólnie budowaniu iluzji na pokaz - na poły poważnie
i z groteskowym poczuciem czarnego humoru. Stąd konkluzja się rodzi, że choć
nie każda bajka kończy się dobrze, to zawsze przynosi ze sobą morał, a że kino Burtona
jest wyjątkowe nie muszę nikogo do tego tytułu przekonywać. Lecz ceniąc niezwykły klimat jakim
nasycone jego fikuśne obrazy, nie muszę jednocześnie popadać zawsze w zachwyt
nad jego treścią, bo niestety Burton ma to do siebie ze czasem przedkłada efekt
wizualny (charakteryzacja, scenografia) nad wysokich lotów efektywność emocjonalną.
Jest jednak w jego karierze niewielka ilość tytułów, które mają jedno i drugie.
Nie mam w ich przypadku poczucia dyskomfortu, że to ładne ale w środku to
banalne lub zwyczajnie puste. Edward jest gdzieś wpół drogi, bo to wciąż
pewnego rodzaju baśń w formule kina familijnego, ale jak to się zwykło mówić
gdy z taką konwencją się ma do czynienia - bawiąc uczy i ucząc bawi. :) W tym
przypadku bardzo sugestywnie.
środa, 15 marca 2017
Peeping Tom - Peeping Tom (2006)
Teoria, że trzeba do przyswojenia i zrozumienia pewnych doświadczeń dorosnąć oczywista i nie mam żadnych wątpliwości, że zasadna. Obserwując własną ewolucję w kwestii muzycznych podniet wniosek nasuwa się jeden - miałem ja latami oczy bielmem przesłonięte, bądź co na to samo w praktyce wychodzi brakowało mi przygotowania merytorycznego, by dostrzegać w projektach Mike'a Pattona wartość, co najmniej równą jego pracy wykonywanej w Faith No More. Zdaję sobie sprawę i zaznaczam tutaj wyraźnie, że jeszcze nie wszystko w czym ten genialny muzyk swoje łapska maczał w pełni dla mnie zrozumiałe i ogromnej przyjemności dostarczające. Fantomas to wciąż jazda totalnie abstrakcyjna i jeszcze pewnie długo zupełnie nieosiągalna, a Mr. Bungle może wkrótce do przepracowania i po olśnieniu doznanym, tutaj na tych stronach z ekscytacją komplementowany. Póki co "podglądacz" na tapecie i masa znakomitych wrażeń zaserwowana podczas trzech kwadransów swobodnego sam na sam z dźwiękami. We współpracy ze znakomitościami bynajmniej nie sceny rockowej Mike Patton stworzył wybornie bujającą pigułę szczęścia, wprowadzającą szeroki uśmiech na moją gębę i w duszę skutecznie wtłaczającą chill totalny. Perkusja, bas, czasem jakieś gitarowe przestery, bardziej melodyjne próby, klawisze o różnorodnych brzmieniach, sporo elektroniki z ciekawymi bitami i skreczami, czyli trip hop, soul i funky w transowym popowym sosie. Ale ambitnie popowym, bo te urocze formy nijak przecież się mają do kiczowatej formuły zwykłych przebojów. Groove wszczepiony w charakter twórczości Pattona wyśmienity puls kompozycjom daje i głos ekspresyjny idealnie współpracuje z intensywnym tętnem instrumentarium. Przede wszystkim dominują ciepłe wokalne brzmienia, kombinacje do jakich wielki Mike przyzwyczaił - szepty, półgłosy, melorecytacje, ale to wszystko mimo, że pozbawione ekstremy stosowanej przez mistrza w innych formacjach, tutaj z równie ogromnym ładunkiem emocjonalnym zostaje podane. Dodatkowo wspierany soulowymi kobiecymi wokalami, chwilami wręcz odjazdami w styl kojarzący się niewiastą o pseudonimie Sade, czy z drugiego bieguna raperskimi nawijkami, potrafi wyczarować fenomenalny klimat, w którym czuć przemyślaną artystyczną wizję i mimo, że zaproszeni artyści spory przekrój inspiracji reprezentują to całość jest spójna i nie budzi wrażenia zlepionej na siłę składanki. Peeping Tom to kolejny dowód na nieokiełznany przebogaty geniusz Pattona, otwarcie na doświadczenia o szerokiej amplitudzie i nieprawdopodobne wyczucie w wykorzystywaniu naturalnego talentu. Jedenaście świetnych kompozycji, z kilkoma wręcz porywającymi - Five Seconds, Mojo, Don't Even Trip, Your Neighborhood Spaceman, Kill the DJ i wreszcie We're Not Alone to wyjątkowe muzyczne atrakcje, które nie wierzę by kiedykolwiek w przyszłości zaczęły mnie nudzić.
poniedziałek, 13 marca 2017
Reservoir Dogs / Wściekłe psy (1992) - Quentin Tarantino
Historia powstania tego filmu dla
wtajemniczonych maniaków Tarantino znana. Jakby ktoś nie wiedział, to nie było kasy, była wyłącznie pasja, która wytrwałością
zdobyła w końcu odpowiednie fundusze i pozwoliła młodemu wpierw pracownikowi
wypożyczalni kaset VHS, potem scenarzyście zrobić pełnometrażową fabułę według
własnego oryginalnego pomysłu. Powstała
absolutna już klasyka, pierwszy poważny krok wklejający nazwisko do historii kina jaki wykonał
Quentin Tarantino. Rzecz esencjonalna, chociaż w konfrontacji z Pulp Fiction
wyglądająca jeszcze nieco zachowawczo, mocno kameralnie i znacznie mniej
widowiskowo, z mniejszym rozmachem w kwestii scenariusza. Ale są tutaj
oczywiście jak przystało na produkcje sygnowaną nazwiskiem Tarantino łebskie dialogi, sceny majstersztyki w budowaniu
napięcia, przemoc, brutalność, czarny humor i ekscytujące popisy aktorskie.
Wszystko to, czym mistrz od startu od zawsze w idealnym wysokim stężeniu nasączał własne
produkcje. Wpierw krótkie, aczkolwiek mistrzowsko błyskotliwe zapoznanie z
postaciami, a potem już jazda na całego. Krwawa, pełna przemocy i
zaskoczeń pośród między bohaterami wzajemnych rozliczeń. Bardzo udane, wręcz znakomite preludium do genialnego Pulp Fiction.
niedziela, 12 marca 2017
Twelve Monkeys / 12 małp (1995) - Terry Gilliam
Bez żadnych wątpliwości w moim
przekonaniu najlepsza pełnometrażowa fabuła jaką otrzymaliśmy od Terry'ego
Gilliama. Poziom porównywalny wyłącznie z Fisher Kingiem. W obu przypadkach
walorem kapitalne role, i tak jak we wcześniejszej perełce zachwycał Williams z
Bridgesem, tak tu popis daje Pitt i poziomem dorównuje mu Willis. Błyskotliwy
scenariusz, skomplikowany z wyobraźnią podbarwiony osobliwym poczuciem humoru i
wizualną ornamentyką charakterystyczną dla maestro Gilliama. W tym zakręconym
aczkolwiek czytelnym scenariuszu jest istotne drugie dno, ważny temat związany
z ekologią, rolą teorii spiskowych, terroryzmu ideologicznego, informacyjnej
propagandy i filozoficzną analizą konsekwencji podróży w czasie. Okrutna wizja przyszłości, zsyntetyzowana z
równie odpychającą rzeczywistością przez pryzmat przeszłości. Obraz z
horyzontalnie zmienianą pozycją kamery, muzyka z tymi wyjątkowymi brzmieniami
akordeonu, przedmioty i otoczenie inspirowane cyberpunkiem, futurystyczne wizje
i psychiczne zaburzenia, odjazdy i odloty, ale trzymane w miarę w ryzach dzięki
czemu 12 małp pośród innych filmów Gilliama wyróżnia się mniejszym poziomem
niezrozumiałych abstrakcji. Dwie dekady temu zrobił na mnie ogromne wrażenie,
dzisiaj oglądany nie stracił nawet w drobnym stopniu na sile przekazu i
wartości. Chociaż na szczęście jako gatunek nie doprowadziliśmy jeszcze do
samozagłady, to z pewnością ostro
zbliżyliśmy się do krawędzi, a jej przekroczenie to niewątpliwie tylko kwestia czasu. Myślę, że to jest film o profilaktyce, znaczy lepiej zapobiegać niż leczyć!
piątek, 10 marca 2017
Lion / Lion. Droga do domu (2016) - Garth Davis
Miliony ludzi żyjących w ubóstwie,
bezdomne dzieci na ulicach i przeszywająca znieczulica – obojętność niezrozumiała z punktu widzenia mieszkańca
świata zachodniego, a w tych rejonach globu skąd bohater pochodzi naturalna. Skojarzenia
biegną w kierunku oscarowego Slumdoga, bo z kinem gdzie Indie miejscem zdarzeń
nie mam zbyt często do czynienia, a i tematyka dziecka ulicy podobna, jak i Dev Patel czynnikiem te dwa tytuły wiążącym. Jednak
film Gartha Davisa różny od obrazu Danny’ego Boyle’a, nie tak dynamiczny,
zdecydowanie bardziej wyciszony i do duszy widza zaglądający. Robi niemałe
wrażenie, bo zwyczajnie mocno porusza, a sama historia jest autentyczna i mam
wrażenie na potrzeby fabularne nie bardzo zmieniona. Towarzyszymy zagubionemu
dziecku, w chwilę później już mężczyźnie, wkraczającemu w dorosłość, próbującemu
odnaleźć własną tożsamość, może nawet bardziej w wymiarze duchowym, niż
bezpośrednio powiązanym z ludźmi fizycznie tu i teraz. To podróż poprzez
skrawki pamięci w poszukiwaniu równowagi, świadomości prawdy i odpowiedzialności
za zbieg okoliczności. Czy jest ckliwy, pewnie tak i serce kruszy z łatwością ale
ten szantaż emocjonalny nie zostaje podniesiony do poziomu sztuczności, on
naturalny i przeżycie też tak po prostu ludzkie. Prawdziwy, subtelny,
wzruszający, poważny i pomimo tej powagi tematem inspirowanej bardzo pozytywny.
Pytania liczne jeszcze po seansie sobie zadaje - gdzie byłby Saroo jako
człowiek gdyby nie takie zrządzenie losu? Bo to przecież historia tak samo o tropieniu
korzeni jak i predyspozycjach psychicznych, czy warunkach dojrzewania. Czy lepiej
byłoby mu „tam”, w społeczeństwie kastowym bez perspektyw, ale z naturalną
rodziną, czy „tu” wraz z rodzicami przyszywanymi, ale w kraju wielu możliwości?
Jak bardzo szkoła życia na ulicy krzywdzi, a na ile hartuje? W końcu czy już po urodzeniu mamy wpisany trwały protokół rozwoju osobowości i na ile ewentualnie środowisko dojrzewania jest w stanie go zmienić?
P.S. Wiem, że powinienem napisać, że
ten młodziutki aktor jest uroczy, a Nicole Kidman obsadzona fenomenalnie – więc
piszę. :)
czwartek, 9 marca 2017
Live By Night / Nocne życie (2016) - Ben Affleck
Ben Affleck aktor
przeważnie emocjonalnie niewylewny, bez charyzmy niemrawy, taki totalnie toporny,
szczególnie odkąd postanowił być na ekranie przy każdej sposobności wyłącznie
kopią postawnego, a nawet posągowego Batmana. Reżyser z Pana aktora zaś do tej
pory bardzo przyzwoity, w jednym lub dwóch przypadkach nawet wyśmienity, stąd
oczekiwania moje z jednej strony były spore, z drugiej natomiast obarczone
zasadnym niepokojem. Do tego tematem którym zechciał się zainteresować kino
gangsterskie w oparach klasycznego noire, więc i moja uwaga odnośnie projektu
podbita do poziomu niecierpliwego wyczekiwania. Jak ta robota starszego Afflecka
w rzeczywistości się prezentuje? Kręcę teraz nosem, robię wymowne miny i
napiszę, iż nie jest to produkcja całkowicie do bani, bo na pojedyncze
komplementy może i zasługuje. Tyle, że te walory mogą mieć wartość, ale akurat
nie dla mnie. Bo klimat i zdjęcia mocno komiksowe, a ta narracja głównego
bohatera to wypisz wymaluj sentencje jak z Raymonda Chandlera, tylko nazbyt
mocno przesiąknięte nieznośną, choć przecież charakterystyczną pozą. Poszukam jeszcze może na siłę i uwagę
zwrócę na widowiskowy pościg, atrakcyjne kobiety i wreszcie jedno mordobicie,
gdzie czuć było, że to dupsko skopane i nos łamany efektownie. I żałuję, że to
tylko tyle kiedy dominuje brak jakiegokolwiek ekscytującego pulsu, jest mdło,
miałko i strasznie plastikowo. Czekałem bez skutku przez dwie godziny na zwrot
konkretny, na wytęsknione coś, które opowieść ożywi. A tu bida, ikry brak i
jeszcze dolegliwy zapach tworzyw sztucznych w miejscu, gdzie powinna rządzić
woń testosteronu zmieszana z aromatem elegancji, tudzież namiętności gorącej i smrodem prochu. W
oczekiwaniach nie miało być może arcymistrzowsko, ale w tym przypadku to chyba
nawet do przeciętności brakuje. Czy będzie jeszcze dla dobrego kina pożytek z
Pana Benjamina? Obawiam się, iż z tym kołkiem w czterech literach wyłącznie w
formule niemych figur woskowych może atrakcję stanowić. Myślę, że w tej
hollywoodzkiej rodzinie Afflecków jest obecnie tylko jeden prawdziwy facet.
Taki co autentycznych uczuć się nie wstydzi i nie chowa się pod maksymalnie nienaturalną,
przed lustrem wystudiowaną pozą. Szkoda szczególnie Bena reżysera, bo
sprawności aktorskiej to ja absolutnie po nim już na starcie się nie spodziewałem.
środa, 8 marca 2017
Lamb of God - Sacrament (2006)
Ta formacja to w pewnym sensie fenomen, a
konkretnie mam tu na myśli dość niecodzienną sytuację, jaka miała miejsce, myślę że aż do wydania właśnie czwartej płyty Amerykanów. Bowiem popularni i uznani w metalowym
środowisku za oceanem, zabierani na trasy przez największych tuzów thrashu, u
nas i pewnie ogólnie w Europie byli przez długi okres nieznani. Kontrakt z
potentatem i po macoszemu traktowana przez niego promocja plus brak dobrej
dystrybucji krążków przede wszystkim w naszym kraju przyczyniły się do
powyższego stanu. Jednak jeżeli ktoś prezentował tak wysoki poziom jak właśnie
Lamb of God w końcu i wysoki status musiał sobie zapewnić i już od Sacrament
przyszło względne zwiększenie zainteresowania grupą, którego apogeum nastąpiło
w momencie powiązania Epic Records z oczywiście przede wszystkim związanym z ciężkimi brzmieniami Roadrunner Records. Wydany w Europie pod szyldem RR Wrath dotarł ze wzmożoną promocją do fanów nowoczesnego thrashu
zamieszkałych w kraju nad Wisłą i myślę, że zasłużenie zbudował także tutaj
oddaną grupę fanów. Jednak zanim Wrath z pompą było przez Roadrunner promowane,
jak zwolennik motorycznego gitarowego mielenia chciał poznać, co to takiego
Owieczka Boża, to dotarł do źródełka i poddał się odsłuchowi krążka z
charakterystycznym sakralnym fioletem i kielichem na obwolucie, jak i nawet sięgnął do tych trzech niezgorszych przecież wcześniejszych jeszcze produkcji sygnowanych
logiem LoG. W moim osobistym przypadku historia kontaktów z albumami owieczki rozpoczęła
się w roku 2004 za sprawą Ashes of the Wake i kupiony tym, co już wtedy do moich uszu dotarło
z niecierpliwością oczekiwałem premiery nowej produkcji. Tak się złożyło, że
trudności z zakupem płyty pokonałem i już od pierwszego odsłuchu zostałem z
radością poddany wszystkim jedenastu sakramentom. One w porównaniu do trójki
nabrały większej chwytliwości, bo aranżacje nastawione były na natężoną bezpośredniość
przekazu, chociaż wraz z charakterystyczną przebojowością kawałków szła także
odpowiednia moc brzmienia. Płyta jak przystało na metalowy produkt kopie
intensywnie, jest energetyczna i ma ciężar stosowny do reprezentowanego
gatunku. Sekcja rytmiczna podkręca tempo, lecz nie popada nader często w zbyt
szaleńcze odjazdy, stawiając bardziej na groove niż bicie rekordów prędkości.
Bo Sacrament to taki idealnie skonstruowany modern thrash, gdzie klasyczne
solówki przenikają się bezkolizyjnie z bujającym rytmem, dając słuchaczowi sporo
satysfakcji z obcowania z ciekawymi rozwiązaniami i takiej bezpretensjonalnej dobrej
zabawy. Agresywnie z przytupem, chwytliwie z nośnymi melodiami, ale i
technicznie z ambicją i nerwem, lecz bez przytłaczającej przewagi żadnego z powyższych. Z
szacunkiem do tradycji, ale i spojrzeniem w przyszłość – bez archaicznych heavy
patatajek ale i bez kombinowania na siłę. Bo właśnie siłą największą Lamb of
God może przede wszystkim na tym krążku jest ten idealny balans pomiędzy
starym, a nowym i smykałka do budowania takich instrumentalnych konstrukcji,
które są zapamiętywalne, lecz absolutnie nie banalne.
wtorek, 7 marca 2017
Machine Head - The Burning Red (1999)
Z ogniem powiązana czerwień jest typowym
odbiciem czasów w jakich powstawała - jednocześnie pójściem za modą jak i
budowaniem jej względnej legendy. Wówczas album przyjęty dosyć chłodno, dzisiaj
poddany próbie czasu i osądowi z dystansu udowadnia, iż nie wszystko co z nu
metalem kojarzone musiało być kiczem. Trudno też nazywać ekipę Robba Flynna
trendziarzami, skoro sami przyczynili się znacznie do zbudowania podstaw
gatunku, który po chwilowej eksplozji popularności dostał od metalowego
środowiska dosyć mocno po pysku. Jednak kiedy goście z Machine Head dostrzegli,
że ta ścieżka krótka, a jeśli za jej zakrętem coś jest to tylko stagnacja, brak perspektyw rozwojowych
i wreszcie stygmatyzacja, dosyć prędko kurs zmienili czego efektem Supercharger
i zdecydowanie już Through the Ashes of Empires. Sprawiedliwość jednak grupie oddam, bo to chyba
jedyni przedstawiciele nu metalu obok Deftones, którzy popularności na trendzie
się dochrapali, ale nie szczeźli w niebycie i w nowych okolicznościach nieźle
się urządzili. Może ich kariera to nie taka piękna muzyczna bajka, jaką napisali sobie chłopaki z Deftones, stając się ikoną ogólnie rozumianej rockowej awangardy. Jednak MH to zespół poważany, ich status na scenie wysoki i od lat na wysokim C utrzymywany. The Burning Red to
płyta która na zasłużone oklaski ze strony przynajmniej części grymaśnych
fanów metalu poczekać musiała dłuższą chwilę, a już na pewno na moje uznanie,
gdyż w momencie pojawienia się na rynku była bardziej rozczarowaniem niż
rewelacją. Niby numery miały znakomite, odpowiednio potężne brzmienie, ale i
bardziej zwarty, można by napisać piosenkowy charakter, przez co kojarzyły się
z pójściem w kierunku nienawidzonej komercji. To w pewnym sensie mylne wrażenie, gdyż
przebojowy potencjał wiązał się z lepszym warsztatem kompozytorskim dając
finalnie efekt w postaci utworów lepiej skonstruowanych, przez co bardziej
dojrzałych, w dodatku w żadnym stopniu pozorowanych - to się czuje że w nich taki
groove naturalnie wibrował. Album jest cholernie równy i pośród autorskich
kawałków żaden nie schodzi poniżej stabilnego wysokiego poziomu, a samo może nieco ryzykowne umieszczenie
coveru The Police w środku stawki było zabiegiem rzadko praktykowanym - szczególnie
takiego klasyka w rockowych annałach zapisanego złotymi zgłoskami i wyraźnie
rozpoznawanego. Tutaj jednak nie burzy on treściwej istoty albumu, a
ciekawy aranż dodaje mu atrakcyjności pomagając stopić się z gracją z
autorskimi kompozycjami. Kiedy dzisiaj The Burning Red zaskakująco często gości
w moim stereo, a jego ocena diametralnie różna od tej pierwotnej zadaje sobie
teoretycznie niewygodne i burzące poczucie pewności siebie pytanie – jak wiele
z tych dzisiejszych muzycznych rozczarowań w przyszłości stanie się klasykami? Chyba, że już teraz dotarłem do miejsca, w którym jestem już nieomylny. :)
P.S. I tylko look, jakim ówcześnie "imponował" Flynn z ziomalami to była błazenada kompletna. Na szczęście słuchając krążka nie muszę oglądać scen podobnych tym z obrazka do From this
Day.
czwartek, 2 marca 2017
Pokot (2017) - Agnieszka Holland, Kasia Adamik
Osią niby wątek
kryminalny, czyli są morderstwa i jest zagadka. Pytanie kto się zabójstw dopuszcza
i grubo ciosana tajemnica pod tytułem, czym się ten poszukiwany sprawca kieruje,
że akurat tych osobników na ofiary wybiera. I to jest jeszcze zjadliwe, do przetrawienia,
choć poziom enigmatyczności łamigłówki może chyba tylko niegramotnego funkcjonariusza
prowincjonalnego posterunku o ból głowy przyprawić. Jednak ta kwestia schodzi
na plan dalszy, gdy wokół wątku kryminalnego taka masa szablonów z uporem
maniaka poupychana. Jakby Olga Tokarczuk przy asyście wybitnej reżyserki za
punkt honoru sobie postawiła, że wszelkimi stereotypami najpierw scenariusz wypełni, a potem pozwoli by już oczami Agnieszki Holland pokazane one zostały w topornie kwadratowym
stylu, tak wyraziście iż nawet współczesny wzór cnót wszelakich konserwatywnym patriotą zwany
rozezna się kto dobry, a kto zły pośród tych do bólu wyrazistych kontrastów. Tyle,
że dorzucając do tej rozjaśnionej jasności podział na maksymalnie zdziwaczałych
bohaterów kochających przyrodę, gnębionych dodatkowo przez kierujących się
partykularnymi interesami hipokrytów uznawanych za szanowanych członków
społeczności (zasłyszane - ludzi sojuszu tronu, ołtarza i strzelby) robi samej ekologicznej idei niedźwiedzią przysługę. Intencje intencjami,
a efekt niestety marny, bo miast próbować budzić wśród ludzi o w miarę wysokim
potencjale intelektualnym zachowania proekologiczne, ewentualnie (choć to chyba
misja niemożliwa) zmieniać percepcję prostaków, ona tych drugich tylko utwierdza w przekonaniu, że
dziwadła chcą im „normalnym” narzucać jakieś wydumane idee, a tych pierwszych
obraża schematycznością i brakiem jakiejkolwiek próby głębszej penetracji
ludzkiej psychiki. Żadnych subtelności, potrzeby spojrzenia na skomplikowane przecież
relacje w miarę autentycznie, tylko bijąca po oczach niemiłosiernie
stereotypowy schematyzm ubrany w irytujący i chwilami nawet żenujący (tak, robiłem te
właśnie miny wstydząc się tego co widzę) bełkot o wszystkim i o niczym. Do tego
warsztat aktorski cholernie sztuczny, jakby te przecież uznane nazwiska z
obsady chciały równać do poziomu Pana Bosaka, oraz nieudane wydumane próby sugestywnego oddania
pierwotnej natury przyrody. Smutno mi teraz, bo nie takich wrażeń się
spodziewałem, nie zakładałem że Agnieszka Holland do łopatologii praktycznie
stosowanej się zniży i jeszcze za to wątpliwej urody artystycznej „dzieło”
otrzyma prestiżowe nagrody. Żeby chociaż odrobinę sobie humor poprawić posilę się
w tym miejscu komentarzem satanisty celebryty. Mianowicie cytując Pana muzyka: "Najnowszy
film Agnieszki Holland zakończył się happy endem. Spłonął kościół i zabili
księdza.” Zatem, rzucać we mnie kamieniami – w tym przypadku z obydwu stron
barykady.
środa, 1 marca 2017
El Club / Klub (2015) - Pablo Larraín
Tytuł sprzed dwóch lat poniekąd mi znany, bo o oczy poster się obił, lecz dopiero teraz obejrzany za
sprawą i przez pryzmat obecnie bardzo głośnej roli Natalie Portman właśnie u Pablo
Larraína. Mocny dramat o czynach ludzi stawianych w warunkach trwałej
konserwatywnej ciemnoty ponad prawem. Zrobiony w formule "prosto w
mordę" bez owijania w bawełnę, bez wahania się by mówić unikając
półśrodków o godnych absolutnego potępienia praktykach pedofilskich, czy też
tych gejowskich pod dywan wstydliwie zamiatanych z racji oficjalnej
walki "czcigodnej" instytucji z tym „zboczeniem”. W surowej oprawie,
gdzie obraz na ekranie niewyraźny przez filtr tłumiący kontrast przepuszczony,
natomiast puenta dosadna w żadnym stopniu rozmyta. Inteligentnie i przenikliwie
z mnóstwem symbolicznych scen i zbliżeń twarzy, twarzy których wyraz mówi
więcej niż tysiące słów, opasłe elaboraty, czy statystyczne analizy. Tutaj
postacie o zmęczonych obliczach, prowadzą ascetyczne i odizolowane życie w
teoretycznym poczuciu skruchy i żarliwej pokuty - w warunkach względnego
bezpieczeństwa i tłumionego strachu przed odpowiedzialnością. Przybywa jednak w
ich życie na okoliczność zaskakującej śmierci prawdziwa pokuta, która zabiera
wszelkie zastępcze przyjemności i drąży w potępionych umysłach poszukując
poczucia winy. W powietrzu wisi strach przed odkryciem tajemnicy, obnażeniem
przeszłości anonimowych "skazańców" i naznaczeniu ich przez
okolicznych mieszkańców. Wstrząsający to dramat, dostrzegający w upadłych
klechach słabych ludzi z poharataną, pokręconą psychiką ale nawet przez moment
nie usprawiedliwiający ich czynów i bezskutecznie tłumionych instynktów.
Wspólnotowa patologia to punkt wyjścia i klamra dla tej historii o
nieludzkich obliczach "ludzi", w której finał zaskakuje i bardzo
mocno do myślenia daje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)